Mruczanka Trochę Stęskniona

Dwójka dzieci – wiadomo, że jakiś czas z szeroko pojętego życiorysu wyjęty. Że nie pójdziesz do kina, do teatru, na koncert. Że nie pójdziesz do kawiarni.

Wszystko prawda. Tyle, że Puchatek akurat bardzo kawiarniany nie jest. Do kina – owszem, poszedłby nawet… czasem… Ale nie fanatycznie (no dobra, na tzecią część Gwiezdnych Wojen się wybrał, ale to w końcu lektura obowiązkowa… 😉

KOncert – no owszem, owszem… Ale można poczekać, poza tym jest w chatce sprzęt stosowny i można posłuchać muzyki w Całkiem Przyzwoitym Wydaniu.

Wszystko to, czym straszyli różni Pełni-Dobrej-Woli-Krewni-I-Znajomi-Puchatka okazało się (jak to w życiu zwykle bywa) przesadą.

Tak naprawdę, to jednej rzeczy Puchatkowi brakuje. Podróżowania…

Tego uczucia, że jedziesz gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie byłeś… Że nie masz pojęcia, gdzie dziś wieczorem rozbijesz namiot… Jaki krajobraz wyłoni się zza kolejnego zakrętu… Jakie gwiazdy zabłysną tej nocy na niebie…

I tego poczucia Odnalezienia, kiedy wieczorem rozbijasz namiot w jakimś Kompletnie-Nie-Znanym-Ci-Miejscu-Na-Końcu-Świata…

Organicznie nie znoszę „zorganizowanego wypoczynku”. Uwielbiam jechać tam, gdzie chcę i tak, jak chcę. Nasze autostopowe wyprawy (zwłaszcza, od kiedy poznaliśmy się z M.) to chyba jedne z najwspanialszych chwil, jakie przeżyłem.

Potwory są małe, wiadomo, że w najbliższym czasie nic z tego. I to naprawdę jedyne, czego mi naprawdę brakuje…

…ale przecież mam nadzieję, że Wyprawy jeszcze się nie skończyły. Że może trzeba poczekać, ale Potwory rosną. I że jeszcze kiedyś…

Chciałbym, żeby moje Potwory posmakowały takiego Podróżowania. Żeby poczuły Drogę. Żeby potrafiły zachwycić się ogniskiem rozpalonym gdzieś w górach Conemara, gwiazdami nad Loch Ness, wschodem słońca na Skye…

Wszystko przed nami! :))))))

A w związku z tym – planujemy za rok pojechać na Bornholm. Razem z K. i ich córką (pół roku starszą od Piłeczki). Weźmiemy samochód (K. maja Citroena Berlingo, czyli dowolna ilość bagaży wchodzi…) i rowery. I objedziemy Bornholm na rowerach z Potworami na fotelikach. Byliśmy na Bornholmie w 1997, dwa lata przed naszym ślubem, we trójkę, z Kłapouchym. Niestety – bez rowerów. Teraz to nadrobimy. :))))

To dopiero za rok, ale Puchatek już się napalił. Oj, napalił! 🙂

A w związku z tym Puchatek podrywa się z miejsca i wprowadza zmiany na Blogu.

Od dziś wracamy do cyklu „Mruczanka w Szkocką Kratę” – ale nie tylko. Będzie też nowy cykl – Mruczanki Podróżne. Czyli wspominki różne. Z podróży i nie tylko. Subiektywne.

Zapraszam. 🙂 (Także Sia.się, choć gdzieś zniknęła na razie…)

Puchatek.

P.S. Byłbym zapomniał. Dowiedziałem się, że te zapiski czytuje między innymi pewna Ania – znajoma Puchatka z lat dawnych, a przy tym osoba, w towarzystwie której (między innymi) Puchatek odbył pierwszą Wielką Wyprawę Autostopową w 1992 r. Aniu – pozdrawiam 🙂 Ciebie, Twojego Męża i Przychówek 🙂 Zamailuj 🙂

Mruczanka Upalnie Wieczorna

Wszyscy narzekają, że upał. Puchatek tam nie narzeka, zwłaszcza, że podobno już jutro z trzydziestu z górą stopni ma się zrobić siedemnaście – i to z przelotnymi deszczykami. Fuj. A za prywatne opinie malamutów alaskańskich Puchatek odpowiedzialności nie ponosi, a jak malamuty będą pyszczyć, to dostęp do komputera im obetnie. Malamut słyszał?

Upał upałem. Ja rozumiem, że jak ktoś w bloku mieszka i wielka płyta go otacza ze wszech stron, to mu źle. Ale „u nas na wsi” to w gruncie rzeczy da się wytrzymać każdy upał. W ogródku już od południa zaczyna się robić cień. Po południu duża część jest juz w cieniu, słońce zostaje tylko na krańcach – więc na tych krańcach już wcześniej ustawia się basenik dla Potworków, które potem w nagrzanej na słońcu wodzie moczą odwłoki bez opamiętania (i ubrań). Zwłaszcza Piłeczka uwielbia w stroju Ewy w wodzie się chlapać, a każdą próbę ubrania jej w cokolwiek oprotestowuje tak, że słychać chyba w Warszawie. Goły tyłek – pełnia szczęścia. Przyodziewek twój wróg. Pielucha? Tortury w cywilizowanym świecie są zabronione. Nagość = wolność.

Co z niej wyrośnie?!

