Piosenkowo…

Jechałem samochodem, słuchałem radia. Piosenka leciała – podobno przebój, nie wiem, nie jestem na bieżąco z listami przebojów.

Shakira zdecydowanie nie należy do moich ulubionych piosenkarek, a to co śpiewa – do mojej ulubionej muzyki (myślę, że nie znalazłaby się nawet w pierwszej pięćsetce 😉

Ale sama piosenka całkiem sympatyczna, a jeden wers szczególnie jakoś wpadł mi w ucho:

„Walking gets too boring when you learn how to fly”.

True, true…

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=7GGF1ajPtv6&login=mzkr&width=450&bg=ffffff

…czasami…

Czasami jest tak, że się czeka, choć się nie wie na co. Albo wie się na co, ale też wie się, że to się nie wydarzy – ale i tak się czeka. Podświadomie choćby.

Przychodzi e-mail – pojawia się w skrzynce i… Jakiś błysk, że to pewnie Ta Wiadomość, coś Niezwykle Ważnego,  Przełomowa Informacja Zmieniająca Całe Życie (oczywiście Na Lepsze)…

„Witam, przesyłam wysokość składek ZUS do zapłacenia za ubiegły miesiąc. Księgowy”.

No i sami powiedzcie, do cholery, czy to nie jest do bólu prawdziwa metafora życia? 🙂

Już nie mogę

Nie mogę. Nie mam na to siły. Niedobrze mi się robi.

Wszyscy jesteście siebie warci.

***

Zwolennicy Ś.P. prezydenta miotają wielkie słowa i wielkie oskarżenia.

Marcin Wolski (tak, ten sam) w Gazecie Polskiej publikuje wiersz pod znamiennym tytułem „Mediom”, w którym łajdakami i kanaliami nazywa wszystkich, którzy Zmarłego krytykowali, a „teraz go żałują”. Tak, jakby śmierć sprawiała, że popełnione błędy – za które krytykowano – przestają istnieć. Ciekawe, czy redaktor Wolski ma na myśli także Radio Maryja, które przecież parę tygodni temu zadeklarowało że nie poprze Lecha Kaczyńskiego w najbliższych wyborach. I o. Rydzyka, który dziś jakoś nie pamięta jak nazywał Marię Kaczyńską „czarownicą”. O tym, że to nieudolna podróbka wiersza Tuwima po pogrzebie prezydenta Narutowicza, autor już wspomnieć nie raczy. On ma misję. On musi pokazać, że jest moralnie lepszy. Pod wierszem setka komentarzy, których autorzy – w większości – biją brawo i mówią o konieczności kontynuowania „rewolucji moralnej”.

TVP – podobno publiczna – pokazuje płaczące tłumy. Jan Pospieszalski chodzi z mikrofonem pod Pałacem Prezydenckim i podtyka go starszym paniom i panom, którzy płaczą po prezydencie – ale przy okazji wygłaszają mowy o konieczności „niedopuszczenia do tego, aby jego przeciwnicy przejęli władzę”. Dziennikarz słucha z pełną zrozumienia miną.

Zwolennicy pochowania prezydenta na Wawelu każdego kto myśli inaczej okrzykują zdrajcą i żądają „uszanowania czasu żałoby”.

Kolejni posłowie PiS – wyraźnie już się z żałoby otrząsnąwszy – wygłaszają smutnym głosem różne tezy sprowadzające się w najlepszym razie do tego, że rząd zachowuje się niewłaściwie – a w najgorszym do sugestii że jest za tę tragedię współodpowiedzialny.

***

A z drugiej strony – pani profesor Środa wygłasza teksty na poziomie o. Rydzyka – równie małe i podłe.

Przeciwnicy pochówku prezydenta na Wawelu urządzają demonstracje pod oknami krakowskiej kurii, wykrzykują hasła, pałają świętym oburzeniem.

Dołączają do nich najróżniejsi krytycy – od tradycjonalistów, takich jak Paweł Milcarek z „Christianitas”, po jakichś egzotycznych monarchistów dowodzących, że Lech Kaczyński nie powinien spoczywać obok królów bo jego władza nie pochodziła „z Bożego nadania”, ale z woli „agnostycznej demokracji” (jakże łatwo zapomnieć, że w Polsce od XVI w. królowie także byli wybierani – co prawda tylko przez szlachtę, ale jednak). I że zdradził, bo brał udział w Okrągłym Stole i w rozmowach w Magdalence. I że był demoliberałem. No i – u jednych i u drugich – koronny argument o tym, że Lech Kaczyński podpisał ten wstrętny Traktat Lizboński „pozbawiający Polskę suwerenności” etc.

