No i znowu tak samo (który to już raz?): jakieś pieniądze „wiszą” bo powinny już przyjść, ale jeszcze ich nie ma, bo tak. Inne będą, a jakże, będą – ale za miesiąc. Mniej więcej (pewnie więcej, niż mniej).
Czyli niby pieniądze są (bo zarobione, podpisane…) – ale fizycznie ich nie ma. Poziom konta niebezpiecznie zbliża się do punktu w którym, gdyby chodziło o paliwo, zapaliłaby się już lampka informująca o „rezerwie”. Tyle, że jak bak jest pusty, to się nie pojedzie – a na koncie można zrobić debet. Na szczęście (?). I już zaraz ten debet będzie – bo wiszą jakieś rachunki do zapłacenia, bo to trzeba kupić, bo tamto. Tak, jasne – za miesiąc – półtora przyjdą pieniądze. Przyjdą, bo zawsze przychodzą. Tyle, że wtedy połowa z nich będzie już „wydana”.
Sytuacja byłaby prostsza, gdyby nie mały remoncik, który (choć mały) trochę kosztował. Ale remoncik trzeba było zrobić, bo planowany był od dawna, a podjęty głównie w celu obniżenia (miejmy nadzieję – istotnego) rachunków za ogrzewanie.
No, ale rachunki za ogrzewanie będą niższe za dwa – trzy miesiące, a „rezerwa” pali się już teraz. Kolejny, cholera cienki miesiąc – mimo że, jako rzekłem, pieniądze niby są. Tyle, że ich nie ma.
Męczące.