Ale nie o tym miało być.
Wszystkim, którzy na upał narzekają, Puchatek proponuje:
Jak już upał zelżeje, tak gdzieś po dziesiątej (wieczorem, rzecz prosta) wyjdźcie sobie na balkon, taras, dach, podwórko czy co tam macie. Pójdźcie w jakieś miejsce, gdzie latarni mocnych nie ma. I popatrzcie w niebo. Po upalnym dniu, na niebie bez chmur, gwiazdy wyglądają zupełnie inaczej. Jakby ich więcej było, jakby innym blaskiem świeciły. Bardziej srebrem, niż bielą. Tak po elfiemu.

…Kiedyś, dawno, dawno temu, patrzyłem w gwiazdy leżąc na górskiej łące. Był sierpień, noc po niesamowicie upalnym dniu – chociać na wysokości prawie pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza upału aż tak się nie czuło. Miałem za sobą cały dzień marszu, przed sobą – jeszcze kilka godzin, więc zrobiłem sobie pół godziny przerwy. Leżałem, gapiłem się – jak zahipnotyzowany. Kto widział gwiazdy w wysokich górach, ten wie, o czym mówię.

Nostalgia mnie jakaś nachodzi. Za długo już siedzę w jednym miejscu. Ciągnie mnie na szlak. Pojechałbym gdzieś… Tak, chciałbym znowu poczuć tę niesamowitą wolność, kiedy cały dobytek mieści się w dwóch plecakach, a „reszta świata” jest kompletnie nieistotna, nie istnieje po prostu.

Ech, nieprędko to jeszcze nastąpi. Potworki trzeba odchować nieco 😉

Ale kiedyś jeszcze pojedziemy w nieznane. Jeszcze popatrzymy w gwiazdy nad Górami Skalistymi, jeszcze powędrujemy szlakiem przez Glenn Afric, jeszcze zakołują nam orły nad głowami w Pirenejach.

A co.

Mruczanka nierealistyczna

Nie znoszę zimy. To znaczy – rozumiem, miesiąc lekkiego mrozu i śnieg – tak od połowy grudnia do połowy stycznia. I szlus. Starczy zupełnie.

Dla narciarzy, snowboardzistów i Sia.si niech będzie specjalny rejon Wiecznego Śniegu, żeby mogli sobie poszaleć. A dla mnie – niech będzie Lato. Tak, żebym mógł iść przez góry.

Mam takie marzenie – może je kiedyś zrealizuję… Na emeryturze na przykład…
Marzenie, żeby przejść (dosłownie – przejść, piechotą znaczy, z plecakiem na plecach…) całe Góry Skaliste. Całe. Zacząć na Alasce, a skończyć na granicy Meksyku.

Jak to było?
„Dlaczego chodzi się po górach?
– Dlatego, że są…”

Mruczanka w szkocką kratę – 5


Dziś kilka słów o pewnym pięknym szlaku przez góry…
Pisałem o Buchlyvie i o St.Patrick. No to dziś kawałek dalej (jesteśmy w gruncie rzeczy na pograniczu Lowlands i Highlands, w nastrojowych, choć niewysokich The Trossachs).
Kilka kilometrów od St. Patrick leży urocza miejscowość Aberfoyle. Miasteczko niewielkie, domki kolorowe, ryneczek jak z kreskówki „Listonosz Pat”. I ogromne (to znaczy – ogromne w skali miasteczka) centrum handlowe z wyrobami wełnianymi. Ano tak, bo Aberfoyle jest stolicą (samozwańczą, jak podejrzewam, ale jednak) szkockiej wełny.
Naczytaliście się, że najlepsza wełna pochodzi a Australii? Albo z Patagonii? Nic z tych rzeczy. Najlepsza na świecie jest wełna szkocka. Bo szkockie owce wystawione są przez cały rok nie tylko na silne wiatry (jak te w Patagonii), ale także na padające co chwila deszcze – w lecie krótkie, przelotne i raczej ciepłe, ale jesienią często zimne i trwające od kilku godzin do kilku dni bez przerwy. Zrozumiałe, że takie owce MUSZĄ mieć wełnę NAPRAWDĘ wysokiej jakości. Australijskie owce w ogóle pominę milczeniem – jaką wełnę mogą mieć zwierzaki w kraju, gdzie generalnie jest upał przez dziesięć miesięcy w roku, a deszcz pada raz na… ?
Centrum wełny… Mmmm… Te swetry… Czapy… Koce wełniane… Aż człowiek żałuje, że
a. Nie ma pieniędzy,
b. Nie ma siły dźwigać wielkich zakupów przez kolejne trzy tygodnie autostopowej wędrówki…
Ale i tak nie wytrzymaliśmy i kupiliśmy przepiękny szal dla M. Zważywszy na stan naszych ówczesnych finansów było to lekkie szaleństwo (8 funtów!), ale szal był (jest do dziś) po prostu wspaniały. Szeroki, gruby, ciepły, zrobiony z tartanu w barwach pułku Black Watch (granat / ciemna zieleń / czarna nitka), wzór można zobaczyć tu:

 

http://www.clan.com/tartan_products.html?tartan=6009

Z Aberfolyle wiedzie szlak do Callander. Mija się ekskluzywne pola golfowe, wchodzi sie na ścieżkę i… żegnaj, cywilizacjo. Żeby przejść cały szlak, trzeba kilkakrotnie przechodzić nad ogrodzeniami dla owiec (dla turystów przewidziano drabinko-schodki, z którymi przeciętna owca sobie raczej nie poradzi).