***

Ujadanie. Z obu stron – czy raczej ze wszystkich stron – coraz głośniejsze ujadanie. Ze wszystkich stron to samo święte przekonanie o tym, że każdy kto myśli inaczej to łotr, kanalia, podlec.

W tym jazgocie giną głosy spokojniejsze i wyważone (z obu stron). Głosy (z obu stron) wzywające do spokoju, wzajemnego szacunku, większej ciszy. Słychać tylko wrzask. Już nie ma żałoby, już nie ma jedności, refleksji. Już znowu są tylko igrzyska, w których każdy kto śmie myśleć inaczej jest wrogiem.

Minuta ciszy to za mało. Szkoda, że marszałek sejmu nie ogłosił tygodnia ciszy. Może przydałoby się nam takie „Silentium Sacrum”, jak w zakonach klauzurowych. Może wtedy byłby czas na modlitwę (dla wierzących) czy choćby refleksję i namysł.

***

A przecież nie minął jeszcze tydzień. Co będzie za następny tydzień? Co będzie się działo w czasie kampanii wyborczej? Co po wyborach?

Nie wiem. Wiem tylko, że jestem tym wszystkim bardzo zmęczony. Że czasami chciałbym być gdzieś daleko, na drugim końcu świata i mieć poczucie, że mnie to wszystko nie dotyczy.

I jeszcze jedno

Właściwie do tego, co napisałem powyżej (czy raczej poniżej, zgodnie z logiką blogowej kolejności wpisów) muszę dodać jeszcze jedną myśl.

Patos, żałoba narodowa i pogrzeb na Wawelu mają niestety jeszcze jeden negatywny skutek: przez dłuższy czas (na pewno nie w perspektywie najbliższych kilku miesięcy) nie będzie możliwa uczciwa, rzeczowa i obiektywna dyskusja nad oceną tej prezydentury. Każdy, kto w najbliższym czasie ośmieli się powiedzieć, że Lech Kaczyński popełnił błędy czy postąpił w tej czy tamtej sprawie niesłusznie – natychmiast będzie zakrzyczany argumentami że „kala pamięć wielkiego człowieka”, nie szanuje tragedii, zakłóca żałobę i tak dalej. Idę o zakład, że znajda się i tacy co będą chcieli krytyków po sądach ciągać za „obrazę Narodu polskiego” etc. Przesadzam? Zobaczycie.

A szkoda. Bo dla dobra Polski, dla dobra i jakości naszej polityki taka analiza i dyskusja powinny mieć miejsce. I to właśnie przed najbliższymi wyborami, a nie po nich.

Mruczanka Wielkoliteracka

Może to banalne, ale wiadomość o śmierci Salingera sprawiła, że sięgnąłem po raz wtóry po „Buszującego w zbożu”. Czytałem to – jak ten czas leci… – ze dwadzieścia lat temu. I znowu, tak jak przy „Wahadle Focaulta” Eco stwierdzam, że suma doświadczeń i zdobytej wiedzy każe na czytaną książkę patrzeć zupełnie inaczej.

Czy to oznacza, że każdą książkę (no, w każdym razie każdą dobrą książkę, taką która robi na mnie wrażenie, porusza mnie, zmienia…) powinienem po kilku latach czytać powtórnie? Z jednej strony – byłoby to ciekawe doświadczenie, zobaczyć jak zmienia się rozumienie i percepcja tego samego tekstu wraz z doświadczeniem i mijającymi latami. Z drugiej – po …nastu latach życia oznaczałoby to konieczność czytania wyłacznie kiedyś przeczytanych książek, bo na nowe nie byłoby już czasu.

Są książki do których się wraca. Są i takie, które – choć wartościowe, dobre, głębokie i tak dalej – są książkami „jednorazowego użytku”. Książki, które po przewróceniu ostatniej kartki wędrują na półkę (bo „warto” lub „wypada” mieć je w domu), ale po które już się nie sięgnie.

