Mruczanka Bez Kicka

Piątek, sobotę i niedzielę spędziły Puchatki w Węgierskiej Górce (czyli w Beskidzie Żywieckim). Wyprawa była na zaproszenie Pewnych Znajomych, którzy poprosili Puchatka o bycie ojcem chrzestnym ich córeczki. Nie, znajomi mieszkają w Warszawie – ale tam właśnie dziecię było chrzczone, z przyczyn różnych.

Dom u uroczych beskidzkich górali (gospodyni, Jagusia, była zresztą chrzestną matką). Cały dom dla nas (to znaczy dla czworga Znajomych i pięciorga Puchatków). Jedzenie takie (i w takich ilościach), jakbyśmy wszyscy pracowali ciężko pod ziemią. Pogoda fantastyczna (to znaczy – jak na listopad).

Ado tego na dole, w „salonie” – kominek, przy którym siedzieliśmy sobie wieczorami leniwie gadając na Poważne Tematy. Jak to przy kominku…

Trochę zdjęć w linku po lewej. 🙂

Mruczanka Szkocka – Dzień Szósty i Siódmy

Tak, dzień szósty i siódmy razem.

Dzień szósty (czyli 1. sierpnia) upłynął mi pod znakiem starego, dobrego autostopu. Rano zwinąłem namiocik i dotarłem z kempingu z powrotem do Oban (z miłą pomocą dwójki przesympatycznych Hiszpanów, którzy podrzucili mnie samochodem, dzięki czemu nie musiałem dreptać z tobołem całych siedmiu kilometrów…).

W Oban zwiedziłem pewien uroczy sklepik prezentowy, gdzie nabyłem drogą kupna jakieś drobiazgi dla reszty Puchatkowa, a potem – jako że to była niedziela – poszedłem na mszę do miejscowej katedry.

A po mszy – wyszedłem na drogę i… Kciuk do góry.

Plan był taki, żeby tego dnia dojechać do Stirling. W Stirling miałem przenocować, a rankiem dotrzeć do Edynburga, żeby ten ostatni dzień połazić po szkockiej stolicy.

Plan udało mi się zrealizować tylko częściowo: rzeczywiście popołudniem dotarłem do Stirling. Niestety, urocze miasto przywitało mnie w mało uroczy sposób, czyli rzęsistym deszczem. Na kemping było daleko, autobus już nie jeździł (niedziela…), trzeba by było zasuwać piechotą ładne parę mil. W deszczu.

Szczerze mówiąc – nie chciało mi się. A że Stirling znałem dosyć dobrze, postanowiłem że od razu pojadę do Edynburga i znajdę schronisko (kemping w Edynburgu jest baaardzo daleko od centrum, w zupełnych burakach, a ja we wtorek musiałem być na lotnisku o szóstej rano).

„Jak pomyślał, tak zrobił”. Pociąg podmiejski ze Stirling do Edynburga jedzie trzy kwadranse. Wysiadłem na dworcu Waverley, podreptałem pod górę na Royal Mile i w ciągu kwadransa byłem już zameldowany na dwie noce w schronisku. Umyłem się, zjadłem coś i… jeszcze wieczorem „ruszyłem w miasto”.

***

Miasto..

Edynburg to półmilionowe miasto, zdaniem wielu – jedno z najpiękniejszych na całych Wyspach Brytyjskich. Londyn? Londyn jest cudowny, ale to ogromna, kosmopolityczna metropolia. A Edynburg jest taki… bardzo szkocki, ale też bardzo brytyjski właśnie.

W dodatku właśnie zaczynał się Fringe, czyli Festiwal Edynburski. A Fringe to nie tylko znakomite spektakle teatralne, koncerty, wystawy i inne duże wydarzenia artystyczne. Fringe to także teatry uliczne, najróżniejsi magicy i akrobaci na każdym rogu ulicy, połykacze ognia, żonglerzy, ludzie-orkiestry, mimowie, lalkarze klauni… Nie dało się przejść pięćdziesięciu metrów, żeby nie mieć okazji do obejrzenia kolejnego ulicznego przedstawienia, pokazu, koncertu.

Atmosfera fantastyczna – choć muszę przyznać, że po tygodniu spędzonym na Wyspach Zachodnich ta nieprawdopodobna ilość ludzi i wydarzeń sprawiła, że po dwóch godzinach głowa mi pękała.

Więc dałem głowie odpocząć – wróciłem do schroniska i poszedłem spać.

***

W poniedziałek wstałem rano, coś zjadłem, przy śniadaniu pogadałem z sympatycznym Brazylijczykiem (zapytał skąd jestem, odpowiedziałem, na co on odparł że „tak mu się właśnie wydawało, bo wyglądam na kogoś ze wschodu”; odpaliłem, że jakby pomieszkał tydzień w małym namiocie na Western Islands to też by wyglądał na kogoś ze schodu. I obaj się obśmialiśmy).

A potem znowu ruszyłem w miasto… I chodziłem po tym mieście do dziesiątej wieczorem. Tak, chodziłem – w Edynburgu naprawdę wszystko co warte zwiedzania można zobaczyć „na piechotę”.

Zamek, Hollyrood, cała Royal Mile (pewnie z pięć razy w tę i z powrotem), katedra, National Gallery of Scotland, parę innych muzeów, park, szkocki parlament, Princess Street i okolice…

Nie będę Wam tego wszystkiego opisywał, bo możecie to znaleźć w dowolnym przewodniku. Powiem tylko, że jak o dziesiątej wieczorem dotarłem z powrotem do schroniska, to nogi mi już właziły tam, gdzie pan może pana majstra… i tak dalej.

A następnego dnia – czyli we wtorek – wstałem o czwartej rano, przed szóstą byłem na lotnisku, o ósmej oderwałem się od pasa startowego (to znaczy nie sam, tylko z całym samolotem Bardzo Tanich Linii) i… po dwóch godzinach z haczykiem lądowałem w Krakowie.

***

I tyle. I wiecie co? Kocia Twarz – już tęsknię za Szkocją…

Ale następny raz (nie wiem kiedy, nie mam pojęcia, ale – nigdy nic nie wiadomo…) to już musi być z M. Bo samotne wędrowanie ma swoje uroki, ale wędrowanie z Nią ma tego uroku zdecydowanie więcej.

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=9k2VhjvPMYg&login=w912&width=450&bg=ffffff

Mruczanka Szkocka – Dzień Piąty

Dzień piąty – czyli 31. lipca. I tu właściwe samego opowiadania jest stosunkowo niedużo…

Z Lochmaddy porannym autobusem (czyli w zasadzie minibusikiem) pojechałem na południe. Przejechałem wzdłuż cały North Uist, Benbeculę, South Uist, dotarłem na Barrę. Widoki, widoki, widoki… (kilka obrazków wrzucam poniżej). Z Barry cofnąłem się na South Uist, do Lochboisdale, skąd późnym popołudniem odpłynąłem już, niestety, na szkocki mainland, do Oban.