Ścieżka idzie pod górę, dosyć łagodnie, trochę kręci między rozrzuconymi głazami, dosyć szybko wychodzi nad linię lasu. Wkraczamy na wrzosowiska…

Kto nie widział wrzosowisk w Szkocji, ten nie widział wrzosowisk. Ma się wrażenie, że wszędzie – wszędzie, po horyzont – ziemia pokryta jest liliowo-różowym dywanem. W oddali widać coraz wyższe góry, a wokół wiatr szumi we wrzosach. Poza wiatrem i śpiewem ptaków nie słychać nic. Cisza.

Można sobie usiąść we wrzosach i siedzieć. Można też pójść dalej – po dwóch czy trzech godzinach marszu dochodzi się nad brzeg pięknego, lodowcowego jeziora (Loch Venachar), a wzdłuż jego brzegu – do kamiennego mostu nad zwężeniem. Most ma bodaj ze trzysta lat. Po jego przejściu już niedaleko do Callander – kolejnego uroczego miasteczka, związanego z osobą Rob Roya MacGregora, czyli „szkockiego Janosika”.

Przedziwne miejsce – choć w nastroju typowe dla Szkocji: ciepłe, przyjazne, gościnne, każdy natychmiast czuje się w nim „u siebie”, choć w gruncie rzeczy jesteśmy, jak mawiają Brytyjczycy, „in the middle of nowhere”. Ale miasteczko ma w sobie to, co mnie w Szkocji (i w ogóle w Wielkiej Brytanii) najbardziej pociąga – specyficzny urok, ciepło, ale i charakter… Kiedy w 41 r. Naszej Ery do miasteczka przybyli Rzymianie (tak, bo już wtedy w miejscu dzisiejszego Callander istniała celtycka osada…) mieszkańcy zebrali się, podebatowali i – jak głosi lokalna legenda – zwołali kilka okolicznych klanów, poczym skutecznie i z typową dla Celtów gościnnością… pogonili Rzymianom kota. Nie przypadkiem Rzymska cywilizacja, obejmująca bądź co bądź cały ówczesny świat, kończyła się na Murze Hadriana. Murze zbudowanym (mniej więcej wzdłuż dzisiejszej granicy między Szkocją a Anglią) specjalnie po to, żeby ci „barbarzyńcy” nie najeżdżali opanowanej przez Rzymian części Brytanii (czyli Anglii, Walii, Kornwalii… i całej reszty). Szkocji Rzymianie nie podbili nigdy 🙂

Obrazki polecam: The Trossachs i okolice, Callander także – jak macie ochotę, to pooglądajcie sobie poszczególne galerie na tej stronie:

http://www.callander-town.demon.co.uk/photography/

Taki obrazek na zachętę:



(Dla uczciwości – zdjęcie pochodzi z wyżej wymienionej strony)

 

Puchatek

Mruczanka w szkocką kratę – 3 (albo 4?)

 

 

Ano, to dalej w Szkocję.

 

A właściwie – to dziś trochę bliżej, niż dalej.

 

Niedaleko Stirling (o Stirling już coś pisałem), kilkanaście mil na zachód leży maleńka wioska Buchlyvie. Kilka mil od niej, nie zaznaczone na żadnej chyba ogólnodostępnej mapie, leży St. Patrick.

 

St. Patrick nie jest miejscowością. To taki twór administracyjny w zasadzie (od II Wojny Światowej) w Polsce nie znany: „manor”, czyli rezydencja ziemska, posiadłość…

 

St. Patrick Manor był kiedyś posiadłością jakiegoś bogatego Szkota (szczegółów nie pomnę). Od jakichś czterdziestu lat należy do irlandzkiego zgromadzenia zakonnego Ojców z Kiltegan.

 

Kiltegan Fathers to misjonarze Afryki. A St. Patrick to ich dom wypoczynkowy i formacyjny. Po kilku latach w potwornie trudnym (dla Europejczyka) klimacie afrykańskim, organizmy większości misjonarzy odmawiają współpracy. Wtedy władze zgromadzenia wysyłają ich na roczne wakacje – właśnie do St. Patrick.

 

Bo Szkocja ma niezwykle łagodny klimat. Łagodniejszy niż Irlandia. Zimy są tu lekkie, lata – niezbyt upalne. Organizm Europejczyka lubi takie klimaty J

 

Pierwszy raz trafiliśmydo St. Patrick jeszcze w 1994 r., podczas naszego pierwszego pobytu w Szkocji (to był rok, kiedy poznałem M., ale na wyprawie wakacyjnej byłem jeszcze z innymi przyjaciółmi).

 

No więc staliśmy sobie, trzy sieroty, na jakiejś drodze niedaleko Glasgow, i przez kilka godzin nikt nas nie chciał stamtąd zabrać. Aż w końcu zatrzymał się bardzo sympatyczny starszy pan o wyglądzie starego, szacownego lekarza, który okazał się być… ogrodnikiem (zawód na Wyspach Brytyjskich chyba równie poważany…). Ogrodnikiem w St. Patrick właśnie. Zawiózł nas tam, a gościnni misjonarze pozwolili nam – zamiast rozbijać namiot – rozłożyć się w „domku bilardowym”, czyli niewielkim pawilonie w parku obok domu.

 

Kiedy przyjechaliśmy do St. Patrick pięć lat później – było jeszcze przyjemniej, bo kiedy księża dowiedzieli się, że jesteśmy właśnie z M. w naszej podróży poślubnej – stanowczo stwierdzili, że nie ma mowy o żadnym namiocie i oddali nam do dyspozycji na kilka dni jeden z gościnnych pokoi. Z kominkiem, angielskimi tapetami na ścianach i taaaaaakim łożem, że można się było na nim w chowanego bawić J.

