Mruczanka Zagoniona

A miało być tak pięknie… Do końca maja miał Puchatek skończyć książkę dla jednego Wydawnictwa Co Dobrze Płaci (w skrócie WCDP) i spokojnie wziąć się za drugą książkę – za mniejsze pieniądze, ale znacznie Ciekawszą (każdemu należy się czasem jakiś oddech intelektualny)… Miesiąc na tłumaczenie tej drugiej książki to nie było dużo, ale do zrobienia.

Niestety. Nagle zadzwoniła jedna pani redaktor z WCDP i głosem rozgorączkowanym powiedziała Puchatkowi, żeby na razie piżgnął w kąt tłumaczenie (które właśnie kończy), bo coś się przesunęło i to można oddać później, a za to dostanie Puchatek co innego, co nagle i bardzo szybko wydane być musi, w związku z czem trzeba to zrobić do połowy czerwca. Ha, ha, ha.

No, kanał po prostu. Zamulony zresztą. Bo jak teraz Puchatek MUSI zrobić to coś, to nawet zakładając, że przy intensywnym siedzeniu zajmi mu to nie dwa tygodnie, a tydzień, to potem na tę Ciekawszą Książkę zostaną trzy tygodnie. A to już jest dramatycznie mało czasu – zwłaszcza, że książka jest z gatunku „literatura”, więc siłą rzeczy tłumaczy się ją wolniej, niż – dajmy na to – książkę kucharską.

No i wygląda na to, że do końca czerwca mamy przegwizdane.

Są i plusy – finansowe, rzecz prosta. Ale jak Puchatek pomyśli o takim miesiącu, to już się czuje zmęczony.

😦

Mruczanka Fiskalna

Na wstępie Puchatek informuje, że Warszawę przejechał, ludzi nie przejechał, wypadku nie spowodował i żyje. Tylko nogi go bolą od stania w korku (Sprzęgło, gaz, dwa metry, hamulec, sprzęgło, gaz… etc.).

Ale dziś to Puchatek zupełnie o czym innym mianowicie. O podatkach. A konkretnie – o kwocie wolnej od wyżej wymienionych…

Miłościwie nam panująca Pani Wicepremier Gilowska – powodowana troską o całość budżetu – chce zabrać „twórcom” tak zwane 50 proc. uzysku. DYskusje się toczą, prostestują (między innymi) naukowcy.

Ano, musi Puchatek przyznać, że tematem jest osobiście zainteresowany. Albowiem rzeczone 50 proc. uzysku dotyczy nie tylko pisarzy, poetów, tekściarzy czy autorów artykułów naukowych. Dotyczy także tłumaczy. Czyli jeśłi Puchatek zajmuje się tłumaczeniem i zarobi za książkę – powiedzmy – 5 tys. zł brutto, to podatek (standardowe 19 proc.) płaci tylko od 2,5 tys. zł, bo reszta to „koszty uzyskania przychodu”.

Czyli – zamiast zapłacić 950 zł podatku, płaci tylko 475 zł.

I Puchatek chciałby skormnie powiedzieć Pani Premier, że naprawdę nie ma NIC PRZECIWKO TEMU, żeby tak zostało. Puchatek rozumie ideę Państwa Solidarnego, nie bardzo tylko rozumie, dlaczego rzeczone państwo zawsze musi być solidarne z Kimś Innym.

Mruczanka Zarżnięta

No normalnie zwariować można.

Kończę te upiorne ciasteczka tłumaczyć – juz mi się ciasteczka śnią po nocach i zapewniam, że nie są to sny przyjemne…

Od początku lutego miałem tłumaczyć książkę o rowerach. Ale zadzwonił zleceniodawca z pytaniem, czy mógłbym najpierw zrobić mu coś innego, bo nagle wypadło i pilne.

No świetnie. Tylko że to zajmie tydzień. Czyli na rowery zostanie miesiąc, a to mało (liczyłem pięć tygodni).

Bo potem już czeka kolejna rzecz, która zajmie trzy tygodnie (czyli do końca marca).