Z ciekawszych widoków – z pokładu promu zobaczyłem nagle dużą (półtora – dwa metry wysokości)… trójkątną płetwę nad wodą. Skojarzenie ze „Szczękami” nasunęło się niemal automatycznie. Płetwa była ewidentnie trójkątna, nie podłużna – a więc nie były to orki. Rekin? TAKI rekin?! Nawet ten w „Szczękach” musiał być mniejszy… Okazało się (co wytłumaczył mi jakiś uprzejmy Szkot widząc moje zdziwienie), że to rzeczywiście rekin – ale też że skojarzenie ze „Szczękami” było zupełnie nietrafione. To był rekin długoszpar – rybka niemała, drugi co do wielkości (po rekinie wielorybim) rekin świata (10 do 12 metrów długości, 4 tony…). Ale przy tym wszystkim zwierz zupełnie niegroźny, bo żywi się wyłącznie planktonem… W czasie ponaddwugodzinnej przeprawy widziałem ich łącznie chyba z dziesięć. „Leżały” tuż pod powierzchnią wody i wygrzewały się w promieniach słońca…

Wieczorem byłem już w Oban – uroczym portowym miasteczku położonym mniej więcej w połowie wysokości zachodniego wybrzeża Szkocji. Miasteczku? Po tym, co widziałem na Hebrydach powinienem chyba napisać – „w wielkim mieście”…

Zjadłem coś, a potem zarzuciłem plecak i ruszyłem na kemping. Przetuptałem tak, lekko licząc, siedem kilometrów, na miejsce dotarłem po dziesiątej wieczorem. Mżyło… Namiot, prysznic i spać. A nazajutrz czekała mnie droga z Oban w kierunku Edynnburga…

Obrazki (nie moje, na szybko znalezione w sieci…)

Benbecula:

South Uist:

Barra:

Oban:

Mruczanka Szkocka – Dzień Czwarty – Wieczór

Hostel w Lochmaddy… Urocze miejsce. Naprawdę. Takie jakieś… turystyczne. Jacyś morscy kajakarze, którzy przypłynęli na Uist na kajakach (!) z Oban, przez Morze Hebrydzkie. Jakiś ojciec z dwojgiem nastoletnich dzieci jadący przez całe Western Islands na rowerach. Jakiś motocyklista przemierzający to odludzie na wielkim Harleyu – i tym podobne typy. Dało się pogadać…

Zjadłem coś (tak, poczęstowano mnie – jak się towarzystwo dowiedziało, że przyjechałem już po zamknięciu jedynego sklepiku, to mnie po prostu nakarmili…) i poszedłem na długi spacer.

Długi – bo w tej okolicy krótko spacerować się nie da. Jak już człowiek wyjdzie za próg, jak wejdzie na drogę pomiędzy kamienistymi wzgórzami, to mógłby tak iść i iść… („A droga wiedzie w przód i w przód…”).

Pustka. Cisza. Jakiś wiatr, jakieś ptaki, czasami beczenie samotnej owcy snującej się niedaleko szosy. „Szosa” to dróżka na szerokość jednego samochodu z mijankami. Domków – po wyjściu z „miasteczka” – w zasadzie brak. Kamienie, trawy, trochę wrzosów, jakieś drzewka, tu i tam niewielkie lustra wody… I nad tym wszystkim takie bardzo, bardzo wyspiarskie niebo: trochę pochmurne, ale z przebłyskami słońca: niesamowity zestaw plam czystego błękitu przeświecających pomiędzy groźnymi (pozornie…) stalowo-sinymi chmurami.

Pewnie się powtarzam – ale przez takie okolice mógłbym iść bez końca. To klimat w którym samo przemieszczanie się, samo poczucie stawiania kolejnych kroków, sam wiatr i promienie słońca na twarzy sprawiają, że czuję się szczęśliwy (co, że patetyczne? Trudno, u ha ha). Że tak zwana „reszta świata” przestaje istnieć. Że wszystkie trudne sprawy, kłopoty, nierozwiązane problemy, ważne-rzeczy-do-zrobienia, polityczne spory, przepychanki i jazgot wydają się być równie odległe jak ciemna strona księżyca.

W takich chwilach zawsze myślę, że mógłbym w takim miejscu mieszkać. Rzucić wszystko, wziąć rodzinę i wynieść się tam, gdzie można tak właśnie iść przed siebie. Tak, tak, to oczywiście fikcja, realia pewnie byłyby zupełnie inne…

Po kilku godzinach takiego wędrowania, okrężną drogą wróciłem do Lochmaddy. Ale nie poszedłem prosto do schroniska, tylko „główną ulicą” podreptałem na przystań.

Przystań w Lochmaddy… O, przepraszam: „Lochmaddy Ferry Terminal”. Betonowe nabrzeże, przy którym stoi bardzo nowoczesna (zbudowana kilka lat temu) szklano-metalowa „buda” w której można kupić bilety na prom i poczekać na wygodnych krzesełkach jeśli akurat pada.

Promy które tu przypływają z Oban to naprawdę spore statki (każdy zabiera koło setki samochodów). Jeden z nich (bodaj MV Clansman) stał właśnie przy nabrzeżu – wielka, stalowa góra przycumowana przy niewielkim skrawku betonu sprawiała kompletnie surrealistyczne wrażenie – jak czołg zaparkowany przy domku dla lalek.

Wrażenie potęgował jeszcze fakt, że jak okiem sięgnąć – ani na statku, ani na nabrzeżu, ani przy widocznych w głębi domach – nie było żywego ducha. Mały port, wielki prom, parę domków – i kamieniste wzgórza dookoła. Krajobraz trochę jak z katastroficznych filmów z gatunku „wszyscy ludzie na świecie wymarli, ja jestem ostatni”.

Było już dobrze po jedenastej w nocy – ale na dworze było zupełnie jasno. Kiedyś już chyba o tym pisałem: północ Szkocji jest już na tyle daleko na północ (a Hebrydy – dodatkowo na zachód), że słońce zachodzi tu dużo później, niż w Polsce. O wpół do dwunastej w nocy (a więc o wpół do pierwszej polskiego czasu) jest jeszcze zupełnie jasno. Naprawdę ciemno robi się po północy, ale już o trzeciej można czytać na dworze bez latarki. Mowa o miesiącach letnich, rzecz prosta.

Siadłem na betonowym nabrzeżu, tyłem do statku i „terminalu promowego”, z twarzą zwróconą na zatokę. Siedziałem tak godzinę, po prostu gapiąc się na morze, na wzgórza po drugiej stronie zatoki, na skały wystające z wody. W miarę jak słońce zachodziło zielono-kamieniste wzgórza powoli traciły kolor i zamieniały się w czarne sylwety na tle jasnego jeszcze nieba. Woda była niemal zupełnie gładka, wiatr ustał.