 

Okolice St. Patrick są urocze. Niedaleko leży Aberfoyle, przepiękne miasteczko z największą chyba w całej Szkocji ilością zakładów robiących różne cuda z wełny (najlepszej na świecie, szkockiej wełny oczywiście!). Pół dnia drogi przez cudowne, górskie wrzosowiska – i można dojść do Callander, miejsca związanego z historią szkockiego Janosika, czyli Rob-Roya MacGregora. O Aberfoyle, Callander i szlaku przez The Trossachs jeszcze Wam kiedyś wspomnę, bo warto.

 

Ale teraz – kilka słów o samym St. Patrick. A konkretnie – o domu.

 

Dom… To słowo nie oddaje klimatu starych brytyjskich posiadłości. Wyobraźcie sobie piękny, wiktoriański pałacyk (w zasadzie tak by to trzeba nazwać…), otoczony starym parkiem i polami. Kiedy wchodzicie przez główne drzwi – stajecie w ogromnym hallu, który samą atmosferą przytłacza każdego miłośnika brytyjskiego klimatu.

 

Cały hall – wielkości sporego mieszkania – wyłożony jest drewnianymi, rzeźbionymi ozdobami. Ciemne, dębowe drewno pnie się niemal od podłóg (też dębowych) po sufity. Na wprost zaczynają się schody na piętro – drewniane balustradki, tralki jak ze starych angielskich filmów. A po prawej stronie hallu – kominek. Przed kominkiem kuta kratka, a samo palenisko takiej wielkości, że można by na nim upiec nie prosiaka, ale wołu. Jak wytłumaczył nam jeden z księży – jeszcze czterdzieści lat temu, kiedy nie było centralnego ogrzewania, w tym kominku paliło się od października do początku marca niemal bez przerwy.

 

Każdy pokój oczywiście ma własny niewielki kominek, umywalkę z obowiązkowo dwoma oddzielnymi kranami do zimnej i ciepłej wody i niesamowite, rzeźbione okiennice.

 

Ale najbardziej niesamowita jest biblioteka. Kominek (a jakże…), rzeźbione fotele i autentyczna drabinka na kółkach do zdejmowania książek z wyższych półek. Bo półki z książkami sięgają od podłogi do sufitu – jakieś pięć metrów w pionie. Na wszystkich ścianach.

 

Poczułem się, jak żywcem przeniesiony do powieści Waltera Scotta. A o tym, jakie cuda na tych półkach widziałem, to nawet opowiadać nie będę, bo mnie jeszcze nostalgia bierze. Wspomnę tylko wydanie wierszy tegoż Waltera Scotta z 1825 roku (czyli za jego życia) – oprawne w płótno, ze złoconymi brzegami…

 

I siedzieliśmy sobie wieczorem, przy lekko rozpalonym kominku… I słuchaliśmy, jak ojciec Geoffrey czytał – na nasze specjalne życzenie – z tej starej książki. A dykcję miał naprawdę godną Laurence’a Oliviera…

 

 

The way was long, the wind was cold,

 

The Minstrel was infirm and old

 

His wither’d cheek, and tresses gray,

 

Seem’d to have known a better day;

 

The harp, his sole remaining joy,

 

Was carried by an orphan boy.

 

The last of all the Bards was he,

 

Who sung of Border chivalry…

 

 

To fragment z „Opowieści o ostatnim minstrelu” („The Lay of the Last Minstrel”). Przeczytajcie sobie to na głos. Najlepiej przy kominku…

 

 

Puchatek

Mruczanka w szkocką kratę – odcinek 3.

 

 

Tak, jak obiecałem – jedziemy dalej… Kyle of Lochalsh – niewielka mieścina, znana głównie z tego, że stąd pływały promy na Skye. Pływały – w czasie przeszłym, bo od kiedy zbudowano most, promy pływają już tylko w lecie, jako atrakcja dla turystów…

 

Pierwszy raz w Szkocji byłem w 1994, ale wtedy nie dojechaliśmy aż tak daleko na północny zachód. Za długo siedzieliśmy w Londynie i zabrakło czasu. Za to rok później – udało się. Byliśmy we trójkę – z M. (z którą ledwie rok wcześniej się poznaliśmy) i kolegą Beblokiem.

No i – co wyjaśnia, po co te historyczne wstawki J – wtedy jeszcze nie było mostu. To znaczy – chyba właśnie zaczynał się budować, ale ciągle jeszcze jedyną metodą dostania się na wyspę Skye był prom.

.

Prom… to brzmi dumnie. Drewniano-blaszana, płaskodenna (chyba) łajba, na której mieściło się kilka samochodów (osobowych, duża ciężarówka – jedna) i kilkadziesiąt osób. Promy kursowały właściwie bez przerwy – dobijały do brzegu, samochody zjeżdżały, wjeżdżały nowe – i z powrotem. Co ciekawe – płaciło się od samochodu, ludzie jechali za darmo (co dla nas wtedy było duuużym plusem…).

 

Długo mógłbym Wam opisywać samą wyspę i jej geografię, ale po co – popatrzcie sobie na mapkę i tyle (na przykład http://www.skye.co.uk/skye-regions-home.html). A ja wolałbym opisać Wam kilka miejsc najpiękniejszych (subiektywnie, rzecz prosta).

.