***

I po raz kolejny dochodzę do wniosku, że słowo ma większą siłę oddziaływania niż obraz czy dźwięk (czy połączenie jednego i drugiego). Oglądałem w życiu wiele filmów – także tych naprawdę dobrych – mówiących o samotności, alienacji, niezrozumieniu etc. I spokojnie mogę powiedzieć, że żaden z nich – żaden – nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak „Buszujący w zbożu” czy parę innych książek.

Nie, nie chcę być źle zrozumiany: ja lubię kino (zwłaszcza dobre kino). Ale najlepszy film nie ma takiej siły przekazu, nie dociera tak głęboko jak dobra książka.

(Co innego teatr – ale w teatrze jednak na pierwszym planie jest właśnie słowo, nie obraz).

No, jeśli chodzi o Salingera, to warto jeszcze dodać że w Polsce miał szczęście do tłumaczenia: bądź co bądź to przekład Marii Skibniewskiej.

Mruczanka Literacka Poniekąd

 

Tyle nieprzeczytanych książek, tak mało czasu – a ja wracam do starych lektur. Cóż za perfidia 🙂

Czytam sobie „Wahadło Foucaulta” Eco. Dwie myśli na szybko:

1. Piętnaście lat (!) kompletnie zmienia percepcję. Kiedy czytałem „Wahadło…” po raz pierwszy, to była po prostu zupełnie inna książka! Co innego mnie w niej uderzało, na inne wątki zwracałem uwagę, inne skojarzenia i inne połączenia chodziły mi po głowie.

Z czego to wynika? Czy z tego, że jestem na innym etapie życia? Mam więcej lat, inne problemy, patrzę na wiele spraw z innej perspektywy? Czy chodzi o cały bagaż doświadczenia? Pewnie tak… Ale chyba nie tylko. Myślę że chodzi też o bagaż wiedzy. O wszystko to, czego przez te piętnaście lat się dowiedziałem, nauczyłem, o wszystko co w tym czasie przeczytałem. O to, że „mam” w głowie pewne informacje, których piętnaście lat temu po prostu tam nie było. Że skojarzenia idą innymi torami, że maja więcej punktów zaczepienia, że wiele informacji łatwiej się łączy z innymi… Tak, myślenie to świetna zabawa 😉

2. Tę książkę powinni przeczytać (obowiązkowo!) wszyscy wyznawcy wszelkich teorii spiskowych. Może zrozumieliby, jak śmieszne i prymitywne są ich wyobrażenia o funkcjonowaniu świata…

Ale to mrzonka. Prawdziwi wyznawcy teorii spiskowych – tacy, co to są przekonani że wszystkiemu winni są / światem rządzą* Żydzi / masoni / jezuici / wielkie korporacje / kosmici* – to ludzie bezmyślni (inaczej nie uwierzyliby w głoszone przez siebie historie), a przy tym – najczęściej – intelektualni tchórze, nie mający odwagi myśleć samodzielnie. A tacy ludzie raczej po „Wahadło…” nie sięgną. A jak nawet sięgną – i tak nie zrozumieją…

 

* Niepotrzebne skreślić

 

Mruczanka Powyjazdowa Na Poważnie

Ano, w Tatrach byliśmy, jako przed wyjazem pisałem. Dużo się działo, chodziliśmy nieco (doszliśmy z Potworami na Rusinową, co samo w sobie – w tym składzie – jest wyczynem. Wygląda na to, że po trochu, po kawałku, będzie można jednak Potworom góry pokazywać.

Coś jeszcze pewnie o tym napiszę, jakieś zdjęcia powrzucam na Picasę – ale to już chyba nie dziś. Bo dziś wstaliśmy o trzeciej w nocy, żeby wyruszyć o czwartej i ominąć korki na zakopiance. I teraz trochę jestem mało przytomny…

Ale dziś muszę Wam opowiedzieć coś, co tam przeżyłem. Ale najpierw mały wstęp.

Jestem człowiekiem wierzącym. Moja wiara jest dla mnie ważna. Od wielu lat jestem świadomym, zaangażowanym członkiem Kościoła. Fakt – zawsze (operując pewnymi uproszczonymi symbolami…) bliżej mi było to „Tygodnika Powszechnego” czy „Przeglądu Powszechnego” niż do Radia M. czy telewizji na T. Bliżej do ks. Bonieckiego, o. Oszajcy, ks. Tischnera czy biskupa Życińskiego niż do o. Rydzyka i jemu podobnych. Do prawdziwej duchowości (konsekwentnej, otwartej, takiej jaką proponował ks. Franciszek Blachnicki) niż do prymitywnego populizmu wiadomych mediów.