Jest coś niemal magicznego w takim morsko-zatokowym krajobrazie tuż po zachodzie słońca. O tym też już chyba kiedyś pisałem – ale w takich chwilach rozumiem ludzi którzy kiedyś, dawno temu, siedzieli nad morzem i zastanawiali się co jest tam dalej. Za pasmem skał, za zatoką… Za morzem… To właśnie takie chwile – tak myślę – sprawiły, że ludzie w końcu zaczęli budować łodzie, statki, że ruszyli na morze, że szukali za tym morzem nieznanych lądów. Potem był Brendan Nawigator, potem byli Wikingowie, Magellan, Kolumb, Cook… Ale wcześniej, gdzieś w zamierzchłej przeszłości, wszystko zaczęło się właśnie od takiego siedzenia na morzem, o zmierzchu, od patrzenia na tajemniczo wyglądająca wodę i myśli „Co jest tam dalej?”…

Plum! Kilka metrów od miejsca w którym siedziałem z wody wnurzyła się foka. Rozejrzała się, poniuchała, zniknęła. Po chwili wynurzyła się znowu, metr czy dwa dalej. Siedziałem w zupełnym bezruchu, nie wiem czy zdawała sobie sprawę z mojej obecności… Niestety, było już za ciemno żeby zrobić zdjęcie (podejrzewam zresztą, że gdybym zaczął odpinać pokrowiec aparatu, natychmiast zniknęłaby pod wodą).

Wróciłem do hostelu koło pierwszej i położyłem się spać, ale długo jeszcze nie mogłem zasnąć. Wiatr szumiał za oknami a ja ciągle myślami byłem na wzgórzach, na drodze, nad wodą.

I tylko żałowałem, że jestem tu sam. Muszę kiedyś przyjechać tu razem z M. Muszę jej to pokazać.

Mruczanka Szkocka – Dzień Czwarty

Dzień czwarty, czyli 30. lipca.

Najgorszy pogodowo dzień całej wyprawy… Kiedy obudziłem się rano – padało. Nie lało, ale padało. Niebo było szare (nasi górale mawiają na takie niebo „zaciungło się”). Zwinąłem się, zjadłem coś i ruszyłem ze Stornoway na południe. Ruszyłem z niejakim żalem, bo gdybym mógł, to chętnie bym się jeszcze po Lewis powłóczył – ale cóż, czasu miałem tyle, ile miałem. Czyli mało.

Droga na południe, z powrotem w kierunku Tarbert, bez większych niespodzianek. Padało, przestawało, znowu padało… Ale ludzie autostopowicza zabierali chętnie, a po drodze były piękne góry, którym snujące się między nimi pasma mgły dodawały tylko uroku i tajemniczości…

Szkockie góry to specyficzne miejsce: niby nie są wysokie, ale kiedy się po nich chodzi potrafią dać w kość. Ben Nevis (najwyższy szczyt całych Wysp Brytyjskich) ma wysokość bieszczadzkiej Tarnicy – więc komuś kto zna Tatry, chodził po Pirenejach i był w Górach Skalistych, łatwo taką „górkę” zlekceważyć. Znam osobiście co najmniej trzy osoby, które się na Ben Nevis ostro nacięły – właśnie dlatego, że spojrzały na mapę czy do przewodnika i pomyślały: „Eeee, 1300 z groszami, wielka mi góra!”. Mało kto (z przyjezdnych) bierze pod uwagę fakt, że na Tarnicę (jeśli już jesteśmy przy tym porównaniu) wchodzi się z Doliny Wołosatki, czyli „w pionie” około 500 metrów. Natomiast na Ben Nevis – jeśli wybierzemy szlak z Fort William – wchodzi się w zasadzie z poziomu morza, czyli przewyższenie wynosi całe 1300 metrów…

Oczywiście Ben Nevis to była tylko dygresja (nie leży on przecież na Hebrydach) – ale jadąc ze Stornoway na południe (a zwłaszcza stojąc w oczekiwaniu na okazję) przyglądałem się tym wyspiarskim górom i myślałem, że chciałbym kiedyś przyjechać tu tylko po to, aby po nich powędrować. Wysokie nie są (najwyższe – niecałe 600 metrów n.p.m., większość poniżej 300…), ale naprawdę byłoby gdzie chodzić i co oglądać. Może kiedyś…

Tymczasem stałem sobie na poboczu czekając na okazje (samochody pojawiały się średnio co dziesięć minut…), dmuchałem sobie w organki i czułem się jak za dawnych czasów – jakby cały czas tego świata należał do mnie, jakbym nic nie musiał, nigdzie się nie spieszył… Złudzenie, ale miłe. 🙂

Chciałem odbić od głównej drogi w prawo, czyli na zachód, aby dotrzeć do miejscowości (?) o uroczej nazwie Hushinish, gdzie podobno są przepiękne klify i w ogóle bajkowy krajobraz. Niestety, to akurat mi się nie udało: stałem przy drodze odchodzącej na zachód, w deszczu, przez półtorej godziny (!) – przez ten czas przejechały tamtędy dwa (!) samochody, oba zbyt pełne, aby mnie zabrać. Poddałem się – ruszyłem dalej na południe, to Tarbert. W Tarbert złapałem już regularny autobus (…autobus to brzmi dumnie, w gruncie rzeczy był to dziesięcioosobowy mikrobusik) którym ruszyłem na samo południe wyspy, do Leverburgha.

O Leverburghu niewiele mogę napisać, bo to w zasadzie bardziej punkt na mapie niż „miejscowość”. Ale po drodze…

Przyznam, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Nawet w Szkocji.

Z Tarbert do Leverburgha prowadzą dwie drogi – „główniejsza”, zachodnim wybrzeżem i „boczna” wschodnim. Traf chciał, że ten akurat autobus jechał tą „boczną.

