Mruczanka Triumfalna

 

No i stało się. Od dziś jestem szczęśliwym (?) posiadaczem Neostrady. Pan w Telepunkcie patrzył na mnie z niekłamanym podziwem. „Jest pan pierwszym człowiekiem w historii miasta G., któremu udało się założyć Neostradę na tej centrali”.

Ano, tak jak mówiłem – po osiągnięciu pewnego poziomu (pardon) upierdliwości nawet TP SA zrobi dla Ciebie WSZYSTKO, byleś się tylko odczepił. 🙂

Ale oni się mylą – to nie koniec. Bo ja teraz szybciutko idą do mojego sąsiada z drugiej strony podjazdu. I powiem mu, co i jak. Bo jemu też zależy. I będzie miał argument – „…jak to, mój sąsiad jest podpięty na tej samej centrali, i ma Neostradę, a państwo mi mówicie, że to  niemożliwe?”

No, TP SA – teraz to macie przerąbane 🙂

Puchatek

Mruczanka w kolorze blue

Pietruszka rano wesolutki. Hi hi hi – ha ha ha, humorek i w ogóle. Piłeczka też – rechot rozkoszny, pełnia szczęścia. Do momentu, kiedy tata wygłosił sakramentalne stwerdzenie:

„No, muszę już lecieć”.

Pietruszce mina zrzedła. „Nie musisz lecić, tatusiu! Pobaw się ze mną!” – i mina w podkówkę. I łezki.

Kurczę, przez ostatnie dwa tygodnie – nie licząc weekendów – widywałem się z Potworami kwadrans rano i pół godziny przed spaniem.

Wczoraj wpadłem do osobistej mamy – coś tam jej pomóc musiałem. Wychodzę, patrzę – a ona żegna się ze mną i łzy ma w oczach. No bo święta za pasem, a przez ostatnie kilka miesięcy widywaliśmy się sporadycznie, zawsze w biegu. Nie jestem jakoś bardzo mamowym synkiem, osobista mama też nie jest szczególnie wzruszliwa, ale… Przy tych zbliżających się świętach…

Żyjemy w świecie absurdu. Jak się czyta ogłoszenia o pracy, to w niemal każdym stoi, że wymagana jest  „dyspozycyjność”. Co w praktyce oznacza, że trzeba być najpierw pracownikiem, potem pracownikiem, a dopiero potem – w nielicznych wolnych chwilach – zajmować się takimi drobnostkami jak rodzina i bliscy.

Nie. Smutna twarz Pietruszki jest ważniejsza, niż wszystkie ważne firmowe sprawy na świecie.

Dziś środa. Jeszcze jutro w formie B. i koniec. I będę z tobą, Pietruszko.

Utwierdzam się w podjętej decyzji – należy tak działać, żeby ostatecznie (docelowo) pracować w domu. Pewnie nie zarobię tyle, ile zarobiłbym siedząc w pracy po dziesięć godzin. Pewnie w związku z tym nie będzie nas stać na kilka zbawek. Trudno.

Do diabła z dyspozycyjnością. Do diabła z siedzeniem cały dzień w firmie B. Albo gdziekolwiek indziej. Są ważniejsze rzeczy.

Jutro – ponieważ wszystko mam już pozamykane – zamierzam wyjść z B. o trzeciej. Złożyłem wymówienie, więc chyba mnie już nie wyrzucą 😉

Pójdę najpierw do mamy – i posiedzę z nią chociaż ze dwie godziny przy kawie. Pójdę potem do K., która ma 96 lat (!!!) i też pewnie byłoby jej miło, gdybym choć wpadł przed świętami.

A potem pojadę do domu – I JUŻ TAM ZOSTANĘ. Będę sobie tłumaczył, od czasu do czasu oczywiście trzeba będzie gdzieś pojechać (zwłaszcza, jak zacznie się praca z panem C.) – ale na co dzień będę w domu.

I na pohybel ośmiogodzinnemu dniowi pracy. Howgh.

Mruczanka na początek weekendu

To był UPIORNY tydzień. Potwory miały straszny czas – jęczały, kwęczały, budziły nas w nocy po razy tysiąc.