Zatem – najpierw Uig. (To ci dopiero nazwa – jak to czytać? Dowcip polega na tym, że – jak duża część nazw na północy Szkocji – to już nie angielski. Geografię językową Wielkiej Brytanii najlepiej można zrozumieć patrząc na tablice z nazwami miejscowości i informacjami drogowymi. Anglia i południe Szkocji – tablice po angielsku. Północ Szkocji – tablice po angielsku, pod spodem te same informacje w gaeliku. The Isle of Skye – tablice w gaeliku, a pod spodem, mniejszymi literami, po angielsku…)

Uig to kompletna dziura. Kilkanaście domków na nabrzeżu, w okolicy kilka posiadłości, parę farm i jeden zamek (o nim kiedy indziej) – a ponad tym wszystkim mroczne skały, mgły, tajemnica. Rozbiliśmy namiot na polu jakiegoś farmera (oczywiście po otrzymaniu pozwolenia właściciela…), a potem poszliśmy sobie na spacer. Po kilku kilometrach przez dzicz (wrzosowiska, łąki, skałki…) doszliśmy na brzeg (przypominam – jesteśmy na wyspie). A właściwie – „nad” brzeg, bo sam brzeg leżał jakieś dwadzieścia metrów niżej. Byliśmy na klifie. Klify na Skye to jedne z najwyższych klifów morskich w Europie (wyższe są w Norwegii, a najwyższe – na północy Irlandii). No, ale nie po to Wam o tym piszę, żeby Was uczyć o atrakcjach turystycznych…

.

Ścieżka (wydeptana chyba przez gospodarzy szukających owiec) biegnie wzdłuż klifu. Momentami – tuż nad krawędzią. Można nią (idąc na południe) dojść w miejscem z którego widać jak na dłoni całe Uig, razem z portem, do którego wpływają promy (już takie „prawdziwe”, duże) łączące „Main Land”, czyli Wielką Brytanię właściwą, z Wyspami Zachodnimi (Hybrydy Zewnętrzne).

Ale można też pójść w drugą stronę – na północ – i po kilku milach trafić w miejsce naprawdę warte odwiedzenia.

Nie, tym razem nie będzie niespodzianek – wież, zamków, starych dworów. Ale za to…

Czy byliście kiedyś w miejscu, gdzie można naprawdę zapomnieć „…jaka epoka, jaki wiek, jaki rok…”, że zacytuję Klasyków?

.

Wrzosowiska dookoła. Żywego ducha. Niebo lekko pochmurne. Szumy i szelesty – to lisy polują na dzikie króliki w wysokich trawach. Można po prostu usiąść i słuchać. I patrzeć.

Skały i góry. Ciemne, tajemnicze, nie takie „pocztówkowe” jak na ładnych zdjęciach. Szum wiatru. Dwadzieścia metrów poniżej – morze. Ciemne, niemal czarne. Fale rozbijają się o kilka skał wystających z wody.

Siedzi człowiek i patrzy – dokładnie na zachód. Na linii horyzontu – jeśli pogoda jest dobra – można zobaczyć zarys Wysp Zachodnich. Ale ma się poczucie, że jest się na końcu świata. Że dalej już tylko Ocean – a za nim…

.

Tak, dziś wiemy, co za nim i w ogóle. Ale kiedy tam siedzieliśmy – zrozumiałem, co musieli czuć ludzie kilka (…naście) wieków temu, kiedy NIE WIEDZIELI. Kiedy mogli tylko wyobrażać sobie i marzyć. Zrozumiałem, co czuł Frodo Baggins, kiedy odpływał z Szarych Przystani do Valinoru, na Najdalszy Zachód.

 

 

Szum morza w połączeniu z szumem wiatru jest po prostu hipnotyzujący. To muzyka – ta Pierwsza, prastara, ta, z której wyrosły brzmienia harf celtyckich, fletów, bodhranów usiłujących ją naśladować.

Doszliśmy tam około trzeciej po południu. Siedzieliśmy – praktycznie bez słowa – prawie do północy. Zachód słońca nad oceanem – wcale nie „romantyczny” jak z karaibskich pocztówek. Raczej tajemniczy, potężny, przytłaczający. Widok, który sprawia, że człowiek czuje się nagle malutki wobec bezkresu.

.

 

 

A potem – wschodzący księżyc (w pierwszej kwadrze, cienki sierpik). I odgłosy nocy – szum morza i wiatru jeszcze wyraźniejszy, krzyki jakichś nocnych zwierzaków. I te same kształty skał i wzgórz, co przedtem – ale nagle powiększone przez pozbawienie koloru i przejście w formę samej ciemnej, wieloznacznej sylwetki. Dotknięcie tajemnicy.

 

Kiedy wróciliśmy do namiotu – była prawie druga w nocy. I nie dane nam było pospać dłużej, bo…

Teraz będzie akcent komediowy z elementami horroru. Czytelnicy o słabych nerwach niech przysiądą albo profilaktycznie zażyją nitroglicerynkę J)

Ale najpierw słowo wyjaśnienia. Jakem napisał – było nas troje. Trzy osoby, trzy plecaki. Namiot – dwójka. Obszerna, spało się całkiem wygodnie (mimo, że kolega Beblok do najchudszych nie należy) – ale na plecaki już w nim miejsca nie było. Parę lat póżniej kupiłem sobie lepszy namiocik, z odpowiednim przedsionkiem, ale wtedy nasze plecaki nocowały po prostu obok namiotu. A żeby w razie deszczu nie zmokły – wkładaliśmy je do kilkumetrowego „tunelu” z folii. Podwijało się potem brzegi folii i żaden deszcz nie był plecakom straszny.