Kwiecień zarezerwowany znowu dla wydawnictwa R-D, czyli again rzecz mało intelektualna (na szczęście już nie ciasteczka…), za to bardzo dobrze płatna.

W maju – kolejna książka, tym razem „poważna” i ciekawa. No i bomba.

A tu zleceniodawca – ten od rowerów – rzuca, że on będzie miał jeszcze jedną książkę, tylko czy zdążę, bo bardzo duża jest. 800 stron standardowych! Czyli – przy najlepszych układach, łatwym języku i sprawnej pracy – trzy miesiące.

No i niby się wszystko świetnie składa – trzy miesiące jak obszył, akurat do końca sierpnia trzeba by to zrobić. I pieniądze spore. I w ogóle.

A Kocia Twarz! Mowy nie ma. Bo to by oznaczało, że będę na tym siedział przez czerwiec, lipiec i sierpień.

Oooo, nie. Nie po to przeszedłem „na swoje”, żeby całe lato zasuwać. Jakieś priorytety mieć trzeba. Co najmniej na dwa tygodnie trzeba wyjechać (CO NAJMNIEJ!) – i to tak, żeby w tym czasie nie trzeba było nic robić. Należy się – i nam, i Potworom.

Ale wtedy nie mam szans zdążyć.

Ano, trudno. Jest wyjście – podzielić się tą książką z Osobistą Siostrą. Oddać jej – ja wiem – jedną trzecią. Jej się parę groszy przyda, a my będziemy mieli wakacje.

To natomiast, co warto napisać, to fakt, w jaki zleceniodawca argumentował, dlaczego chciałby, żebym to ja mu tę książkę zrobił, a nie kto inny.

Powiedział mianowicie: – Wiesz, trochę chcielibyśmy „wyjść z niszy”, rozszerzyć tematykę, zaistnieć… Chcielibyśmy, żeby ta książka była dobrze rozreklamowana, żeby ją zauważono… No i sam rozumiesz, że musi być przetłumaczona na poziomie, dobrym językiem i w ogóle…

No, nie powiem, urosłem we własnych oczach.

„Obywatele, chwalcie się sami, nikt za was tego lepiej nie zrobi” – mawiał Tuwim. 😉

A wczoraj przegadałem z Kimś przez telefon GODZINĘ I CZTERDZIEŚCI PIĘĆ MINUT. Ło mattko, jedyna osoba, z którą zdarzało mi się gadać przez telefon dłużej, to moja żona (jak jeszcze nie była moją żoną, to gadaliśmy przez telefon dłuuugo… Ale z nią już nie gadam przez telefon, tylko na żywo. Co nie znaczy, że krócej 🙂

Bo ja generalnie nie umiem długo rozmawiać przez telefon.

Bo co to za rozmowa, jak człowiek ma jedną rękę zajętą słuchawką i tylko jedna mu zostaje do machania! 😉

Mruczanka przedświąteczna 2

 

No i zapowiada się, że święta będą spokojne.

Banki obłaskawione (oba – i ten, co go spłacamy, i ten, co to się w nim zdłużamy). Wszystkie papierki w porządku (grrrruba teczka…), czekamy już tylko na wyznaczenie terminu podpisania umowy kredytowej.

W związku z tym pożyczyliśmy od znajomych pieniądze, żeby jeszcze w tym roku kupić jak najwięcej materiałów do tego przyszłorocznego ocieplania i tak dalej – bo to ostatni rok ulgi remontowej.

Wczoraj byłem w wydawnictwie R-D, czyli u mojego głównego „tłumaczeniodawcy”. No i nagle (…zawsze jest „nagle”…) okazało się, że mają dla mnie jeszcze dwie spore książki. Najlepiej na wczoraj.

Wszystko wskazuje na to, że przynajmniej pierwsze pół roku (przyszłego) będę miał co robić. „Miał co robić” – to taki eufemizm. Może się okazać, ż przynajmniej jedną rzecz będzie trzeba „sprzedać”, bo się w terminach nie zmieszczę.