 

.

 

W mojej ukochanej firmie B. – kolejny pożar w burdelu, wszystko na ostatnią chwilę. „Szybciej, oddawajcie teksty, bo w piątek musi się zacząć łamanie!” – słyszeliśmy średnio trzy razy dziennie. W. się strasznie stresował. Ja jakby mniej – i to nie tylko dlatego, że jestem „na wylocie” – ale także dlatego, że przez całe pół roku mojej pracy w B. jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy weszli na skład punktualnie… Tym razem, rzecz prosta, także wyjątku nie było. Skład zacznie się w poniedziałek. Jak dobrze pójdzie…

 

.

 

Tyle, że mnie to już jakby nie dotyczy. W poniedziałek albo we wtorek składam wymówienie. Decyzja podjęta, przedyskutowana w domu, zatwierdzona przez M. Potwory na razie nie mają nic do gadania, ale jakby miały – też by zaakceptowały. One też wolą widzieć w domu tatę, niż jego kapcie w przedpokoju…

 

.

 

Sytuacja nie jest tak różowa, jak bym chciał. Pan C. miał drobny wypadek – nic poważnego, ale cały projekt lekko się odsuwa. Miało „być wiadomo” do świąt – będzie dopiero w styczniu. Czyli jeszcze jakiś miesiąc niepewności.

 

.

 

Ale doszedłem do wniosku, że tracenie czasu w B. byłoby absurdem. No bo tak:

 

– Siedzę w B. cały Boży dzień. W domu mnie nie ma. Wracam zmęczony, psychicznie zwłaszcza. I żeby jeszcze coś z tego było, ale nie. No bo:

 

– Zarabiam stosunkowo niedużo. Jeśli doliczyć fakt, że współczynniki obcinają, a za robienie zdjęć (i jeszcze parę innych rzeczy, coraz bardziej zresztą kretyńskich) nie płacą, to wychodzi (jak obliczyłem), że mniej więcej połowę czasu spędzam tam za darmo…

 

Czyli – strata czasu. Nawet nie mogę powiedzieć, że się czegoś uczę czy zdobywam nowe doświadczenia (chyba, żeby uznać, że chodzi o doświadczenie z jakiego typu firmami nie współpracować…). Jak mawiał kolega Karp odchodząc dwa tygodnie po mnie z redakcji Jednej Dużej Gazety – „czas skończyć ten toksyczny związek”.

 

.

 

Projekt pana C. ruszy prawdopodobnie od kwietnia / maja / czerwca. Czyli do pół roku będę bezrobotny.

 

Ale nie całkiem, bo właśnie dostałem kolejne tłumaczenie. Jest tego wszystkiego tyle, że możemy za to żyć bezstresowo przez pół roku. A lekko zaciskając pasa – nawet dłużej. A zrobię to – jeśli nie będę przesiadywał bez sensu w B. – w ciągu trzech – czterech miesięcy.

 

A jak do końca stycznie okaże się, że projekt jednak nie wypala – to będę miał jeszcze spokojne kilka miesięcy na znalezienie pracy.

 

Ot, co.

 

.

 

…Co nie zmienia faktu, że jednak jest to wszystko lekko ryzykowne. Trzymajcie kciuki. Zwłaszcza Ty, Holly, bo Twoje kciuki jakoś ostatnio szczęśliwe! J

 

 

 

****

 

 

Matka Swego Syna napisała na swoim Drugim (Pierwszym? Trzecim?) blogu dlaczego pisze. I radziła, żeby się zastanowić nad własnym pisaniem. Czy się przypadkiem świata wirtualnego za prawdziwy nie bierze…

 

.

 

Zastanawiałem się. Nie biorę. Piszę tu, bo takie pisanie to dla mnie forma autonarracji. Bo kiedy pewne rzeczy spisuję – to niektóre z nich lepiej rozumiem (bo „co zwerbalizowane, to uświadomione”). Inne – łatwiej mi zaakceptować. Z jeszcze innymi – łatwiej walczyć. A Niektóre można po prostu wyśmiać – bo dopiero na piśmie widać, jakie są nieprawdopodobnie głupie. Vide – firma B. J

 

.