 

Śpimy zatem spokojnie (choć z przerwami, bo sen mam lekki, a dookoła namiotu łąka, na której życie nocne kwitnie – dzikie króliki i w ogóle). Śpimy „na przemian” – ja od brzegu, w środku Beblok z głową w przeciwną stronę, pod ścianą zaś M. – w tę samą stronę co ja. No i nagle…

 

Wpół do czwartej rano. Budzi mnie dziwny odgłos – jakby ktoś szarpał folię, w którą zawinięte są plecaki. Podnoszę głowę, żeby rozpiąć namiot i spojrzeć, co się dzieje – a tu nagle przeciwległa ścian namiotu, pod którą śpi M., zaczyna wbrzuszać się do środka! Coś się w niej jakby rusza, coś jakby próbuje dosięgnąć nas (M. śpiącej przy ścianie!) przez nylon. I w dodatku – co z jednej strony pociesza, a z drugiej przeraża – wcale to na działanie człowieka nie wygląda. Zastrzyk adrenaliny – wyskakuję ci ja z namiotu (jest już prawie jasno, bo to środek lata i bądź co bądź północ dosyć daleka) – i co widzę?

(Napięcie rośnie…)

Otóż widzę… krowę.

Nie, nie śmiejcie się. Nie krasulę czarno-białą, ale KROWĘ. Rasy Highland Cattle – czyli szkocka specjalność, krowy deszczo- i wiatroodporne. Popatrzcie – tak toto wygląda:

http://www.oaklandzoo.org/atoz/azcattle.html

http://www.highland-coos.com/

 

No i ta krówka (…) właśnie wpycha nochal swój włochaty w nasz namiot, wyraźnie zainteresowana, co to za zwierzę wyrosło na jej łące. A jej koleżanka właśnie odrywa zębiskami kawałek folii chroniącej nasze plecaki (może chciała dawać mleko w folii od razu, czy co?).

Trochę się uspokoiłem (bądź co bądź krowy, nawet kudłate, ludzi nie jadają J) – wrzasnąłem, żeby się bydlęta przestraszyły. Na mój wrzask z namiotu wyskoczył lekko nieprzytomny Beblok, zobaczył to co ja, oprzytomniał błyskawicznie i wspólnymi siłami (za pomocą jakiegoś kija) pogoniliśmy kudłacze od naszego dobytku. Były zdziwione (w zasadzie wstrząśnięte… ale nie zmieszane), ale sobie poszły. M. nawet się nie obudziła (moja ukochana tak właśnie ma – jak śpi, to już śpi J). Pośmialiśmy się z Beblokiem i poszliśmy (czujnie) spać. Kiedy wstaliśmy rano (czyli koło jedenastej) – krowy (okazało się, że było ich kilkanaście) pasły się spokojnie jakieś pięćdziesiąt metrów od naszego namiotu.

Konkluzja?

Uważaj, człowieku, gdzie się rozbijasz, bo coś może przyjść i… zeżreć ci plecak.

Potem opowiadaliśmy o nocnej historii gospodarzowi (właścicielowi łąki). A ten nam powiedział, że specjalnie zaproponował nam miejsce na tej łące – bo jest ogrodzona, więc są na niej TYLKO krowy, a one są OK. Za ogrodzeniem, na wzgórzach pasą się owce – a one NIEWĄTPLIWIE zeżarłyby nam przynajmniej linki od namiotu, zanim byśmy się zorientowali… J

 

No i tyle na razie. Ale to nie koniec – The Isle of Skye jeszcze wróci w kolejnym odcinku, bo to miejsce szczególne bardzo. Następnym razem opowiem Wam o naszym drugim pobycie na Skye – kilka lat później, już tylko we dwoje, w czasie naszej podróży poślubnej. Ale na razie – kończyć muszę. Do zobaczenia. Failte.

Puchatek

Mruczanka w szkocką kratę – 2

Ano, tak, jak obiecywałem… Kolejność dosyć przypadkowa. Nie szkodzi.

Pisałem już, gdzie leży Inverness. Kiedyś o samym miasteczku też będzie, bo jest urocze i miłe wspomnienia się z nim wiążą… Ale dziś – droga z Inverness na zachód.

Droga niemal od początku biegnie wybrzeżem Loch Ness. Lodowcowe jezioro, typowe – długie a wąskie. A że droga – siłą rzeczy – biegnie nieco wyżej, to przez prawie cały czas widać także przeciwległy brzeg (o nim też kiedyś wspomnę). Po kilkunastu milach przejeżdża się przez urocze misteczko o uroczo celtyckiej nazwie Drumnadrochit, znane z tego, że jest w nim muzeum… potwora z Loch Ness, oczywiście. To znaczy – takich muzeów jest kilka, także w samym Inverness jedno działa – ale do w Drumnadrochit jest „oficjalne” (cokolwiek by to miało znaczyć). Kilka mil dalej – nad samym brzegiem jeziora – ruiny zamku Urquhart Castle, zburzonego w czasie którejś z wojen. Warto zobaczyć. Kolejne kilkanaście mil – i dojeżdża się do kolejnego uroczego miasteczka – Invermoriston (w szkockiej odmianie gaelika „inver” ozbacza „ujście” – i rzeczywiście, w tym miejscu rzeka Moriston wpada do Loch Ness).

