Pamiętacie pilotowy odcinek „Przystanku Alaska”? Doktor Joel Fleischman trafia na Alaskę, gdzie ma przez cztery lata „odpracowywać” stypendium, dzięki któremu ukończył studia medyczne na dobrym uniwersytecie. Jest przekonany, że będzie pracował w szpitalu w Anchorage, ale – jak wiemy – trafia do „zapadłej dziury”, czyli słynnego miasteczka Cicely. Gdzieś na Alasce. In the middle of nowhere.
Kiedy główny bohater jedzie autobusem z Anchorage do Cicely dookoła widać krajobrazy, na widok których Puchatek zaczyna się nerwowo wiercić na kanapie i przypominać sobie, kiedy ostatni raz miał plecak na grzbiecie (PRAWDZIWY plecak, a nie to małe coś z czym się biega po mieście…).
Fleishman przybywa do Cicely, spotyka „tubylców”, jest załamany – wiadomo. Ostatecznie trafia w końcu „na kwaterę”, przeżywa koszmarną noc (szczury!), wstaje rano, wynosi do śmieci martwego szczura…
…Po czym nagle (właśnie, nagle!) podnosi głowę i (zupełnie innym tonem, z niekłamanym zachwytem) woła „O, mój Boże!”.
Bo dookoła rozpościera się taki krajobraz, że nawet wychowany w Nowym Jorku mieszczuch po prostu MUSI się zachwycić. Choćby na chwilę.
I tu właśnie dochodzę do wniosku, który (zwłaszcza gdyby przyjrzeć mu się z poziomu czysto racjonalnego) jest oczywiście nieco dziecinny: dużo bym dał, żeby znaleźć się w sytuacji doktora Fleishmana. Żeby móc bez większych trosk zamieszkać w takim miejscu, wśród takich ludzi. Naprawdę.
Tu nie chodzi konkretnie o Alaskę (wcale nie jestem fanem długiej zimy). W Polsce też są takie miejsca. I w wielu innych miejscach na świecie.
Nie, nie zrozumcie mnie źle. Dobrze mi tu, gdzie jestem, nie narzekam na swoje życie. Ale może kiedyś… Jak dzieci będą już dorosłe…
…Zamieszkamy gdzieś indziej?
Weź mnie w góry dalekie, weź mnie w góry ogromne…