 

Pisanie to raczej forma porządkowania myśli i skojarzeń, niż kreacja świata.

 

.

 

Scribere necesse est?…

 

.

 

Ale dziękuję Ci, Matko, za Twoje pytania. I za tę całą resztę, którą tam napisałaś.

 

Mruczanka odsłaniająca…

…rąbek tajemnicy 🙂

Ukłon w stronę Holly, która pisała, że tylko literki i literki. Pełnych nazw na razie nie mogę (no, nie mogę po prostu, przepraszam…), ale rąbka uchylę.

Pismo D. to kolorowe pismo dla rodziców. Ciąża, poród, opieka nad dzieckiem, wychowanie, zabawki, dziecięce choroby. Redakcja doszła do wniosku, że pismo jest za bardzo „tylko do matek” skierowane i postanowiła, że potrzebny ktoś, kto poprowadzi oddzielną rubrykę właśnie dla tatusiów. Czyli – małe dziecko (i wszystkie sprawy związane) z punktu widzenia faceta. Fajnie, nieprawdaż? 🙂

Wymagania redakcji były proste. Musi to być facet (rzecz prosta), osoba pisząca (z doświadczeniem dziennikarskim), ale także – młody tata, zainteresowany sprawami wychowania (i posiadający jakąś tam wiedzę na ten temat). No więc Puchatek doszedł do wniosku, że jest kandydatem idealnym, bo ze swoim (między innymi) psychologicznym wykształceniem spełnia WSZYSTKIE wymagania. Na szczęście redakcja pisma D. podzieliła ten pogląd.

No i M. powiedziała: „No pewnie, że się nadajesz! Jesteś świetnym tatusiem!” – i Puchatek wymiękł po prostu, bo redakcja redakcją, ale żeby coś takiego z ust własnej kobiety i matki swoich dzieci usłyszeć, to choćby po to warto w takim konkursie wystartować :)))))

…a w B. się dziwią, że w całej „trudnej i niepewnej sytuacji” ja chodzę uśmiechnięty od ucha do ucha i mam humorek przedni, i w ogóle się nie przejmuję tym bajzelkiem. Ano – nie przejmuję. Są ważniejsze rzeczy 🙂

Mruczanka z nadzieją…

Wczoraj Puchatek wziął wolny dzień (urlopu Puchatek ma aż nadto – i tak nie wykorzysta całego). A wziął po to, żeby spotkać się z redakcją pisma D. (patrz – poprzednia mruczanka). Uczestniczył Puchatek w kolegium redakcyjnym, potem omawiał z naczelnym (a w zasadzie – naczelną) sprawy tej rubryki, co to ją ma prowadzić (całe dwie kolumny, z widokiem na trzecią, jeśli teksty będą dobre!).

Ech… Co tu dużo mówić – pracując w firmie B. Puchatek już zapomniał, jak wyglądają normalne kolegia redakcyjne. Kolegia, na których grupa dorosłych ludzi dyskutuje o tym, co zrobić, jak i kiedy, żeby pismo było ciekawe, żeby czytelnicy byli zadowoleni… Na którym nikt nie traktuje dziennikarza jak idioty, któremu trzeba palcem pokazać i zbesztać go co coś (za cokolwiek, bo to przecież niedopuszczalne, żeby dziennikarz uważał, że coś robi dobrze…).

Niestety – marzenia o „półetacie” nie do zrealizowania. Ale stała współpraca – jak najbardziej. I płacić będą uczciwie.

A do tego dochodzi jeszcze fakt, że pan C. (ten od Nowego Projektu, co to chce Puchatka zatrudnić…) obiecał, że do 20 grudnia już będzie coś wiadomo.