Czyli: teraz kończymy książkę dla R-D – do końca grudnia będzie gotowa.

W styczniu – kolejna książka dla R-D – na spółkę z drugim tłumaczem, bo do końca stycznia trzeba skończyć.

W lutym – książka dla Jednego Takiego Karpia, czyli Kolegi Z Czasów Gazetowych, co to własne wydawnictwo założył.

W marcu – kolejna książka dla R-D.

W kwietniu i maju – dwie dla wydawnictwa T. (nieduże, ale ciekawe).

W czerwcu – ostatnia z aktualnie planowanych dla R-D.

I to wszystko na straszny akord, bo tak naprawdę żeby każdą z tych książek zrobić w miesiąc, trzeba się będzie ostro sprężać.

Czyli powtarza się sytuacja z ubiegłego (już prawie) roku: przez pierwsze pół roku pracy jest tyle, że nawet gdyby potem nie było już nic, to od biedy da się za zarobione pieniądze do końca roku dożyć (no dobrze, od dużej biedy i bardzo oszczędnie, ale zawsze).

Czyli jest dobrze.

Mruczanka Przedświąteczna

Nie, nic o przygotowaniach, porządkach i gotowaniu.

Mam dla Was przedświąteczną muzykę.

Posłuchajcie.


Muzyka wisi dzięki uprzejmości Inside, która udostępniła miejsce na serwerze (własnego Puchatk nie posiada).

„Psalm o Gwieździe” z przedstawienia „Kolęda – Nocka”.

Muzyka – Wojciech Trzciński
Słowa – Ernest Bryll

Teresa Haremza, Krystyna Prońko, chór Teatru Muzycznego w Gdyni.

(Wszystkie Prawa Zastrzeżone – Polskie Nagrania, 1994)

Mruczanka Okołoliteracka

Chce Wam napisać kilka słów o bajkach – bo przeżyłem wstrząs niejaki z nimi związany.

Uwaga na początek: w zasadzie gatunek literacki, o którym mówię, nazywa się „baśń”. „Bajka” tak naprawdę to trochę co innego – krótki utwór, najczęściej wierszowany, w którym występują zwierzęta, przedmioty czy (rzadziej) czarodziejskie istoty jako symbole i alegorie spraw ludzkich. Po polsku najbardziej znane bajki pisał Krasicki („Wół minister” chociażby). Natomiast opowieść prozą – taka jak te, które tworzył Andersen czy choćby bracia Grimm – nazywa się „baśń”. Ale ponieważ w języku potocznym te dwie nazwy występują zamiennie – ja także pozwolę sobie na nieco nieprecyzyjne używanie terminu „bajka”, co mi (mam nadzieję…) wybaczycie. Zresztą nie bardzo macie inne wyjście, szczerze mówiąc. 🙂

Baśnie to cudowny gatunek literacki. Wbrew pozorom nie są wyłącznie zmyślonymi historiami – często jest w nich Prawda bardzo głęboka, czasami – prastara, pierwotna Mądrość zawarta w prostych (pozornie) opowieściach. J.R.R. Tolkien – sam przecież mistrz baśni – napisał kiedyś taki esej literaturoznawczy „Drzewo i liść”. To rozprawa o tym, czym są baśnie, skąd się wzięły, dlaczego są tak ważne w ludzkiej kulturze. Nie, zapewniam Was, to nie jest nudny teoretyczny wykład. To z pasją napisany tekst o tym, co jego Autorowi było przecież osobiście bliskie. Warto go przeczytać – zwłaszcza, jeśli kiedyś zafascynował nas „Władca Pierścieni”. TRZEBA go przeczytać, jeśli chce się na poważnie komentować twórczość Tolkiena albo (nie daj Boże…) przenosić ją na ekran. Może gdyby Peter Jackson po nią sięgnął, uniknąłby paru żenujących błędów, które popełnił kręcąc swoje ekranizacje…

Ale to była w zasadzie dygresja. Sam bardzo lubię bajki, zresztą ileś tam ich w życiu sam napisałem. Dlatego z ciekawościa sięgam po każde nowe wydanie książek z bajkami, zwłaszcza takie, które podaje te same, tradycyjne historie „na nowo opowiedziane”.