Głusza. Kompletna głusza i dzicz. Wzgórza, niekończące się wzgórza – bez drzew, bez domów, niemal bez śladów działalności człowieka. Kamienie i trawa, trawa i kamienie. Trochę wrzosów, dużo wody, kamieni, trawa, kamienie… Czasami tylko – jakżeby inaczej – jakieś owce. O, taki klimat:

Gdzieniegdzie – z rzadka – jakiś samotny domek. I tak przez dobre dwadzieścia kilometrów. Krajobraz po prostu hipnotyzujący… Największe wrażenie zrobił na mnie moment, kiedy jeden z pasażerów – starszy człowiek z dużą torbą i twarzą pooraną wiatrem – powiedział kierowcy, że wysiada. Autobus zatrzymał się „w środku niczego” (nie było tam przystanku, nie było nic…), mężczyzna wysiadł, zarzucił swoją torbę na ramię i… poszedł. Ruszył pod górę ścieżką, którą zauważyłem dopiero kiedy na nią wszedł. Zapewne za wzgórzem był jego domek, zapewne… Ale z mojego punktu widzenia – zza szyby odjeżdżającego autobusiku – wyglądało to tak, jakby po prostu postanowił pójść „na pustynię”. Poszedł między skaliste wzgórza i zniknął…

Do Leverburgha dojechałem po południu. Coś zjadłem w miejscowej restauracyjce (czyli w starym autobusie w którym na kilku ławkach można było usiąść i zamówić fish and chips albo jakiegoś hamburgera…) i poczekałem na prom. Promem (takim małym, na kilka samochodów…) przepłynąłem na Berneray – niewielką wyspę, z której już połączeniem drogowym można jechać dalej na południe na North Uist. Kolejne dwadzieścia kilometrów (już autostopem, nie wiem czy na tej trasie w ogóle jeżdżą jakiekolwiek stałe autobusy…) podobnymi drogami z mijankami co 200 metrów i owcami snującymi się melancholijnie wśród kamieni (i po asfalcie) – i dotarłem do Lochmaddy, „stolicy” North Uist.

Lochmaddy wygląda tak:

Tak, jakby kto pytał – to już w zasadzie cała miejscowość. Po okolicznych wzgórzach (patrz poprzednie zdjęcie) rozrzuconych jest jeszcze kilka domków, „z tyłu” jest jeszcze jedna „uliczka” (nie wiem, czy nie jest to zbyt odważne słowo w tym kontekście), ale poza tym nie ma tam NIC. Jeden hotelik, jeden sklepik (otwarty do piątej po południu, a ponieważ przyjechałem kwadrans po piątej, nie miałem już szans kupić sobie nic na kolację…). Jeden hostel. Kempingu brak.

Co było robić, poszedłem do hostelu…

Ale o tym już w następnym odcinku.

Mruczanka Szkocka – Dzień Trzeci

Dzień trzeci, czyli 29. lipca.

Poranny prom na Harris i Lewis. Przeprawa trwała około dwóch godzin. Morze było spokojne, prom po drodze mijał kilka rybackich kutrów wracających z łowisk i parę jachtów.

Harris i Lewis to – wbrew pozorom – jedna wyspa. Harris to jej część południowa, Lewis – północna. Granica między Harris a Lewis nie jest w gruncie rzeczy jasno zdefiniowana: o ile nie ma wątpliwości co do „przynależności” południowych i północnych krańców wyspy, o tyle w połowie jej długości przeciętny turysta może mieć problem ze zdefiniowaniem, w której części się aktualnie znajduje. Mieszkańcy nie mają z tym natomiast najmniejszego kłopotu: jednoznacznie identyfikują się jako mieszkańcy tej lub tamtej części. Ot, taka lokalna specyfika.

Prom z Uig dopływa do Tarbert, „stolicy” Harris. Użycie cudzysłowu nie jest przypadkowe, bo… jakby to powiedzieć…

Myślałem, że Isle of Skye to wygwizdów i koniec świata, a miejsca takie jak Uig to już kompletne (pardon) zadupie Europy. Jakżem się mylił!

Na CAŁYCH Hebrydach Zewnętrznych (Harris i Lewis, Uist Północny, Benbecula, Uist Południowy, Barra i jeszcze trochę mniejszych wysepek) jest JEDNO miasteczko, które rzeczywiście – według naszych, europejskich standardów – zasługuje na tę nazwę. To Stornoway, „stolica” Lewis, miejsce w którym mieszka około 9 tysięcy ludzi. Jest tu port, jest mikroskopijny ryneczek i jakieś pięć uliczek dookoła (i, jak wszędzie, domki rozrzucone po okolicznych wzgórzach). Nie, żeby to była metropolia – ale można toto uznać za miasto. No dobrze, miasteczko. Bardzo małe, ale jednak miasteczko.

A reszta? W Tarbert – drugiej co do wielkości mieścinie – nie ma już w zasadzie ryneczku, a uliczki są mniej więcej cztery. Wszystkie pozostałe „miejscowości” leżą generalnie przy jednej drodze, jest w nich jeden sklepik, czasami jakaś stacja benzynowa (ale nie zawsze), kościółek. Wszystko. „Stolica” Uist Północnego – Lochmaddy – to po prostu wioseczka. Mała wioseczka.

Ale nie uprzedzajmy faktów…

***

Plan był prosty: z Tarbert od razu jadę na północ, rozbijam się na kempingu w Stornoway i resztę dnia poświęcam na włóczenie się po Lewis (a w kolejnych dniach ruszam na południe, ale o tem potem).

Do Stornoway dojechałem bardzo szybko – z poznanymi na promie Polakami. Para sympatycznych młodych ludzi od miesiąca podróżujących po Szkocji wielkim, czarnym pickupem. Kemping, namiocik, szybkie przebranie… I było dopiero południe. Czyli cały dzień przede mną.

Ruszyłem ze Stronoway na północ. Autostopem, rzecz prosta. Pięć minut machania – i proszę, zatrzymało się małe BMW. Za kierownicą – jak się później dowiedziałem – siedział Peter, nauczyciel fizyki z miejscowej High School. Przesympatyczny człowiek, który w ciągu czterdziestu minut wspólnej jazdy opowiedział mi dużo ciekawych historii o Lewis i jego mieszkańcach. O tym, że tu w zasadzie wszyscy się znają. Że nie jesteś w stanie zrobić szybkich zakupów, bo jak pójdziesz do jedynego w okolicy (a chyba także jedynego na całej wyspie) supermarketu, to zawsze spotkasz kogoś znajomego, z kim będziesz mógł pogadać. O tym, że zimą wieją tu północne wiatry z szybkością 90 mil na godzinę (jakieś 150 km/h) – ale nie na zasadzie kilkugodzinnego huraganu, jak u nas, tylko na przykład trzy czy cztery doby bez przerwy. I że dlatego właśnie na całej północy wyspy niemal nie rosną drzewa. I że dlatego przystanki autobusowe maja formę brzydkich, betonowych „grzybów” – bo każda inna konstrukcja po prostu odlatuje. I że plagą na północy Lewis są króliki, które rozmnożyły się tu jak głupie, ryją nory, spulchniają grunt i sprawiają, że budowa domów staje się bardzo kosztowna – bo fundamenty trzeba kopać bardzo głęboko, żeby domy się nie waliły.

I że zimą (kiedy akurat nie ma huraganu z północy…) w całej okolicy unosi się słodki, przyjemny zapach palonego torfu, który w wielu domach jest podstawowym źródłem ogrzewania.

