Let me Forget about Today until Tomorrow

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me!

Chodzi mi ta piosenka po głowie od paru tygodni. Nie mogę się od niej odczepić. Im bardziej jej słucham, tym bardziej czuję, jak bardzo jest o mnie. O mnie teraz. Zwrotka po zwrotce. Wers po wersie. To jeden z takich tekstów, które wracają, wciąż z nowymi treściami. Z nowymi myślami. Teraz.

 

 

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.
Though I know that evenin’s empire has returned into sand
Vanished from my hand
Left me blindly here to stand but still not sleeping
My weariness amazes me, I’m branded on my feet
I have no one to meet
And the ancient empty street’s too dead for dreaming.

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to 
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.

Take me on a trip upon your magic swirlin’ ship
My senses have been stripped, my hands can’t feel to grip
My toes too numb to step, wait only for my boot heels
To be wanderin’
I’m ready to go anywhere, I’m ready for to fade
Into my own parade, cast your dancing spell my way
I promise to go under it.

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to 
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.

Though you might hear laughin’, spinnin’ swingin’ madly across the sun
It’s not aimed at anyone, it’s just escapin’ on the run
And but for the sky there are no fences facin’
And if you hear vague traces of skippin’ reels of rhyme
To your tambourine in time, it’s just a ragged clown behind
I wouldn’t pay it any mind, it’s just a shadow you’re
Seein’ that he’s chasing.

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to 
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.

Then take me disappearin’ through the smoke rings of my mind
Down the foggy ruins of time, far past the frozen leaves
The haunted, frightened trees, out to the windy beach
Far from the twisted reach of crazy sorrow
Yes, to dance beneath the diamond sky with one hand waving free
Silhouetted by the sea, circled by the circus sands
With all memory and fate driven deep beneath the waves
Let me forget about today until tomorrow.

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to 
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.

 

Jeszcze o tym samym…

…Bo samotność ma różne formy, różne wymiary.

Czasami jest rozpaczliwą pustką, wielką czarną dziurą, która wsysa wszystko, co znajdzie się w polu jej ciążenia – i nic, co wpadnie za jej horyzont zdarzeń, nie jest w stanie przebić się na zewnątrz.

Kiedy indziej sprowadza się do konkretów – tęsknoty za kimś, kogo nie ma i już nie będzie. Za rozmową, dotykiem dłoni, spojrzeniem, uśmiechem.

A czasami jest po prostu taką męczącą potrzebą, żeby od czasu do czasu dla odmiany wypić kawę w czyimś towarzystwie i po prostu pogadać. Z kimś, kto ma więcej niż trzynaście lat.

I dalej…

Rok szkolny się rozwija. Plan lekcji dużo, naprawdę dużo lepszy niż w ubiegłym roku. Niemała w tym zasługa faktu, że Pietruszka poszedł do gimnazjum – i to takiego, gdzie nie ma przepełnienia, nie ma pracy na zmiany i w ogóle jest dość spokojnie (…a przy okazji szkoła ma najlepsze wyniki nauczania w powiecie – ze wszystkich gimnazjów publicznych). Pietruszka chodzi zatem codziennie na ósmą, wraca koło wpół do trzeciej, a do szkoły dojeżdża kolejką (10 minut), więc odpada mi jedno jeżdżenie…

***

Pietruszka z Piłką mają takie dni, kiedy nie powinni przebywać w tym samym pomieszczeniu. Takie dni, kiedy zachowują się, jakby ich coś w odwłoki ugryzło. Oboje robią się wtedy wredni i złośliwi (na dwa zupełnie różne sposoby, ale na podobnym poziomie intensywności). Kłócą się jak dwa półgłówki (no przepraszam, takie są fakty), nakręcają jak stare budziki, a przy okazji obrywa się i Puckowi, którego głównym grzechem jest fakt, że przypadkiem znajduje się na linii ognia i – nie zwracając uwagi na napiętą sytuację – usiłuje coś powiedzieć. W końcu (za każdym razem) dochodzi do takiego momentu, kiedy muszę wkroczyć, żeby nie doszło do rękoczynów. 

Dziś mnie już po prostu szlag trafił – odstawiłem na bok całą dyplomację i psychologię, obsobaczyłem oboje od góry do dołu jak święty Michał diabła, kompletnie niepedagogicznie nie dając im dojść do głosu oznajmiłem (tonem, nie ukrywam, wściekłym) że mam dość ich idiotycznych kłótni, jestem zmęczony wrzaskami i złośliwościami – i pogoniłem oboje na górę do swoich pokojów, kończąc klasycznym, belfersko-rodzicielskim tekstem, że jak im przejdzie, to ewentualnie mogą zejść.