No i dochodzimy do meritum, czyli do zapowiedzianego na początku wstrząsu…

Potwory moje dostały kiedyś przepięknie wydana książkę z bajkami. Wielka, kolorowa, z cudownymi ilustracjami – aż się chciało otworzyć. Z jakichś powodów (nie pamiętam jakich) książka powędrowała gdzieś na górną półkę z adnotacją „na później”.

Wczoraj wieczorem wyciągnęliśmy ją z górnej półki ze zdziwieniem (bo, rzecz prosta, zapomnieliśmy o niej dokumentnie).

Ucieszyliśmy się. Potwory takoż, bo czytanie przed snem to czas święty i ukochany.

Zaczęliśmy zatem czytać Potworom bajki z pięknej książki – same „klasyki”: „Trzy świnki”, „Czerwony Kapturek”, „Jaś i Małgosia”…

I to był błąd. Bo niestety okazało się, że piękna szata graficzna to najlepsze (czy raczej – jedyne…) co w tej książce warte pokazania dziecku.

Bajki okazały się „wersjami uwspółcześnionymi”. Co to znaczy? Ha.

W domach bohaterów znajdują się telewizory i inne nowoczesności. Jaś i Małgosia odjeżdżają w ostatniej scenie samochodem, który kupili za złoto czarownicy. Trzy świnki oglądają teledyski.

OK., to jeszcze można by znieść, choć ewidentnie psuje nastrój i urealnia coś, co z definicji powinno być od realiów oderwane, a przez to uniwersalne (patrz – esej Tolkiena).

Gorzej, że bajki te zostały „uczesane”, ugrzecznione, można powiedzieć – upoprawnione politycznie. W „Czerwonym Kapturku” wilk nie zjada babci – babcia chowa się przed nim do szafy. A kiedy przychodzi drwal z siekierą – nie zabija wilka, nie rozcina mu brzucha (bo i po co, skoro babci tam nie ma…), tylko grozi mu siekierą, a wilk ucieka przerażony i „…nigdy już nie próbował nikogo zjeść” (czy jakoś tak).

Jaś i Małgosia co prawda wpychają czarownicę do pieca, ale okazuje się, że „…wcale nie umarła, tylko odleciała na swojej miotle i nikt jej więcej nie widział”.

Jakub (ten co dostał magiczną fasolkę, zresztą z irracjonalnych przyczyn przemianowaną w tej wersji na „magiczny groszek”) w ostatniej scenie ścina łodygę magicznej fasoli, ale ścigający go olbrzym nie spada, tylko zostaje zawieszony na górnej, „dyndającej” części łodygi i musi wspiąć się z powrotem. O tym, że bajka kończy się opisem tego, co kupili sobie Jakub i jego stara matka za złoto olbrzyma (m. in. nowy dom i – oczywiście – samochód) już nawet nie wspominam.

Co za koszmar. Jedną z funkcji bajek jest to, że dziecko (jeśli akurat do niego bajka jest adresowana, co wbrew pozorom wcale nie jest oczywiste…) ma spokojną pewność, że „zło” zostało pokonane, że czarownicy już nie ma, że olbrzym na pewno już nie wróci. A tu okazuje się, że nie ma tej pewności. W imię „poprawności politycznej” i „unikania opisów przemocy”.

Najlepsze na koniec. Bajka o trzech świnkach zaczyna się od tego, że trzy świnki mieszkają z mamą w małym domku. Świnki strasznie hałasują – grają na instrumentach, bez przerwy słuchają teledysków w telewizji (!!!), aż w końcu mama – świnka mówi im, że ma tego dosyć, że ten domek jest za mały i muszą iść w świat, poszukać sobie własnych domków, gdzie będą mogły hałasować do woli.

Przesłanie dla czterolatka? „Nie hałasuj, bo cię rodzice wyrzucą z domu”. No, po prostu bomba.