Peter dowiózł mnie niemal „do końca drogi” – z parkingu na którym mnie wysadził w ciągu pół godziny doszedłem na Butt of Lewis – północny kraniec wyspy. Miejsce niezwykle „klimatyczne” – piękna latarnia morska z drugiej połowy XIX w. stoi na poszarpanych klifach. Tak to mniej więcej wygląda:

Zdjęcie nie jest może najlepsze, ale pokazuje całość z lotu ptaka, więc można sobie wyobrazić nastrój miejsca. Warto zwrócić uwagę, że poza klifami, latarnią i jej zabudowaniami w okolicy nie ma w zasadzie NIC. Łagodne wzgórza, trawy, torfowiska. Najbliższe domy znajdują się w odległości jakichś trzech kilometrów. A, no i oczywiście wszędzie pasą się owce (na zdjęciu akurat żadnej nie widać – to aż dziwne).

***

Spędziłem na Butt of Lewis jakieś dwie godziny. Mało. Za mało. Cały urok takich miejsc polega przecież na tym, że można siedzieć, myśleć (albo nie), roztapiać się w krajobrazie, szumie morza, krzyku ptaków. Że można na chwilę zapomnieć o Bożym świecie, zapomnieć „jaka epoka, jaki wiek…”. Że można po prostu być, obserwować zmianę koloru wody pod wpływem promieni słońca padających z innej strony, coraz głębsze cienie pod klifami, może w końcu także gwiazdy zapalające się nad głową… Niestety, nie tym razem. Chciałem dotrzeć jeszcze w kilka innych rejonów, a czasu miałem niewiele.

Ruszyłem dalej. No dobrze, może nie tyle dalej (bo dalej na północ już się nie da, jeśli się nie dysponuje łodzią…), ile w bok. Wracałem do Stornoway dookoła, przez Dail Beag, Carlabhagh, Callanish i Lochganvich.

Przepiękna droga – w dużej części już „klasycznie” szkocka, na szerokość jednego samochodu, z mijankami co dwieście metrów. Wokół wzgórza porośnięte trawą, pełne kamieni, wrzosowiska, torfowiska. Szum wiatru, jakieś mewy nad głową – i oczywiście wszechobecne owce, często stojące na środku drogi. Miałem czas, nie musiałem się spieszyć, więc szedłem po prostu przed siebie, machając od niechcenia na nieliczne przejeżdżające tamtędy samochody. Cisza. Taka szkocka cisza, pełna specyficznej muzyki. Kiedy się idzie przez takie tereny, łatwiej zrozumieć skąd wzięły się takie a nie inne motywy i rytmy w muzyce Szkocji i Irlandii, dlaczego słychać w niej otwartą przestrzeń, wiatr, szum morza z oddali.

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=69OWJpak57t&login=effien&width=450&bg=ffffff

 

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=4CEsR85RqEh&login=w304&width=450&bg=ffffff

Po jakiejś godzinie czy półtorej – trochę idąc, trochę jadąc – dotarłem do Callanish. Callanish to miejsce szczególne – kolejna wioszczyna, której w polskich realiach pewnie nawet nie zaznaczono by na mapie (bo trudno zaznaczyć na mapie kilkadziesiąt domków rozrzuconych w promieniu kilku kilometrów, stojących samotnie, bez żadnego „centrum”, bez konkretnej formy). Ale w Callanish jest coś, dla czego warto tam dotrzeć (niezależnie od całego piękna i nastroju okolicy).

Kamienny krąg celtycki – te słowa kojarzą się najczęściej z majestatycznym Stonehenge nieopodal angielskiego Salisbury. Fakt, Stonehenge to miejsce niezwykłe – ale jego niezwykłość skutecznie tłumią tabuny turystów przewijające się między wielkimi głazami od rana do nocy.

Takich kręgów jak w Calanish jest w Wielkiej Brytanii kilka, większość – właśnie na szkockich wyspach. To znacznie mniejsza budowla (najwyższe stojące pionowo głazy mają jakieś dwa – trzy metry wysokości), ale przez swoją lokalizację – na odludziu, „in the middle of nowhere”, w miejscu gdzie tłumy turystów nie docierają – robi po prostu piorunujące wrażenie. Przez cały czas jaki tam spędziłem – około godziny – przez teren kręgu przewinęło się może sześć osób.

Zdjęcie nie moje, ale klimat oddaje.

We Francji podziwiałem gotyckie i romańskie katedry. Średniowiecze. W Irlandii i Szkocji widziałem kościółki i kapliczki z ósmego wieku. A tu stałem między kamieniami które ludzie ustawili w ten sposób pięć tysięcy lat temu. Pięć tysięcy lat. Niezwykłe wrażenie.

***

Później jechałem dalej – miałem wrażenie, że mógłbym tak jechać całymi tygodniami przez to wietrzne odludzie. Jeden z kolejnych kierowców zaproponował, że podwiezie mnie kilka mil w bok od głównej drogi, gdzie można zobaczyć jedne z nielicznych zachowanych „czarnych chat” – kamiennych domów krytych darnią, niemal pozbawionych okien, w których mieszkańcy Wysp żyli jeszcze na początku XX w.

Zaoponowałem – powiedziałem, że nie chcę aby z mojego powodu tracił czas… Odpowiedział pogodnie, jak typowy Szkot z Wysp. – Czas? Czasu mam dużo, a jak szybciej wrócę do domu, to moja żona na pewno znajdzie mi coś do roboty.

Kiedy oglądaliśmy te chaty, zapytałem go czy to skansen. – Skansen? – zdziwił się. – Nie, jeszcze dziesięć lat temu w tym domku mieszkała tu pewna staruszka. Jej dzieci mieszkały o tam, w nowoczesnym domu, ale one nie chciała się przeprowadzić. Zmarła kilka lat temu. Miała sto dwa lata…

***

Z powrotem do Stronoway dojechałem pod wieczór. Wyprawiłem się jeszcze do „centrum”, żeby coś zjeść – stanęło na typowo szkockiej potrawie: miseczce ryżu smażonego z krewetkami u Bardzo Szkockiego Chińczyka 🙂

Z powrotem na kempingu byłem koło dziewiątej wieczorem. A potem poszedłem jeszcze na spacer wokół Stornoway, po okolicznych wzgórzach. Wróciłem przed północą i poszedłem spać…

 

Mruczanka Szkocka Dzień Drugi

Dzień drugi, czyi 28. lipca. Drugi – ale de facto pierwszy dzień właściwej włóczęgi, bo przecież dnia pierwszego dopiero do Szkocji przybyłem…

Zgodnie z planem wstałem o ósmej, szybka toaleta i zwinięcie namiotu i plecaka zajęły mi pół godziny. O dziewiątej byłem już na dworcu autobusowym w Inverness, zdążyłem jeszcze kupić jakąś kanapkę i coś do picia – i kwadrans po dziewiątej miałem autobus do Portree, czyli na Isle of Skye.

***

Dygresja – dlaczego akurat tam?