A zatem: jeśli pan C. powie, że Puchatka zatrudnia – powiedzmy – od maja czy nawet czerwca (a to wersja pesymistyczna, może się zdarzyć, że już od marca) – to znaczy, że w dniu 23 grudnia (czwartek, ostatni w firmie B. dzień roboczy przed świętami) Puchatek pójdzie do Dyrektora Wydawniczego i położy mu na zawalonym papierami biureczku jeszcze jedna karteczkę. A na kerteczce będzie napisane „….proszę o rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron z dniem…”

Ech, rozmarzyłem się…

No bo tak – nawet, jeśli te 4 czy 5 miesięcy będę „bezrobotny”, to:

– są tłumaczenia – aktualnie w dużej ilości (wystarczającej, żeby na upartego przeżyc nawet pół roku… A w dodatku, jeśli nie będę siedział osiem godzin dziennie w B., to zrobię to wszystko w dwa – dwa i pół miesiąca).

– jest pismo D. – praca stosunkowo nieduża, a dodatkowe pieniądze i owszem (zwłaszcza – jak na dodatkowe).

Czyli – byle do świąt! :))))

Bo w B. – coraz śmieszniej. Dziś przynieśli nam wydruki wierszówek. Mój kolega Tomek się załamał (a raczej – wściekł). Jak przychodziliśmy tu do pracy, to nam opowiadano, że „motywacyjny system wynagrodzeń”, że im więcej napiszesz – tym więcej zarobisz. A teraz okazuje się, że nie całkiem. Bo jest pewien budżet przeznaczony na wierszówki w jednym numerze. Więc – od pewnego poziomu więcej pieniędzy nie ma i już. W praktyce polega to na tym, że jak za dużo napiszemy, to przy wycenie tekstów tną współczynniki, żeby mniej zapłacić.

Poza tym ktoś wymyślił, że w jednym miesięczniku może być maksymalnie 85 stron (standardowych, chodzi o ilość tekstu) do wyceny. Więc – jeśli napiszemy więcej, to resztę robimy de facto za darmo (a w ostatnim numerze było tych stron standardowych… 113. Czyli 25% zrobiliśmy za friko). A było tych stron 113, bo inaczej nie byłoby czym zapełnić powierzchni – bo reklam brakuje. A reklam brakuje, bo… już pisałem, pismo weszło na rynek kompletnie nieprzygotowane. Przecież nie z mojej winy, kurczę.

O tym, że ileś czasu co miesiąc tracę na bieganie i robienie zdjęć (za które nikt mi nie płaci) już nie wspominam.

A teraz jeszcze kwiatek dodatkowy – dziś dowiedzieliśmy się, że ma do naszego trzyosobowego zespołu dojść czwarta osoba. Czyli – w domyśle – któregoś z nas mogą za jakiś czas zwolnić. To niby nic niezwykłego – ale ta osoba to pan znany z tego, że pracował (kurczę, już bez literek, wprost napiszę) najpierw w Rzeczpospolitej, a potem w Pulsie Biznesu – i z obu redakcji wyleciał za to samo – za branie łapówek mianowicie. I pracuj tu z kimś takim. A może jeszcze – pod jego szefostwem. Błeeeee.

No dobrze – dość tego narzekania. Ważne, że to już (miejmy nadzieję) niedługo…

Obiecuję w najbliższym czasie kolejną mruczankę szkocką. Tym razem będzie o wsypie Skye. Może się niektórym humor poprawi… 🙂

Mruczanka dumna wielce

No bo tak:

pismo D. (nie wymienię nawet tematyki na razie, bom jeszcze na drodze wstępnej) konkurs zrobiło – na kogoś, kto by prowadził rubrykę X w wyżej wymienionym (całe dwie kolumny). Zgłoszeń było – podobno – z całej Polski kilkadziesiąt. A Puchatek wygrał – zaproponował najlepszy projekt nowej rubryki i przysłał najlepszy tekst próbny, No i Puchatek jest dumny z siebie :)))))

A dumny jest tym bardziej, że robił to wszystko „po godzinach” – czyli w dwu heroicznych zrywach raz od 21.00 do północy i cztery dni później od 21.00 do 1.00 w nocy (czyli po pworocie z firmy B. i położeniu Potworów spać…). Na ostatnich nogach, z piekącymi oczami i na mocnej herbacie (kawa na Puchatka pobudzająco nie działa). Czyli w warunkach frontowych.