I tu – dla turysty autostopowego – trudny wybór. Można jechać dalej główną drogą (hmmm…. w Szkocji pojęcie „głównej drogi” nie do końca oznacza to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni… Ale o tym kiedy indziej). Wtedy dojedzie się na zachodnie wybrzeże – do Fort William, leżącego nad Loch Linnhe, które z kolei przechodzi w zatokę Firth of Lorn. O tym też kiedyś będzie – bo to bardzo piękne miejsca.

Można natomiast odbić od „głównej drogi” w mniej główną drogę, poczatkowo biegnącą prosto na zachód, potem skręcającą nieco na północ. I tu zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Teren jest coraz dzikszy, bardziej górzysty, lasy ustępują miejsca wrzosowiskom, nagim skałom. Droga biegnie wzdłuż kolejnych jezior, wije się po stokach wzgórz, przekracza piękny most w Shiel. Potem jedzie się nią wzdłuż Loch Duich i nagle – jakieś 10 mil od Shiel – ukazuje się oczom wędrowca widok, który każe zmusić kierowcę (przypominam, jedziemy autostopem), żeby stanął. I żeby dał nam wyjść, popatrzeć, może zdjęcia zrobić…

Otóż – na jeziorze (tak, na jeziorze – na małej, skalistej wyspece, kilkadziesiąt metrów od brzegu, na którą biegnie jedynie wąska, wyraźnie rękę ludzką usypana grobla) stoi sobie zamek. Ot tak, „in the middle of nowhere”. Dookoła wzgórza, wijące się lodowcowe jezioro, mgły (prawie zawsze są tam jakieś mgły). Nastrój – znowu, co zrobić – jak ze starych eposów, jak z baśni.

Poniżej wklejam linki, na których możecie sobie to cudo obejrzeć. Zapewne powiecie: „gdzieś to już chyba widziałem…” – i pewnie będziecie mieli rację. Bo ten zamek – Eilean Donan Castle – zwany „najbardziej romantycznym zamkiem Szkocji” jest bardzo znany. Grał w wielu filmach – począwszy od któregoś „Bonda” (gdzie był oczywiście tajną siedzibą brytyjskiego wywiadu 🙂 aż po „Nieśmiertelnego”.

Ale powiadam wam – to, co widzieliście w filmach to nic. Trzeba wylądować w tym  miejscu wieczorem, jakąś godzinę przed zachodem słońca, kiedy mgły są szczególnie piękne – czerwono-złote – i kiedy nigdzie jak okiem sięgnąć nie ma żywej duszy. Tylko góry, ciemna woda jeziora, mgły i zamek. Trzeba wylądować tam, kiedy zamek jest już zamknięty dla zwiedzających, na parkingu na brzegu jeziora nie ma samochodów, a w zamku ktoś (pewnie członek personelu, może nocny stróż) siedzi sobie gdzieś w komnacie i – nieświadomy, że gdzieś pod zamkiem siedzą sobie jacyś dziwni turyści, którzy wcale nie spieszą się dalej – gra sobie na cynowym whistlu „Fanny Power”, a zaraz potem „Sally Gardens”, i jeszcze inne piękne rzeczy, których tytułów nawet Puchatek już nie pomni…

I trzeba sobie tak siedzieć, aż słońce zajdzie, mgły zgasną, a że właśnie jest nów – to gwiazd nad głową jest więcej, niż powietrza, kórym się oddycha. I trzeba tak siedzieć i o niczym nie myśleć i nic nie mówić. I warto nie być tam samemu – ale z kimś, z kim można właśnie nie myśleć i milczeć.

Tylko trzeba się cieplutko ubrać – w nocy bywa zimno. Namiot nie bardzo jest jak rozbić, ale nic to – jak chłód da się we znaki, można zawsze zarzucić plecak na grzbiet i powędrować dwie czy trzymile do Dornie. Nie, w Dornie nie ma kampingu – ale jakaś łączka zawsze się znajdzie, a rano można odpalić palniczek i zrobić herbatkę, albo pójść do lokalnego pubu na gorące kakao. I ruszyć dalej – bo z Dornie już tylko kilka mil do Kyle of Lochalsh, skąd pływają promy na wyspę Skye. Ale o tym już chyba następnym razem…

Puchatek.

A, byłbym zapomniał – obiecane linki do obrazków:

http://www.eileandonancastle.com/

http://www.castles.org/Chatelaine/EDC/e-donan.htm

http://www.castles.org/Chatelaine/EDC/ed.htm

Mruczanka w szkocką kratę – 1.

A zatem – na prośbę Sia-si (czy to się odmienia?) kilka moich obrazków ze Szkocji.

Pierwszy raz pojechałem tam (autostopem, to sama przyjemność w Wielkiej Brytanii…) w 1994 r. Ale daty nie są tu najważniejsze…

Mniej więcej w połowie drogi między Edynburgiem a Glasgow leży sobie miasteczko Stirling. To tam właśnie William Wallace (czyli Waleczne Serce, czyli Braveheart…) stoczył tę najsłynniejszą bitwę o most w Stirling, w której spuścił Anglikom bęcki straszliwe. Stirling to urocze miejsce – kręte, strome uliczki, kolorowe domki, atmosfera… A na wzgórzu – jakże by inaczej – zamek. Jeden z najpotężniejszych zamków Szkocji, prawie dorównujący edynburskiemu, choć nie tak urokliwy, jak zamki z zachodniego wybrzeża.