Za dawnych podróżniczych czasów (czyli w Epoce Przeddzieciowej) objeździliśmy z M. całą Szkocję dosyć dokładnie. Byliśmy na nizinach, poznaliśmy Highlands, podziwialiśmy przewspaniałą Północ i cudowne zachodnie wybrzeże, nawet wschodnie przejechaliśmy dosyć dokładnie. Mówiąc szczerze – niewiele jest w Szkocji miejsc (w każdym razie tych znaczących) w których nas nie było.

Jedyne rejony których nie udało nam się zwiedzić, to „wyspy zewnętrzne” – zarówno te na północy (Orkady i Szetlandy), jak te na zachodzie (Hebrydy Zewnętrzne, czyli Western Islands). Jeśli chodzi o zachód, to dotarliśmy tylko na Skye, bo wyspa Skye – jak widać na mapie – leży tuż przy brzegu „Mainlandu” (obecnie przejeżdża się na nią mostem, kiedy byliśmy po raz pierwszy most był jeszcze w budowie, ale prom płynął kwadrans i dla „backpackersów” był darmowy).

Dlaczego nie byliśmy na Wyspach? Z powodu równie oczywistego, co banalnego: bo nie było nas stać na bilety promowe. Kiedy ostatni raz byliśmy w Szkocji powrotny bilet promowy liniami Caledonian MacBrayne na Orkady kosztował jakieś …naście funtów, co wtedy (pomnożone przez dwa) było dla nas sumą ogromną. O Szetlandach nawet nie wspominam. Wyprawa na Western Islands wiązała się z podobnym wydatkiem.

Kiedy planowałem tę samotną (niestety) wyprawę, musiałem – z uwagi na ograniczony czas – dokonać trudnego wyboru:

– Czy po prostu powłóczyć się po Highlands i Północy? Idea kusząca, bo tereny to przepiękne i w jakimś sensie stanowiące „serce Szkocji” – ale tam już byłem.

– Czy wybrać się na Orkady i Szetlandy? Początkowo o tym myślałem… Problem polega na tym, że żeby pojechać na oba archipelagi, trzeba by się (znowu) bardzo sprężać w czasie, bo sam rejs na Szetlandy (z Aberdeen) zajmuje całą noc – bądź co bądź to jakieś 150 kilometrów od północnych wybrzeży Szkocji. A potem trzeba jeszcze wrócić, a czasami zgranie promów nie jest takie łatwe.

– Czy też postawić na Western Islands – miejsce co najmniej równie magiczne, a jednak łatwiej dostępne?

Ostatecznie więc stanęło na tym trzecim. Zwłaszcza, że kiedy sięgnąłem do paru książek żeby przypomnieć sobie co nieco z historii Szkocji, uświadomiłem sobie że Szetlandy (Orkady też, choć nieco mniej) to kulturowo i historycznie miejsce znacznie bliższe Skandynawii (Wikingowie!) niż Celtom.

***

Tak więc jechałem na Skye – głównie po to, aby przejechać z Portree do Uig i złapać prom na Harris i Lewis.

Droga z Inverness do Portree… Dla samej tej drogi warto przyjechać do Szkocji. Bardziej szczegółowo pisałem o niej TUTAJ. Zastanawiałem się, czy z okien autobusu będzie wyglądać równie wspaniale, jak z perspektywy autostopowicza – ale obawy okazały się bezpodstawne. Loch Ness w typowo szkocki, lekko zachmurzony dzień wyglądało tak samo pięknie, jak zwykle. Potem most w Shiel, Loch Duich, Eilean Donan Castle… Mógłbym tak jechać godzinami. Oczywiście, jeszcze wspanialej byłoby móc podróżować tą drogą piechotą, z plecakiem, zatrzymywać się gdzie bądź, cieszyć widokami… Ale na to, rzecz prosta, czasu miałem za mało.

Więc autobus, Kyle of Lochalsh, most nad cieśniną – i wreszcie Isle of Skye. O Skye też pisałem – z M. spędziliśmy na niej w sumie około tygodnia i bardzo te wspomnienia lubimy. Szczegóły – TUTAJ.

Dojechałem do Portree, stolicy wyspy. Portree powitało mnie mało przyjaźnie – deszczem. Deszcz zaś był typowo szkocki, czyli w kratkę. Dziesięć minut padania, kwadrans przerwy – i właśnie kiedy człowiek czuł, że zaczyna wysychać, zaczynało się kolejne dziesięć minut na mokro. Klasyka.

Początkowo myślałem, że przenocuję w Portree, a następnego dnia pojadę do Uig (skąd pływają promy na Hebrydy Zewnętrzne). Ale pogoda mnie do tego pomysłu zniechęciła – pokręciłem się po miasteczku dwie czy trzy godziny (zapewniam, że od strony „zwiedzania” to czas absolutnie wystarczający…) i złapałem autobus do Uig kwadrans po piątej.

Portree to miasteczko typowe dla Szkockiej Północy: kilka uliczek, uroczy ryneczek, mały port rybacki z kolorowymi kamieniczkami nad zatoką i… koniec. Mieszka tu jakieś 2,5 tysiąca ludzi, z czego mniej więcej połowa – rozproszona w domkach na okolicznych wzgórzach. No i oczywiście są tu co najmniej dwie galerie sztuki wystawiające prace miejscowych artystów (i nie mówię o taniej „cepelii” dla turystów), bodaj ze cztery dobre restauracje, kilka fajnych pizzerii i co tam jeszcze… Nie wspominając o publicznych toaletach, które (w takiej „dziurze”…) są czyste, z kranów płynie ciepła woda a pojemniki z mydłem w płynie są pełne. No, zwykle. 🙂

Ale ja – jakem napisał – już pod wieczór wylądowałem w Uig. I dobrze, bo okazało się że prom o który mi chodziło odpływa nazajutrz koło dziewiątej rano. Czyli gdybym nocował w Portree, to bym na niego nie zdążył.

Uig… O Uig także pisałem TUTAJ, nie chcę się powtarzać :-). Dodam, że od ostatniego naszego pobytu nic się nie zmieniło. Te same domki rozsiane na wzgórzach, ten sam port, ten sam jeden jedyny mały sklepik na stacji benzynowej czynnej od dziewiątej do czwartej po południu… Totalny wygwizdów, absolutne „the middle of nowhere”. A w każdym razie tak mi się dotąd wydawało… W kolejnych dniach miałem się przekonać, jak bardzo się myliłem. Tak, bo moja wyprawa tak naprawdę dopiero się zaczynała.

Przenocowałem na kempingu w Uig (bardzo małym, bardzo tanim, bardzo mokrym i należącym do bardzo sympatycznych właścicieli). Wieczorem poszedłem do portu, posiedzieć na nabrzeżu i posłuchać morza. O siedzeniu i słuchaniu morza też jeszcze napiszę, ale później…

A rano wstałem i poszedłem z powrotem na nabrzeże, gdzie stał już wspaniały prom „Hebrides” linii Caledonian MacBrayne. Wśród krzyku mew wspiąłem się (to dobre określenie – trap był dosyć stromy…) na pokład i ruszyłem…

…Po raz pierwszy od dłuższego czasu ruszyłem w nieznane. Płynąłem gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem. W miejsca, o których marzyłem i które wyobrażałem sobie po wielokroć.