I M. też się cieszy i jest z Puchatka dumna, a jak żona jest dumna, to mąż rośnie we własnych oczach jak ciasto drożdżowe w ciepłym pokoju. :))))

No i dziś wieczorem Puchatek ma dzwonić do redaktora W., który projekt prowadzi (zastępcy naczelnego, a raczej naczelnej pisma D.) i „porozmawiać o szczegółach”.

No i tak sobie Puchatek myśli – że niestety to będzie pewnie tylko współpraca, czyli pisanie i przygotowywanie (umowa-zlecenie…) za jakieś tam pieniądze. To znaczy – to i tak wspaniale, bo pismo D. wydaje firma A., bogata i nieźle płacąca (Puchatek wie, kiedyś już z firmą A. współpracował… blisko…) – więc zawsze będą jakieś extra pieniądze za 2 – 3 godziny pracy w miesiącu (bo pismo D. to miesięcznik). To już plus.

Ale gdyby – marzy Puchatek – pismo D. zaproponowało Puchatkowi zamiast zlecenia (za te same pieniądze… albo nawet za trochę mniejsze…) powiedzmy – ćwierć etatu… Bo jeśli chodzi o pieniądze – to Puchatek ma za co żyć (właśnie dostał kolejne tłumaczenie z R-D, znowu parę tysięcy wpadnie, a tekst wygląda na dosyć prosty, a w dodatku jest dosyć pilne, więc płacą więcej trochę…). Ale jakby te pół czy ćwierć etatu – to jest ZUS i wszystkie inne Janosiki – i można w firmie B. zanieść wymarzoną karteczkę z wymówieniem i sobie firmę B. darować….

Ano, zobaczymy.

Zwłaszcza, że zapewne niedługo będzie już coś wiadomo o Projekcie pana C. – więc gdyby z kolei u pana C. etat czy pół… Patrz wyżej. Tylko żeby już coś było wiadomo…

Trzymajcie kciuki.

Mruczanka ze złośliwą satysfakcją

Chyba znalazłem metodę na firmę B. To się nazywa „włoski strajk”. Postanowiłem sobie być sumiennym pracownikiem i wykonywać – dokładnie, rzetelnie i dosłownie – wszystkie polecenia przełożonych. No i zaczęło się – jaja jak berety! 🙂

Ponieważ W. – mój naczelny, człek cudowny i wielkiej zacności, acz pierdoła, kazał mi zrobić kilka rzeczy – nazwijmy je dla ułatwienia A, B i C – wziąłem się za nie ochoczo, uświadomiwszy jednakowoż W. (przez uszy, jak Gombrowicz uczył), że to bez sensu i że się nie da (że czasu nie wystarczy). W połowie czynności A mój drogi szef – z lekka przerażony pokrzykiwaniem Szefa Wyższego Rzędu – kazał mi jeszcze znaleźć zdjęcie – ilustrację do tekstu X. Czy ja jestem fotoedytorem? Ale OK – szef każe, ja robię 🙂

Szukałem (naprawdę uczciwie!!!) – ale oczywiście tylko na stronach darmowych agencji fotograficznych (bo o płatnych zdjęciach nie ma mowy, zarząd się nie zgodzi na takie fanaberie, a przecież kraść nie będę…). Szukałem 2 godziny (słownie dwie). Przednia zabawa. Nie znalazłem, niestety. W. mało zawału nie dostał. „Jeszcze się tym zajmujesz?!” „No przecież mi kazałeś…” – odpowiedziałem w bezbrzeżnym zdumieniu. „Nie, no co ty, tyle pracy, zostaw to, pal sześć, poproszę grafików, to zrobią rysunek…”. Proszę państwa – to działa! Jego mina wskazywała, że jutro – zanim mi coś każe – pomyśli. I o to chodzi. 🙂

A swoją drogą – nie można było OD RAZU podjąć decyzji o rysunku? Przecież było wiadomo, że tak się to skończy… Jak się oszczędza i w firmie wydającej miesięczniki (kolorowe i na baaardzo ładnym papierze… przerost formy nad treścią skądinąd…) nie zatrudnia fotoedytora… Z pustego i Salomon…

No, dobranoc. Jutro strajku włoskiego c.d.