Na razie nie chcemy odbierać Potworom przyjemności, więc „czytamy” im te bajki własnymi słowami. Ale od dziś zamierzam przeglądać przed kupieniem każdą książkę dla nich, nawet taką, którą znam. Bo podobno ktoś już planuje wydać „ocenzurowaną kulturowo” wersję „Opowieści z Narnii” Lewisa – w takiej formie, żeby była „politycznie poprawna”, a więc nie zawierała bezpośrednich odniesień do chrześcijaństwa…

Mruczanka Przy Sobocie

Puchatek ma dość, dość ma Puchatek, ma Puchatek dość do głębi, do cna, po dziurki wszelkie. Pogoda przepiękna, stopni dwadzieścia coś tam, można by na rower, można by do lasu, a tu siedź w domu, bo plecki bolą… Kocia twarz, jak to brzmi – plecki bolą! Jak Puchatek będzie miał wiosen siedemdziesiąt to co innego, ale teraz…

M. z Potworami poszła na targ w towarzystwie znajomych z sąsiedniej uliczki. Warzywka kupić, połazić. Targ w G. jest w środy (ale wtedy tylko warzywka) i w soboty (wszyyyystko). No i dobrze, niech sie przejdą. Ale Puchatka szlag trafia na to siedzenie w domu.

Po południu maja przyjechać D. – może chociaż do ogródka się pójdzie, grilla jakiego nastawi… Pogadać będzie można…

No i jeszcze praca nudna. Nie, nie chce Puchatek narzekać, praca jest – to dobrze, gorzej, jakby jej nie było… Ale po tłumaczeniu Książki Historycznej (całkiem ciekawej…) i Książki O Motocyklach (zawsze coś nowego…), po redakcji Innej Książki Historycznej – teraz Puchatek tłumaczy Specjalistyczny Poradnik…. Sprzatania I Porządków Domowych.

Tylko sobie wyobraźcie te światłe rady czym i jak należy myć okna, żeby nie było zacieków albo jak woskować samochód, żeby nie porysować czegoś tam… Jedyna atrakcja to fakt, że wszystko to utrzymane w typowo amerykańskich realiach, więc trzeba się czasem napracować intelektualnie, żeby to „przetłumaczyć” na realia rodzime (…czy wiecie, że w USA większość pralek automatycznych – a raczej, de facto, półautoamtycznych – ciągnie „z rury” ciepłą wodę? U nas jak wiadomo pralka ciagnie zimną i podgrzewa sama… Niby różnica niewielka, ale w praktyce okazuje się, że cały rozdział trzeba przerabiać…)

No dobra, pomarudził sobie Puchatek. Jeszcze sobie na koniec zawoła po góralsku:

HEEEEEJ, Panie Boze, dej co by mi sien tak fciało, jako mi sie nie fce!

Amen.

P.S. – jeszcze takie skojarzenie… Dni tygodnia się nie zgadzają, ale co tam 🙂

Mruczanka Do Roboty

No, dosyć laby.

Książka o motocyklach (…i na co mi przyszło…) przetłumaczona, oddana, pieniądze na koncie. Ponieważ przez trzy miesiące Puchatek zasuwał jak dziki osiołek, całymi dniami przy maszynie – przez ostatnie dziesięć dni zrobił sobie odpoczynek. Chodził z potworami na spacery, załatwiał różne sprawy, odwiedzał rodzinę. Ale niestety, wszystko co dobre szybko się skończyło. Koniec wolności. Na puchatkowym biureczku (biureczko! Pełne trzy metry kwadratowe powierzchni…) czeka już następna robótka. Tym razem – nie tłumaczenie, tylko „redakcja i opieka merytoryczna”. Tak przynajmniej stoi w umowie. Puchatek nie wie, jak z tą opieką merytoryczną będzie, bo książka co prawda przeznaczona dla młodszej młodzieży, niemniej – historyczna. Ale co tam – redakcja to redakcja, a jak będą wątpliwości merytoryczne, to się Puchatek będzie martwił.