Kiedy wejdzie się na zamkowe wzgórze, stanie na murach i popatrzy na północ (zwłaszcza, kiedy robi się to po raz pierwszy) – to człowieka po prostu zatyka. Na północ od Stirling rozciągają się niewysokie góry (The Trossachs), porośnięte lasem i wrzosowiskami. I oto na jednym ze wzgórz stoi sobie… wieża. Tak po prostu. Nie zamek, nie kościół, nie miasteczko, w którym stoi budynek z wieżą. Po prostu ze wzgórza, ze środka lasu, wystrzela w niebo gotycka wieża, wysoka na niemal siedemdziesiąt metrów. W środku dzikich wzgórz. Ot, tak. Pierwsze skojarzenie – czysto tolkienowski klimat. Orthank. Albo choćby Amon Hen.

I to nic, że potem okazuje się, że to – w gruncie rzeczy – złudzenie. Wieża (będąca skądinąd pomnikiem Wallace’a właśnie) nie jest gotycka, tylko neogotycka, nie wyrasta „z dziczy”, tylko tak to z daleka wygląda, a w rzeczywistości leży dwie mile od centrum Stirling i można do niej dojechać samochodem, a potem kupić bilety… To nieważne. Ważne jest pierwsze wrażenie przeniesienia się w czasie o kilkaset lat wstecz. A może nawet w innę Erę, w inny Świat…

Taka jest cała Szkocja. Mistyczna, baśniowa, nierzeczywista…

Najlepsze zdjęcie, jakie „na szybko” znalazłem w sieci – to właśnie dokładnie widok z zamku w Stirling (jak zresztą można przeczytać w podpisie):

http://www.undiscoveredscotland.co.uk/stirling/wallace/

Poniżej jest trochę zdjęć „z okolicy”, ale to pierwsze, na górze, pokazuje o co mi chodzi. Gdyby jeszcze dodać trochę mgieł snujących się u podnóża wieży… 🙂

Ciąg dalszy nastąpi, ale już nie dziś (późno się robi, spać się chce Puchatkowi…)

W kolejnych odcinkach będzie o:

– Buchlyvie i St Patrick Manor

– szlaku z Abberfoyle do Callander

– drodze wzdłuż Loch Ness – od Inverness do Fort William

– wyspie Skye

– północnym wybrzeżu

– granitowym mieście, czyli Aberdeen

– wodospadach Mesech

…nie wiem, czy w takiej kolejności, nie wiem, czy szybko – ale będzie. Sia-sia mnie sprowokowała, a ja jestem nałogowcem 😉

Puchatek The Brave.

Mrucznka zakłopotana

Sia-sia pisze w komentarzu, żem ją zawstydził… Ależ, dlaczego „zwastydził”? Absolutnie to w moich intencjach nie leżało…

O Szkocji mógłbym opowiadać długo – mniej może o historii (choć jest naprawdę ciekawa), więcej o kulturze, muzyce, jeszcze więcej – o „klimacie” (nie mam na myśli pogody, choć w Szkocji to temat bogaty, zwłaszcza z turystycznego punktu widzenia :). A najwięcej miałbym do powiedzenia o tym, co mnie się tam podoba, dlaczego właśnie to miejsce jest moją prywatną Arkadią… 🙂

Chetnie, chętnie. Ale nie dziś – bo pracy mnóstwo, a czasu mało.

Może Sia-sia napisze, co by chciała usłyszeć (…a raczej przeczytać).

Pozdrawiam

Zakłopotany nieco Puchatek

Mruczanka wyjaśniająco-geograficzna

Sia-sia (która sama pisze bardzo ciekawe rzeczy, polecam 🙂 zadała mi pytanie pod poprzednim moim wpisem. Cytuję:

>sia.sia

>2004/11/15 17:11:55

>co to za miejsce? napiszesz coś więcej? pozdrawiam!

Ano – to właśnie dolina Glen Afric. A dokładniej?

Inverness to miasto w Szkocji. Mniej więcej w połowie wysokości Szkocji (patrząc na mapę), na wschodnim wybrzerzu jest takie dosyć duże „wcięcie” – to ujście rzeki Ness (która wypływa z przepięknego, polodowcowego jeziora o tej samej nazwie, czyli… Tak, właśnie Loch Ness („Loch” – czytaj lok’, przez takie gardłowe „k” –  to po prostu po szkocku to samo, co „lake”, czyli jezioro). To samo Loch Ness od potwora Nessie 😉

No i niedaleko z tamtąd leży rzeczona dolina. Jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakie udało mi się w życiu trafić (choć przyznam obiektywnie, że moja ocena może być nieco zakłócona faktem, iż wyprawa, w czasie której to miało miejsce, była moją podróżą poślubną 🙂

Znalazłem „na szybko” stronę, na której można sobie obejrzeć kilka zdjęć z tamtąd (bo moje, niestety, mam tylko w wersji „papierowej”. Jak kiedyś zeskanuję, to wrzucę).

A zatem:

http://www.danheller.com/scot-glenafric.html

Prawda, że pięknie?

Bo widzisz, Sia-sio (czy to się odmienia? 🙂 Ja generalnie uwielbiam podróżować…

A zwłaszcza – po północy Świata…

A zwłaszcza – po północy Europy…

A już piękniejszego miejsca do podróżowania niż Szkocja po prostu  nie znam 🙂

I czasami, siedząc w pracy, której nie lubię i robiąc rzeczy, które mnie nudzą, myślami jestem właśnie tam. Jak chcesz, mogę poopowiadać Ci więcej.

Pozdrawiam,

Puchatek Podróżnik