🙂

Puchatek

Mruczanka z Opadniętymi Łapkami

Miało nie być o pracy, ale nie zdzierżę. A nie zdzierżę – bo sytuacja w firmie B. przekracza granice absurdu.

Niestety – żebyś, Drogi Czytelniku, zrozumiał, o co chodzi – muszę podać kilka szczegółów na temat firmy B. i jej działalności.

B. to firma konsultingowo – wydawnicza. Strona konsultingowa mnie nie dotyczy, wydawnicza – i owszem. Firma wydaje różnego rodzaju serwisy i miesięczniki branżowe. Tematyka – różna, mniejsza z tem. Problem polega na tym, że panuje tu kompletne pomieszanie z poplątaniem – zwałszcza co do tego, kto za co odpowiada i co robić powinien.

Przyszedł prezes – człowiek skądinąd sympatyczny i inteligentny – i nakręcał nas jak mógł. Że sprzedaż prenumeraty za słaba, że reklam nie ma, że musimy pomyśleć, co zrobić, żeby…

Gdzie tu asburd? Ano absurd polega na tym, że ja jestem… dziennikarzem, jakem już kiedyś pisał. Ja (i moich dwu kolegów) PISZEMY do tego miesięcznika. Wszystkie uwagi prezesa byłyby całkiem słuszne, gdyby uwzględnić dwa szczegóły:

1. Nie my powinniśmy być ich adresatami, tylko dział reklamy i marketingu. Ja robię to, co do mnie należy (i robię to, nie chwaląc się, nienajgorzej) – czyli piszę. To oni są od szukania reklamodawców, pozyskiwania prenumeratorów etc. Co mi do tego???

2. Warto jednak dodać, że w przypadku naszego miesięcznika także dział reklamy i marketingu może niewiele, bo… no właśnie, tu dochodzimy do sedna.

Otóż kiedy miesięcznik startował (pół roku temu) nie przeprowadzono ŻADNYCH badań rynku, rozeznania wśród potencjalnych reklamodawców etc. Wiem, że normalnie, kiedy przygotowuje się wydanie nowego pisma (ZWŁASZCZA branżowego) – to zanim się wyda pierwszy numer, zespół pracuje już przeciętnie pół roku „na sucho”, robiąc i składając numery próbne. W momencie ukazania się w druku pierwszego numeru redakcja ma przygotowane tematy na jakies pół roku do przodu.

A u nas?

Zarządowi B. wyraźnie szkoda było pieniędzy na takie fanaberie (no bo po co płacić ludziom przez parę miesięcy nie mając z tego tytułu żadnych wpływów?). Ja przyszedłem w maju (moi koledzy trzy tygodnie wczesniej) i z marszu robiliśmy pierwszy numer. Dział reklamy składa się z samych nowicjuszy – niedawno dopiero przyszła do nich dziewczyna z praktyką – i się załamała. „Jak mam namawiać klientów na reklamę, skoro nie wiem, co będzie nie tylko za trzy miesiące, ale nawet w najbliższym numerze”. I teraz to się mści – zwłaszcza, że dział rynku, o którym mamy pisać, jest specyficzny – nie da się w nim oddzielić biznesu od spraw społecznych, a spraw społecznych od polityki… No dobrze uchylę rąbka: chodzi o szerko pojęty „biznes medyczny”. I teraz – co miesiąc zmieniają się dyrektywy, co dwa tygodnie słyszymy kolejne (sprzeczne ze sobą) polecenia o czym mamy pisac, a co sobie odpuszczać, na czym sie skupiać… Cyrk (bez kółek, niestety…)

Czyli – ktoś nie pomyślał, ktoś czegoś nie dopatrzył, ktoś zwyczajnie dał ciała (pardon), a pretensje – do dziennkarzy. Śmiech pusty. Gdyby nie nadzieja, że to moje ostatnie miesiące w B., to chyba by mnie szlag trafił.

