Wczoraj Puchatek wziął wolny dzień (urlopu Puchatek ma aż nadto – i tak nie wykorzysta całego). A wziął po to, żeby spotkać się z redakcją pisma D. (patrz – poprzednia mruczanka). Uczestniczył Puchatek w kolegium redakcyjnym, potem omawiał z naczelnym (a w zasadzie – naczelną) sprawy tej rubryki, co to ją ma prowadzić (całe dwie kolumny, z widokiem na trzecią, jeśli teksty będą dobre!).
Ech… Co tu dużo mówić – pracując w firmie B. Puchatek już zapomniał, jak wyglądają normalne kolegia redakcyjne. Kolegia, na których grupa dorosłych ludzi dyskutuje o tym, co zrobić, jak i kiedy, żeby pismo było ciekawe, żeby czytelnicy byli zadowoleni… Na którym nikt nie traktuje dziennikarza jak idioty, któremu trzeba palcem pokazać i zbesztać go co coś (za cokolwiek, bo to przecież niedopuszczalne, żeby dziennikarz uważał, że coś robi dobrze…).
Niestety – marzenia o „półetacie” nie do zrealizowania. Ale stała współpraca – jak najbardziej. I płacić będą uczciwie.
A do tego dochodzi jeszcze fakt, że pan C. (ten od Nowego Projektu, co to chce Puchatka zatrudnić…) obiecał, że do 20 grudnia już będzie coś wiadomo.
A zatem: jeśli pan C. powie, że Puchatka zatrudnia – powiedzmy – od maja czy nawet czerwca (a to wersja pesymistyczna, może się zdarzyć, że już od marca) – to znaczy, że w dniu 23 grudnia (czwartek, ostatni w firmie B. dzień roboczy przed świętami) Puchatek pójdzie do Dyrektora Wydawniczego i położy mu na zawalonym papierami biureczku jeszcze jedna karteczkę. A na kerteczce będzie napisane „….proszę o rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron z dniem…”
Ech, rozmarzyłem się…
No bo tak – nawet, jeśli te 4 czy 5 miesięcy będę „bezrobotny”, to:
– są tłumaczenia – aktualnie w dużej ilości (wystarczającej, żeby na upartego przeżyc nawet pół roku… A w dodatku, jeśli nie będę siedział osiem godzin dziennie w B., to zrobię to wszystko w dwa – dwa i pół miesiąca).
– jest pismo D. – praca stosunkowo nieduża, a dodatkowe pieniądze i owszem (zwłaszcza – jak na dodatkowe).
Czyli – byle do świąt! :))))
Bo w B. – coraz śmieszniej. Dziś przynieśli nam wydruki wierszówek. Mój kolega Tomek się załamał (a raczej – wściekł). Jak przychodziliśmy tu do pracy, to nam opowiadano, że „motywacyjny system wynagrodzeń”, że im więcej napiszesz – tym więcej zarobisz. A teraz okazuje się, że nie całkiem. Bo jest pewien budżet przeznaczony na wierszówki w jednym numerze. Więc – od pewnego poziomu więcej pieniędzy nie ma i już. W praktyce polega to na tym, że jak za dużo napiszemy, to przy wycenie tekstów tną współczynniki, żeby mniej zapłacić.
Poza tym ktoś wymyślił, że w jednym miesięczniku może być maksymalnie 85 stron (standardowych, chodzi o ilość tekstu) do wyceny. Więc – jeśli napiszemy więcej, to resztę robimy de facto za darmo (a w ostatnim numerze było tych stron standardowych… 113. Czyli 25% zrobiliśmy za friko). A było tych stron 113, bo inaczej nie byłoby czym zapełnić powierzchni – bo reklam brakuje. A reklam brakuje, bo… już pisałem, pismo weszło na rynek kompletnie nieprzygotowane. Przecież nie z mojej winy, kurczę.
O tym, że ileś czasu co miesiąc tracę na bieganie i robienie zdjęć (za które nikt mi nie płaci) już nie wspominam.
A teraz jeszcze kwiatek dodatkowy – dziś dowiedzieliśmy się, że ma do naszego trzyosobowego zespołu dojść czwarta osoba. Czyli – w domyśle – któregoś z nas mogą za jakiś czas zwolnić. To niby nic niezwykłego – ale ta osoba to pan znany z tego, że pracował (kurczę, już bez literek, wprost napiszę) najpierw w Rzeczpospolitej, a potem w Pulsie Biznesu – i z obu redakcji wyleciał za to samo – za branie łapówek mianowicie. I pracuj tu z kimś takim. A może jeszcze – pod jego szefostwem. Błeeeee.
No dobrze – dość tego narzekania. Ważne, że to już (miejmy nadzieję) niedługo…
Obiecuję w najbliższym czasie kolejną mruczankę szkocką. Tym razem będzie o wsypie Skye. Może się niektórym humor poprawi… 🙂