Zatem najbliższy miesiąc nie przy klawiaturze, tylko z czerwonym pisaczkiem w łapie. Zawszeć to jakieś nowe doświadczenie. Podobno człowiek uczy się całe życie (niektórzy twierdzą, że z wyjątkiem lat szkolnych i studenckich…).

A żeby się nie odzwyczajać od klawiatury – Puchatek obiecuje, że na tę stronę zajrzy częściej. Howgh.

Mruczanka wyprana

 

Ano, wyprany jest Puchatek z sił wszelkich. Przedwczoraj skończył tłumaczyć książkę numer 1. Wczoraj cały Boży dzień zapierniczał (no wiem, ale tego NIE DA SIĘ inaczej okreslić…) po mieście stołecznym Warszawie w celu załatwiania spraw różnych. I po raz kolejny błogosławił mądrą decyzję sprzed trzech lat o wyprowdzce gdzie pieprz rośnie z tego strasznego miejsca. Dzisiaj – pierwsze pół dnia pisał tekst do pisma D., potem spędził dwie godziny na zakupach, a potem (z przerwą na kąpanie Potworów, usypianie Potworów i jedzenie kolacji) siedział i pisał kolejny tekst, do zupełnie innego pisma, tym razem – zupełnie społecznie (czyli nie za pieniądze, tylko dla idei).

A jutro siada Puchatek de novo przed ekranem (błogosławiąc kolejny pomysł, tym razem sprzed roku, o zakupie panelu LCD, bo inaczej byłby już chyba Puchatkiem Bez Oczu). Siada tłumaczyć kolejną książkę.

A potem Puchatek zadzwoni do osobistej mamy, która powie radośnie „To może byś częściej wpadł, jak już SIEDZISZ W DOMU”.

To się nazywa „siedzieć w domu”. Jakby ktoś nie wiedział, do od siedzenia najbardziej boli wcale nie odwłok, ale zupełnie przeciwna część Puchatka.

Tośmy sobie ponarzekali. Szkocja będzie, Sia.siu, obiecuję, ale dziś już nie mam siły…

Puchatek Translatek

Mruczanka strapiona nieco

 

 

Piszę z czterodniowym opóźnieniem, bo… trudno mi było do końca zwerbalizować myśli, które od soboty tupią mi po głowie. To, co poniżej, to nie do końca to, co chciałbym napisać…

 

Byłem na imprezie. W sobotę ostatnią. Warszawski dział miejski Jednej Dużej Gazety obchodził piętnastolecie istnienia. Przepracowałem w tymże dziale dwa i pół roku. Co prawda moja przygoda z Jedną Dużą Gazetą skończyła się już ponad dwa lata temu, ale na taki jubel zaprosili także byłych pracowników. No i pojechałem – całkiem sam, bo impreza zaczynała się o ósmej wieczorem. Pojechałem z założeniem, że wpadnę na dwie – trzy godziny i wracam do domu.

 

Wyszedłem z imprezy (po dwu i pół godzinach) z głową nabitą tyloma myślami, że do dziś jeszcze mi się kółka zębate w wolnych chwilach kręcą.

 

No bo tak – na pozór wszystko w porządku. Kiedy rozmawiałem z poszczególnymi osobami – było bardzo miło. Trochę wspominaliśmy „dawne (średnio) dobre czasy”, trochę opowiadaliśmy sobie „co u nas”. Sympatyczni ludzie, inteligentni, z poczuciem humoru, dowcipni, błyskotliwi.

 

Ale wystarczało, że po kilku chwilach – już rozmawiając z kim innym – popatrzyłem na nich z boku i…

 

PLASTIK. Sztuczne zachowania, sztuczne uśmiechy, sztuczne relacje, sztuczna zabawa. Właśnie – po sposobie zabawy szczególnie było to widać. Oni – nie widzę lepszego określenia – zachowywali się tak, jakby chcieli udowodnić całemu światu (a najbardziej samym sobie…) że się świetnie bawią.