A tak – tylko mi śmiesznie 🙂

Puchatek

Mruczanka biurowa

Siedzę. Piszę. Nie chce mi się. Nie piszę. Dokończę jutro. Nie, muszę dzisiaj coś zrobić, bo jutro przecież idę na konferencję X, więc w pracy będę mniej (to plus), ale i czasu będzie mniej na pracę (to minus).

Dobra praca musi mieć kilka podstawowych cech. Poza oczywistymi (że musi być uczciwa oraz że da się z niej żyć) powinna być twórcza / rozwijająca, ciekawa, no i – last, but not least – SENSOWNA, czyli pożyteczna (społecznie, ludzko…).

To, co w tej chwili robię NIE SPEŁNIA tych warunków. Nudzi mnie to, nie rozwijam się (…raczej się zwijam…), nie widzę także specjalnie sensu tego, co robię. Czyli – kanał. Pierwszy raz w życiu pracuję TYLKO PO TO, żeby zarabiać na życie. I jakoś mi to zupełnie nie pasuje.

Dopóki nie znajdę czegoś nowego – muszę tu siedzieć i robić dobrą minę do… może nie złej, ale kompletnie niewciągającej gry (jako „jedyny żywiciel rodziny” nie mogę sobie pozwolić na powiedzenie adieu bez gwarancji czegoś w zamian).

Na szczęście – widać już światełko w tunelu (i jest nadzieja, że to nie pociąg nadjeżdżający z przeciwka 😉

W niedzielę rozmawiałem (telefonicznie) z panem B.C. Umówiłem się z nim na poniedziałek na rozmowę (już „osobistą”, u niego w domu). Oczywiście – na razie żadnych konkretów, to dopiero wstępne „obwąchiwanie” siebie nawzajem, ale… coś mi mówi, że to może być to. A moje „coś” rzadko się myli. 🙂

Gdyby to wyszło – miałbym pracę idealną. Ciekawą, sensowaną, rozwijającą intelektualnie, w dobrym towarzystwie (pan C. to osoba klasy zerowej, że się tak wyrażę przez analogię do klasyfikacji zabytków ;). A w dodatku – marzenie marzeń – byłaby to praca głównie w domu! Pewnie zarobiłbym trochę mniej, niż teraz, ale siedząc w domu miałbym więcej czasu na dorabianie (coraz częściej zdarza mi się pisywać za pieniądze; nie jest to jeszcze prawdziwy „freelancing”, ale już coś. No i zawsze będą jakieś tłumaczenia – głupie, ale przynajmniej dobrze płatne, więc żyć z czego będzie).

A praca w domu ma parę dodatkowych zalet. Nie wspominam już o tym, że zawsze lepiej mi się pracowało przy własnym biurku z własnym kubkiem własnej herbaty (właśnie! dobra herbata – to jedna z niewinnych namietności mojego życia. Zaparzona według reguł, nie „szczur” wrzucony w kubek wrzątku… A w pracy biurowej tylko kawa i kawa – nawet lubię kawę, ale natchnienia z niej nie ma…).

Ale problem z moją obecną pracą w firmie B. polega na tym, że system biurowy zakłada „siedzenie w pracy” od… do…. Nie ważne, czy ma się cos do roboty, czy akurat nie – przed godziną… wyjść nie wolno.

Efekt: cały dzień poza domem (bo trzeba dojechać z G. do Warszawy, a potem wrócić). Cały dzień nie widzę własnych dzieci… Siłą rzeczy M. siedzi z nimi cały dzień sama – i jest naprawdę zmęczona.

Tak że potencjalna nowa praca będzie także działaniem prorodzinnym 😉

…a dziś piękny dzień. Ciepło, złoto, niemal wrześniowo – choć w powietrzu już się czuje nadchodzącą zimę. Szelma zaczyna nabierać futra, puchacieje, robi się szersza, powoli zcazyna wyglądać jak puchowa kurtka obrośnięta kłakami. A ona nigdy się nie myli, czuje zimę całym półtora tysiąca lat liczącym zestawem swoich malamucich genów.

Pozdrawiam

Puchatek