Muszę jednak powiedzieć, że od dosyć długiego czasu moje bycie w Kościele było dla mnie coraz trudniejsze. Coraz bardziej byłem zmęczony bezmyślnością i integryzmem sporej części Kościoła w Polsce. Coraz bardziej irytwało mnie, że przed moimi znajomymi i bliskimi muszę „świecić oczami” za machlojki o. Rydzyka, za antysemityzm w radiu na M., za politykierstwo niektórych duchownych (właśnie politykierstwo, niemające nic wspólnego z odpowiedzialnym uprawianiem polityki rozumianej jako troska o dobro wspólne), za ton, formę i nastrój wypowiedzi niektórych biskupów. Że nazwanie pedofila pedofilem było nazywane „atakiem na Kościół” tylko dlatego, że ten akurat pedofil nosił sutannę…

Oczywiście, jak napisałem wyżej, Radio M. to tylko przykład, nawet jeśli ekstremalny.

Było mi czasami naprawdę ciężko. Bolało mnie, że mój Kościół tak wygląda, że ta rzeczywistość, która dużo dla mnie znaczy, coraz częściej – jak zresztą powiedział kardynał Dziwisz… – ma w oczach świata „twarz o. Rydzyka”. Bolało, że kolejni politykierzy wycierają sobie gębę Chrystusem i Kościołem dla własnych politycznych korzyści. Że w kulturze wyrosłej na Augustynie, Tomaszu, Pascalu, Tomaszu Morusie i tylu innych promuje się bezmyślność, owczy pęd. Że formułką „Nauczanie Kościoła” pokrywa się zwykłą niechęć do podejmowania trudnych decyzji, do samodzielnego myślenia, do podejmowania odpowiedzialności, do wyrażania własnego zdania. I tak dalej, i tak dalej – myślę, że każdy mniej więcej rozumie, o co mi chodzi.

Ale ad rem. Byliśmy w Białce Tatrzańskiej, gdzie siostry serafitki prowadzą dom pomocy społecznej dla dzieci upośledzonych umysłowo.

Dzieci… Część tych „dzieci” to już dorośli ludzie. Ludzie, którzy trafili do sióstr jako małe dzieci, a teraz mieszkają tam nadal, bo… Bo nie mają gdzie pójść.

Na dole domu znajduje się duża sala dla najciężej upośledzonych dzieci. Niepełnosprawność umysłowa łączy się u nich z niepełnosprawnością fizyczną, a najczęściej z niej właśnie wynika. Z wad rozwojowych, genetycznych, z porażeń mózgowych.

Poskręcane, bezwładne ciała, wiecznie otwarte usta, z których w najlepszym przypadku dobywa się bezkształtny jęk. Część z nich karmiona jest dożołądkowo, przez sondy. Niektóre poruszają się w specjalnych chodzikach, inne samodzielnie potrafią tylko leżeć.

Dwaj bliźniacy, którzy „tacy się urodzili”, trafili tu kiedy mieli kilka tygodni. Dziś mają po osiemnaście lat. Mały Gabryś, którym rodzice opiekowali się do trzeciego roku życia, trafił tu po śmierci matki, bo ojciec nie był w stanie zapewnić mu opieki. Dziś ma bodaj sześć czy siedem lat, waży dwanaście kilo (czyli tyle, co mój najmłodszy synek, który ma rok i dwa miesiące…).

To takie dzieci, które w Sparcie zrzucano ze skały. Które w Trzeciej Rzeszy „miłosiernie uśmiercano”. Których rodzicom dziś w wielu miejscach świata proponuje się już tylko eutanazję, żeby „się nie męczyły”.

A te siostry stworzyły im dom.

Tak, właśnie dom. Bo to nie jest zwykły „zakład opiekuńczy”. To jest Dom z prawdziewgo zdarzenia. Siostry nie „opiekują się” tymi dziećmi. One są z nimi przez cały czas. Karmią, poją, przewijają, rehabilitują – ale też rozmawiają, przytulają, każdego z nich traktują jak własne dziecko. Co więcej – traktują jak Człowieka. Bez taniego współczucia i łzawych wzruszeń – ale z takim ogromem naturalnej, „zwyczajnej” miłości, która mnie po prostu zatkała. Uwierzcie mi, nie jestem człowiekiem specjalnie „wzruszliwym” (kto mnie zna, ten wie…) – ale tam przez cały czas modliłem się, żeby ktoś nie zaczął czegoś do mnie mówić, bo jakbym spróbował coś odpowiedzieć, to bym się poryczał jak dziecko.