Czułem się jak święty Brendan Nawigator płynący na Wyspy Szczęśliwe. Znowu wędrowałem. Znowu byłem na Szlaku. Wyspy Zachodnie otwierały się przede mną – już po godzinie widziałem je na horyzoncie…

Mruczanka Szkocka – Dzień Pierwszy

Dzień pierwszy to był 27. lipca. Dwa dni po tym, jak Puchatek przekroczył wiek lekkopółśredni i stał się Oficjalnym Czterdziestolatkiem. Kocia Twarz.

Wstać trzeba było o czwartej rano, żeby odbyć niezwykle skomplikowaną podróż: najpierw kolega (się zlitował chłopak…) podwiózł mnie na dworzec w G., skąd pociągiem o niechrześcijańskiej godzinie piątej pięć (czy coś kole tego) ruszyłem do Stolicy. W stolicy złapałem pociąg do grodu Kraka (nota bene – pociąg jadący przez G., ale bez zatrzymywania… No, bo przecież powiatowe miasto G. to niewarta uwagi dziura, raptem 30 tysięcy mieszkańców, nie to co metropolia taka jak Włoszczowa, prawda?). W Krakowie za pomocą specjalnego połączenia kolejowego (no proszę, da się… Ale nie w Warszawie, prawda?) dojechałem na lotnisko Balice. A na lotnisku Balice – po przejściu wszystkich stosownych kontroli – wsiadłem na pokład samolotu Boeing 737 Niezbyt Ekskluzywnych Linii Lotniczych, których nazwy wymieniać nie będę, bo mi za reklamę nie płacą.

Mój Boże… Kiedy za czasów „przed-dzieciowych” jeździliśmy z M. do Szkocji, tanie linie lotnicze jeszcze nie istniały. Żeby za zdroworozsądkowe pieniądze dostać się na wyspy (na „normalne” bilety lotnicze oczywiście nie było nas wtedy stać…) trzeba było jechać autobusem do Londynu. Dwadzieścia cztery godziny, nie licząc późniejszego dojazdu na Północ. Miało to oczywiście swój urok (doba w autobusie z Ukochaną Kobietą, prom przez kanał La Manche, białe skały Dover…) – ale w przypadku wyprawy na kilka dni poświęcanie doby na przejazd w jedną stronę byłoby kłopotliwe. A tu proszę – za te same pieniądze w ciągu dwóch i pół godziny pokonałem drogę z Krakowa do Edynburga.

Kiedy samolot podchodzi do lądowania w Edynburgu, wlatuje najpierw nad zatokę Firth of Forth, gdzie zawraca dużym łukiem nad lotnisko – widok miasta z lotu ptaka naprawdę robi wrażenie, zwłaszcza że stolica Szkocji jest wyjątkowo pięknym miejscem (niektórzy twierdzą, że to w ogóle najładniejsze i najbardziej „przyjazne dla użytkownika” miasto na Wyspach). O Edynburgu jednakowoż będzie później – w ostatni dniu Wyprawy.

Lądowanie, formalności skrócone do minimum (układ z Schengen to jednak fajna sprawa – machnięcie dowodem osobistym i „Next, please”). Bagaż z karuzeli, przejście przez sale przylotów i…

I po wyjściu z budynku nagle poczułem, że… Nie bardzo wiem, jak to opisać. Poczułem, że wróciłem. Właśnie tak – nie „przyjechałem”, ale wróciłem.

Piętrowy autobus (niebieski co prawda, ale zawsze) w ciągu dwudziestu minut dowiózł mnie do centrum Edynburga. Lewą stroną ulicy, rzecz prosta.

Korciło mnie, żeby połazić po mieście – wiedziałem jednak, że ostatniego dnia wyprawy i tak spędzę tu co najmniej kilka godzin, a teraz chciałem jak najszybciej pojechać dalej. Na Północ.

Dworzec autobusowy. Kiedy odjeżdża najbliższy autobus o Inverness? Za pół godziny? Wspaniale. Kupiłem bilet i poszedłem do dworcowego baru, bo od czwartej rano nic nie jadłem, a była już druga po południu.

Kiedy po dużej, podgrzewanej kanapce wróciłem do „bramki”, autobus już stał. Siadłem (z samego przodu, z widokiem przez panoramiczną przednią szybę, tak mi się poszczęściło!) i kiedy ruszyliśmy, pomyślałem że pewnie zaraz zasnę (bądź co bądź wstałem bardzo wcześnie i spędziłem dzień dosyć intensywnie). Nic z tego. Widoki tak mnie wciągnęły, że mimo zmęczenia siedziałem z wytrzeszczonymi oczyma, wspominając kolejne mijane miejsca, które – choć od ostatniej wyprawy do Szkocji minęło jedenaście lat! – pamiętałem doskonale.

Autobus jechał ponad trzy i pół godziny – ale nawet nie zdążyłem się zmęczyć.

Pod wieczór byłem już w Inverness. Po jedenastu latach nie musiałem nawet pytać o drogę na kemping – po prostu wysiadłem z autobusu, zarzuciłem plecak i poszedłem przez główny most, a potem na zachód wzdłuż rzeki Ness, jakieś dwa-trzy kilometry. Jakbym był w domu.

Kemping nic się nie zmienił – nawet ceny chyba nie wzrosły… Rozbiłem namiocik (tak, ja też nie lubię zdrobnień, ale to coś co przywiozłem ze sobą na miano „namiotu” raczej nie zasługiwało; „namiocik” to właśnie stosowne określenie. Historię namiociku też opowiem, bo jest zabawna – ale za chwilę.

A potem poszedłem się trochę umyć, a potem – choć była już niemal dziewiąta wieczorem i zmęczony byłem jak pies – nie mogłem się powstrzymać przed pójściem z powrotem do miasta. I nie chodziło mi nawet o jedzenie, nie chodziło o zwiedzanie (Inverness jest urocze, ale jak się w nim raz było, to wszystkie jego zabytki człowiek zna na pamięć – a ja byłem w nim razy kilka…). Chciałem po prostu poczuć klimat „ostatniego większego miasta u progu Highlands”. Chciałem popatrzeć na ludzi siedzących w kafejkach i pijących ciemne piwo, whisky i kawę, na rozgadanych Szkotów śmiejących się na rogach ulic z opowiadanych dowcipów i patrzących z życzliwym uśmiechem (naprawdę!) na snujących się turystów. Chciałem przejść się nad lekko zamgloną Ness, poczuć na twarzy chłodną wilgoć, usłyszeć „Quite a cool evenig, isn’t it?” od przypadkowego przechodnia z psem…

Coś, co zawsze fascynowało mnie w Wielkiej Brytanii (nie mówię o Londynie, który jest pod tym względem podobny do większości Wielkich Miast na świecie…), to życzliwość, otwartość i uśmiech tak zwanych „zwykłych ludzi” spotykanych na ulicy w mniejszych miasteczkach czy na prowincji. Uśmiech, kilka słów, choćby „How are you” czy proste „Good luck” kiedy stoisz przy drodze i łapiesz okazję… Charakterystyczna rzecz: próbowaliście kiedyś w Polsce „łapać stopa” w rejonach turystycznych? Nad morzem, w Tatrach, na Mazurach? Owszem, da się – ale kto zabiera takich autostopowiczów? Najczęściej – inni turyści. Miejscowi raczej się nie zatrzymują. Owszem, zdają sobie sprawę że turyści to pieniądze, więc szanują ich, ale… Jakby to powiedzieć… Raczej właśnie ich „cenią”, niż lubią.

