Dziś pewnie nazwano by ją nianią.
Kiedy byłem mały (bardzo) – opiekowała się mną. Prowadzała na spacerki, karmiła, siedziała ze mną, kiedy Osobista Mama była w pracy (…lub gdziekolwiek indziej…).
Czytała mi książeczki. Bajek nie opowiadała, bo nie umiała. Robiła najlepsze placki ziemniaczane na świecie. Nauczyła mnie wiązać buty. Spędzałem z Nią co roku część wakacji u Jej rodziny na wsi. Zawsze miała dla mnie czas.
Potem ja przyjeżdżałem odwiedzać ją. Odwiedzać, porozmawiać… Pomóc w czymś? O, nie, pomóc sobie nie dawała bardzo długo. Kiedy już nie mogła wychodzić z domu, zgadzała się czasem na to, żebym jej zrobił zakupy, ale zawsze widać było, że źle się z tym czuje.
Przez całe lata nie zmieniała się. To znaczy – zmieniała, jak każdy człowiek z wiekiem. Problemy z nogami, z reumatyzmem, z czymś tam jeszcze… Ale nie zmieniało się jej podejście do życia. Chodziła juz z trudem i o kuli, ale podłogę w domu pastowała sama – bo przecież nikt inny tak dobrze tego nie zrobi, prawda?
Żartowaliśmy z Osobistym Tatą, że Ona nigdy nie umrze – no bo przecież jak można odejść, skoro trzeba jeszcze posprzątać, kurze zetrzeć, no i ta podłoga, której przecież nikt tak nie wypastuje… Nikt…
Była na moim ślubie – a kiedy składała nam życzenia, miała łzy w oczach. „A ja cię na rękach nosiłam… Taka jestem szczęśliwa, że doczekałam…”.
To samo powiedziała, kiedy urodził się Pietruszka, potem Piłeczka…
Ale wiek swoje robił. Od trzech lat właściwie nie wychodziła z domu. Od pół roku nie mogła sama wstać z łóżka.
Od dwóch tygodni leżała w szpitalu. Nieruchoma, nie do końca świadoma tego, co się wokół działo.
Bezduszne babska – nie wiadomo dlaczego zwane pielęgniarkami – założyły chyba, że nie ma już po co się starać. Więc się nie starały. Wysunięta kroplówka pozostawała wysunięta tak długo, aż przyszedł ktoś z nas i ją poprawił. Albo aż zjawił się lekarz i nakrzyczał.
Leżała w czteroosobowej sali, na siódmym piętrze szpitala-molocha.
Wczoraj przed południem przyszedłem. Na chwilę. Może na dużo krócej, niż powinienem. Właściwie było już wiadomo, właściwie pytanie brzmiało już nie „czy”, tylko „kiedy” (choć na dobrą sprawę przecież o każdym z nas można powiedzieć to samo…). Wychodząc zajrzałem do szpitalnej kaplicy. Zaczepiłem księdza kapelana, poprosiłem, żeby do niej zajrzał z Sakramentem Chorych. „Czy jest przytomna?” – zapytał. „Trochę. Ale chyba kojarzy, co się dzieje. A na pewno by tego chciała” – odpowiedziałem. „Dobrze, zaraz pójdę…”
Poszedł – był u niej pół godziny po moim wyjściu.
Cztery godziny później odeszła. Nikt nawet nie zauważył.
Za miesiąc skończyłaby 98 lat. Była jednym z najlepszych ludzi, jakich miałem szczęście spotkać w życiu.
******
(…)Naucz wierzyć, że to ma sens, że nie trzeba żałować przyjaciół;
Że gdziekolwiek są, dobrze im jest – bo są z nami, choć w innej postaci…
I przekonaj, że tak ma być, że od głosów ich wciąż drży powietrze…
Że odeszli po to, by żyć – i że teraz już będą żyć wiecznie
(…)
(Z.Preisner)