Dom jest zbudowany i wyposażony tak, jak domy pomocy na amerykańskich filmach. Wszystko jest w najlepszym gatunku. Jest nawet mały basen, w którym organizuje się zajęcia terapuetyczne. Ktoś zapytał, czy to nie rozrzutność. – Rozrzutność? – zdziwiła się siostra, która nam pokazywała dom. – Proszę pani, te dzieci nie mają NIC – podkreśliła. – Nie mają domów, nie mają żadnego świata poza tym domem. Chcemy, żeby przynajmniej tu miały najlepsze możliwe warunki.

Pieniądze? Oczywiście państwowe dotacje nie pokrywają dziesiątej części kosztów. Ale kiedyś przyjechali tu jacyś Amerykanie polskiego pochodzenia. Szukali kwater, zobaczyli dom, popłakali się. Po powrocie do USA zorganizowali zbiórkę – i od tego czasu organizują ją co roku. A kiedyś zjawli się – też przypadkiem – jacyś Duńczycy. Po powrocie do domu załozyli fundację i wspierają dom. A kiedyś przyjechał jakiś zamożny pan z Warszawy – najpierw zrezygnował z urlopu i przez tydzień pomagał, potem zaczął organizować zbiórki wśród znajomych biznesmenów. I tak dalej, i tak dalej… Miłość uruchamia w ludziach człowieczeństwo. Banał, prawda?

Sześćdziesiątka Bardzo Chorych Dzieci – dzieci które będą Bardzo Chore już do końca życia – ma Dom. Tak, jest kilkunastu świeckich pracowników – jacyś opiekunowie, rehabilitanci, terapeuci – którzy przychodzą „na godziny”. Ale większość pracy wykonują same siostry. I robią to z taką miłością i oddaniem (widziałem to!), wobec których czuję się o, taki malutki.

I wiecie co?

To jest mój Kościół. To jest Kościół, do którego należę i do którego chcę należeć. To jest Kościół żywy, prawdziwy. Święty. I nie zmieni tego żaden Rydzyk czy inny biznesmen czy politykier w zakonnej kiecce.

Gdybyście byli w okolicach Białki Tatrzańskiej, zajrzyjcie tam. Warto.

 

Mruczanka Muzyczna Poniekąd

Śmierć Michaela Jacksona – jak odejście każego bardzo popularnego artysty – wywołała falę (co tam falę – tsunami…) komentarzy. Zostawmy na boku wszystkie analizy jego życia osobistego, narkotyków, procesów i operacji plastycznych – nie schodźmy na poziom rozhisteryzowanych nastolatek z kultury „Bravo”, dla których sam fakt że ktoś dobrze śpiewa jest wystarczającym powodem do emocjonowania się (albo oburzania, co na jedno wychodzi) tym, z kim sypia i w co się ubiera.

Warto natomiast zatrzymać się nad komentarzami „fachowymi”, podsumowującymi jego dokonania muzyczne i karierę w show-businessie. A tu większość komentujących mówi mniej więcej jednym głosem: „Umarł król”. Czyli – można było Jacksona lubić lub nie, ale odszedł wielki artysta, człowiek który zrewolucjonizował szeroko rozumianą muzykę popularną, który stworzył zupełnie nową jakość, który odcisnął niezatarte piętno… etc. etc.

A ja tego słucham (a raczej głównie czytam) i myślę sobie… Oh, really?

Mały wtręt dla fanów Jacksona – nie zasypujcie mnie, proszę, wściekłymi komentarzami. Absolutnie nie neguję tego, że Jacko Wielkim Artystą Był. Mam tylko wątpliwość, czy na pewno jego wielkość dotyczyła akurat tej dziedziny, o której mówią liczni komentatorzy.

Co zrewolucjonizował Jackson? Do czego wniósł tę „nową jakość”? Czy rzeczywiście do muzyki? Moim zdaniem – nie.