Tam jest odwrotnie. Kiedy łapie się okazję – czy to na wylocie z Edynburga, czy na głuchej drodze głęboko w Highlands – zatrzymują się właśnie miejscowi. Życzliwi, sympatyczni, zwykli ludzie…

***

Wróciłem na kemping po dziesiątej wieczorem, poszedłem pod prysznic, po czym zakopałem się w śpiworze i zasnąłem w ciągu pięciu sekund.

A następnego dnia znowu musiałem wstać w miarę wcześnie (choć nie o czwartej rano), bo kwadrans po dziewiątej miałem autobus z dworca autobusowego w Inverness do Portree na wyspie Skye.

Ale o tym już w następnym odcinku…

***

A, jeszcze miało być o namiociku… Kiedyś chyba – jako „prawdziwy turysta” – wstydziłbym się przyznać, ale dziś jako szacowny czterdziestolatek mam w głębokim poważaniu, co o mnie ktoś pomyśli…

Historia namiociku jest zabawna. Kiedy jeździliśmy z M. autostopem po Europie, mieliśmy ze sobą Dobry Namiot. Ale taki Naprawdę Dobry Namiot. Salewa, model Sierra Leone, jakby kto pytał. Znakomita rzecz – wygodna dwójka, dosyć lekka, z dwoma niewielkimi przedsionkami pod tropikiem w sam raz na plecaki. No i rewelacyjnie nieprzemakalna (nominalna wytrzymałość tropiku – 10 000 mm słupa wody!). Ten namiot nigdy nas nie zawiódł. Po najgorszych nocnych ulewach i nawałnicach wychodziliśmy z niego w stanie równie suchym, jak wchodziliśmy poprzedniego wieczoru. Po nocy na klifach przy bardzo silnym wietrze nie tylko nie odleciał, ale nawet maszty się nie odkształciły ani na milimetr.

Ten namiot leży sobie grzecznie w piwnicy – ale kiedy planowałem Wyprawę, od razu wiedziałem, że go nie wezmę. Był za duży na jedną osobę, ważył prawie 3 kilogramy – to niedużo jak na taki namiot, ale sporo jak na limit 15 kilo bagażu w samolocie… Najpierw pomyślałem, że kupię sobie dobry jednoosobowy namiot typu „ultra-light”. Niestety, superlekkie namioty dzielą się na dwa zbiory nie posiadające części wspólnej: są albo dobre, albo tanie. Te dobre to wydatek rzędu (przy odrobinie szczęścia…) około 500 złotych, a zwykle więcej. Pomyślałem, że wydawanie takiej sumy na sprzęt potrzebny na jednorazową, kilkudniową wyprawę to przesada. Pożyczenie takiego namiotu też okazało się trudne – bądź co bądź był to środek wakacji.

Postanowiłem zatem kupić tani namiocik. Rumienię się, gdy to piszę: kupiłem go w supermarkecie. Za 35 (słownie: trzydzieści pięć) złotych. Jadnowarstwowy, bez tropiku. W normalnych warunkach nie odważyłbym się pojechać z czymś takim w rejony, gdzie pogoda bywa kapryśna. Ale…

Ale doszedłem do wniosku, że:

a. Czasy się zmieniły, pieniędzy mam trochę więcej, jakby co zawsze mogę zamiast na kemping pójść do hostelu czy do B&B.

b. Jadę sam, o nikogo nie muszę się troszczyć, więc jak zmoknę – to będę mokry, a potem wyschnę. A jak pogoda będzie na tyle fatalna, że trudno będzie wyschnąć, to patrz punkt a.

Namiocik sprawdził się zupełnie nieźle – wadą konstrukcji jednowarstwowej jest fakt, że na ściankach osadza się wilgoć z oddechu, ale ponieważ byłem sam, mogłem ułożyć się w środku i wilgotnych ścianek nie dotykać. A przy wszystkich wadach miał jedną gigantyczną zaletę, która miała znaczenie nie tylko w samolocie: ważył ciut powyżej kilograma.

A ostatniego dnia w Edynburgu zostawiłem go w hostelu (kemping był za daleko od centrum, a ja musiałem być na lotnisku o szóstej rano…) z karteczką, że jak komuś potrzebny namiot, to niech go sobie weźmie. Nie chciało mi się wozić go z powrotem do Polski. 🙂

c.d.n.

Mruczanka Nadmorska

Tak, jesteśmy nad morzem. Polskim zupełnie. Będziemy się BYCZYĆ. Totalnie, absolutnie i całkowicie.

Ale zdaję sobie sprawę, że jestem Wam winien relację z mojej urodzinowej wyprawy szkockiej. Relacja będzie, słowo. Tyle, że na razie nie zdążyłem. Wróciłem we wtorek 3. sierpnia i miałem czas intensywnego nadrabiania życia rodzinnego. Do komputera prawie nie siadałem (i nie mogę powiedzieć, żeby mi tego szczególnie brakowało…).

Będzie opis. Dzień po dniu. Dziś powiem Wam tylko, że w ciągu siedmiu dni (dzień ósmy to już był tylko samolot powrotny) pokonałem trasę Edynburg – Inverness – Skye – Lewis – Harris – North Uist – Benbecula – South Uist – Barra – Oban – Sterling – Edynburg.

I powiem Wam jeszcze, że to najpiękniejsze miejsca na Ziemi (w subiektywnym rankingu, rzecz prosta).

Mruczanka Nadbałtycka

Puchatki po tygodniu na Dolnym Śląsku zlądowały nad morzem (dzięki wydatnej pomcy Sia.si zresztą). Coś napiszę, ale już nie dziś. Bo dziś w celu ominięcia korków wstaliśmy o wpół do czwartej i przejechaliśmy 420 kilometrów z licznymi postojami terrorystycznie wymuszonymi przez Pyszczaka. Więc może jutro.

Ale plaża jest…Mmmm…. 🙂