 

Wiem, jak żyją na co dzień – też tak żyłem przez dwa i pół roku. „Nielimitowany czas pracy” (czyli siedzisz tak długo, aż skończysz), ciągła nerwówka, pęd, szybkość. To nie jest normalna praca dziennikarza, zaganianego i wiecznie się spieszącego. To jest chore połączenie maratonu (bo naprawdę trudno wyjść z redakcji przed siódmą – ósmą wieczór) ze sprintem (bo trzeba złapać newsa i podać go szybciej, niż to zrobi konkurencja…). A „konkurencja” to nie tylko inne gazety czy stacje radiowe. „Konkurencja” to także kolega z sąsiedniego biurka, od którego trzeba być lepszym, szybszym, bardziej błyskotliwym – żeby w razie czego (czyli w razie zwolnień…) to raczej jego się Firma pozbyła, a nie mnie.

 

Ci ludzie nie mają normalnego życia (przynajmniej w takim sensie, w jakim ja rozumiem normalność). Nigdy nie wiedzą, o której dziś wrócą do domu. Swoich mężów / żony / chłopaków / dziewczyny widują późnym wieczorem. I ewentualnie w soboty, bo to jedyny dzień, kiedy redakcja nie pracuje.

 

Takie życie wykańcza. Przede wszystkim emocjonalnie. Człowiek zaczyna żyć tak, jakby redakcja była jedynym światem, a wszystko co na zewnątrz służyło tylko do opisywania w gazecie.

 

Ta praca fatalnie wpływa na związki międzyludzkie. Taki kolega B. Przyszedł do Jednej Dużej Gazety pół roku po mnie. Dziś awansował, jest redaktorem, prowadzi wydania, robi karierę. Jest naprawdę dobry. Ale płaci za to wysoką cenę. Kiedy odchodziłem z redakcji dwa lata temu kolega B. mieszkał z dziewczyną / narzeczoną czy jak to tam nazwać. Kochał ją. Często o niej mówił. Mieli psy, jeździli na koniach, świata poza nią nie widział. Z tego, co opowiadał, byli razem już ładnych parę lat.

 

Na sobotniej imprezie kolega B. był już (w dowolnym znaczeniu tego słowa) z inną dziewczyną. Konkretnie – z jedną z sekretarek pracujących w redakcji. Sposób, w jaki tańczyli, przytulali się, całowali – był jednoznaczny. Nie wiem, jak było naprawdę, ale podejrzewam, że jego związek z Tamtą po prostu nie przetrwał. Trudno pielęgnować związek, jak się człowiek widuje z ukochaną osobą de facto raz na tydzień…

 

Miałem odruch podejść do mojego byłego szefa, który dwa lata temu – na fali „redukcji” – musiał mnie zwolnić i powiedzieć mu, że (choć wtedy byłem lekko przerażony perspektywą szukania pracy J) wyświadczył mi ogromną przysługę.

 

Nie zrobiłem tego. Wyszedłem z imprezy trochę po dziesiątej, wsiadłem do podmiejszczaka i jechałem przez ciemną noc do domu. Napięcie opadało ze mnie powoli (bo w towarzystwie ludzi tak nakręconych człowiek też się nakręca…), a ja ciągle miałem przed oczami ich twarze. Może źle to oceniam, może nie mam racji, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że były to twarze ludzi ze wszystkich sił chcących uwierzyć w to, że są szczęśliwi.

 

Naprawdę zadowoleni byli tam głównie ci, którzy – tak jak ja – już w tej redakcji nie pracowali.

 

**************

 

Żeby zakończyć bardziej optymistycznie: polecam znakomitą stronę poświęconą Szkocji. Widać, że prowadzą ją ludzie zakochani w szkockich klimatach. Aż miło popatrzeć i poczytać… Natchnęło mnie tak, że chyba w najbliższych dniach powstanie kolejna Mruczanka w Szkocką Kratę.

 

Zajrzyjcie sami: http://www.szkocja.zv.pl

 

J Puchatek…