Jackson niewątpliwie wniósł „nową jakość” do czegoś, co można by nazwać „poziomem show”. Jego image (z czasem zresztą coraz mniej artystyczny, a coraz bardziej narcystyczny), jego taniec (fakt, moonwalk przejdzie do historii estardy), oprawa jego muzyki – to było naprawdę nowe i niezwykłe. Show, przedstawienie, teledysk, pokaz. Jackson rozumiał że to wszystko jest częścią świata muzyki pop – i potrafił to wykorzystać jak chyba nikt przed nim. Tyle, że samo hasło „muzyka pop” składa się z dwóch członów, jak widać. Jackson niewątpliwie zrewolucjonizował poziom „pop”. Ale czy rzeczywiście wniósł coś nowego do „muzyki”?

Co konkretnie?

Oczywiście – był profesjonalistą, miał wyczucie, miał głos, potrafił robić to co robił. Nie oszukujmy się – na niezwykle wymagającej amerykańskiej scenie muzycznej bez tego wszystkiego raczej by nie zaistniał. Ale czy to co śpiewał (ŚPIEWAŁ, podkreślam) było w jakikolwiek sposób nowatorskie, autorskie, własne?

Moim zdaniem nie. Co zresztą trudno uznać za zarzut zważywszy, że cały pop z definicji jest stosunkowo wtórny, jest nieustanną reinterpretacją.

Jackson był świetnym showmanem, człowiekiem estrady, królem sceny, wizjonerem epoki MTV. Jeśli ktoś lubi klimat show, jeśli ktoś dobrze się czuje w świecie MTV (ja akurat nie…), na pewno to doceniał. Ale na poziomie muzycznym – na poziomie wyłączonego telewizora, że się tak wyrażę – Jackson był po prostu niezłym piosenkarzem, o niezłym głosie i niezłych pomysłach muzycznych. I nic więcej.

OK, jasne, to tylko i wyłącznie moje zdanie. Ale dla mnie to niezwykle ważne rozróżnienie – bo to właśnie to, co „nowatorskie, autorskie, własne” zawsze było dla mnie tym, co przyciagało mnie i fascynowało w śpiewaniu różnych artystów.

Dlatego mogę w nieskończoność słuchać Dylana, z jego beczącym głosem – a na dłuższą metę nie fascynuje mnie Presley, który przepięknym, aksamitnym barytonem doskonale śpiewał Cudze Piosenki. Dlatego z marszu kupię każdą nową płytę Joe Cockera czy Leonarda Cohena, a na przykład Celine Dion czy Whitney Houston są dla mnie niedomiennie „plastikowe”. I tak dalej.

Tak, zdaję sobie sprawę, że mieszam gatunki, nurty, klimaty (mój Boże, gdzie Cocker, gdzie Cohen i gdzie w tym wszystkim Dion…). Ale jeśli ktoś potrafi włożyć w to, co śpiewa, odrobinę siebie, jeśli tekst który śpiewa nie jest dla niego tylko „wypełniaczem rytmu” – to może śpiewać pieśni Schuberta, folk, bluesa, jazz, rocka, pop, poezję śpiewaną albo arie operowe – zawsze będę go słuchał z zapartym tchem.

Bo wtedy można wziąć nawet najbardziej znany utwór na świecie – i zaśpiewać go tak, że będzie własny, jedyny i niepowtarzalny.

I jeszcze na koniec: tego sie nie da nauczyć. To się ma – albo nie. Cocker to ma, Dylan to ma, Aretha Franklin to ma, Katie Melua to ma, ja wiem – Barbra Streisand, Loreena MacKennitt, Shane MacGowan, Sting, Bono, Johnny Cash…

Jackson tego nie miał. Był genialnym showmanem – i nic więcej.

Mruczanka Taka Sobie

„Zawsze, nawet w najwspanialszych chwilach życia, nawet wtedy kiedy jesteśmy absolutnie szczęśliwi, jeśli poszukamy głęboko w sercu, znajdziemy taką małą, ale wyraźną kropelkę goryczy. Kropelke smutku, niespełnienia. Ona tam zawsze jest. Kiedyś myślałam, że to wszystko psuje. Dziś myślę, że to właśnie – paradoksalnie – nadaje smak i głębię temu, co robimy. Uczy nas, że choćby było nie wiem jak dobrze – zawsze może być jeszcze lepiej.”
Tak mi kiedyś powiedziała pewne mądra osoba. I miała rację.