I poszli. Ale się cicho zrobiło… I chyba polityka była dobra, bo jak za jakiś czas wrócili, to w zasadzie do wieczora był spokój.

***

A ja…?

Siedzę, pracuję, sprzątam, gotuję, wożę, pracuję… Mówiąc krótko robię wszystko, poza tym, na co naprawdę miałbym ochotę – bo na to już albo nie starcza czasu, albo pieniędzy, albo w ogóle nie ma szans.

I tak będzie jeszcze dość długo, zapewne.

Powakacyjnie – raz jeszcze

Tak, wiem, sporo czasu mi to zajęło… Ale początek roku szkolnego to czas z gatunku „dzień świra”, a w moim przypadku – pomnożony przez trzy.

Jak napisałem – 7 300 kilometrów.

Najpierw do Jarosławia (podkarpackie), gdzie Piłka była na warsztatach muzycznych. Potem do C., czyli na Dolny Śląsk (…i już prawie tysiąc kilometrów w dwa dni). W C. kilka dni u Cioci, zwiedzanie rodziny, impreza imieninowa Pucka i urodzinowa moja. A potem – w drogę.

Drogę (wybaczcie…) opiszę w dużym skrócie.

Najpierw przez Niemcy, do Nadrenii, gdzie mamy przyjaciół. Trzy dni u nich. Tam jest szóstka dzieci, więc razem z Potworami to już było naprawdę niezłe szaleństwo…

Potem – od nich – przez południe Francji do Awinionu. Tak, mamy zdjęcia na Moście. To znaczy – Potwory mają, bo ja robiłem.

Z Awinionu – pod Barcelonę, do Sitges. Pięć dni, z czego dwa w Barcelonie. Stadion Camp Nou (jakże by inaczej… koszmarna wyciągarnia pieniędzy – ale Potwory zachwycone. O dziwo – wszystkie trzy, panie doktorze). Oceanarium. Katedra. Barri Gòtic i najlepsze lody na świecie. Sagrada Familia. Gaudi. Paella. Czyli, generalnie, Standardowy Barceloński Zestaw Turystyczny.

Potem z Barcelony na północ. Montserrat. Pireneje. Andorra. Trzy dni. Pisałem Wam już kiedyś, że Pireneje są wspaniałe? No to potwierdzam. Są. Widzieliśmy orły. I dzikie konie. I nawet znaleźliśmy kemping, na którym mieszkaliśmy z M. w 2000 r.

Z Andorry w dół. Carcassonne. Potem przez Pays Cathare (Chateau de Puivert!) i dalej na wschód. Masyw Chartreuse. Włochy.

Okolice Turynu – Sacra di San Michele (podobno właśnie ten klasztor posłużył Umberto Eco jako inspiracja do opisu opactwa z „Imienia róży”).

Potem dalej na wschód – okolice Lago Maggiore, klasztor Santa Catarina del Sasso. Przepiękne.

I dalej. Szwajcaria. Wysokie Alpy, droga z serpentynami na wysokości prawie 2,5 tys. m n.p.m. A potem – dolina Lauterbrunnen (tu także odniesienia literackie – podobno Tolkien miał ten widok przed oczami, kiedy opisywał dolinę Rivendell). Fantastyczne miejsce.

I potem już tylko powrót przez Niemcy do Polski.

O, i tak to było.

***

Zmęczyliśmy się (fizycznie), odpoczęliśmy (emocjonalnie), dokonaliśmy czegoś RAZEM.

A poza tym?… Dziwnie. Dziwnie się czułem, podróżując bez Niej. Wdychając atmosferę tych wszystkich miejsc, jadąc serpentynami, patrząc na te orły nad Xixerellą. Ileś razy łapałem się na myśli, że jak wrócimy, to Jej wszystko opowiem, że to czy tamto na pewno Jej się spodoba, że będzie się śmiała, jak usłyszy, że…

No właśnie.

Życie (czy Jak Tam to Nazywają)

Szkoła. Się zaczęła, znaczy.

Pucek w drugiej klasie, w zasadzie bezboleśnie (szkoła ta sama, pani ta sama, koledzy ci sami…). Piłka w szóstej. Pietruszka dojeżdża do gimnazjum – da Sąsiedniego Miasteczka, gdzie przybytek ten jest lepszy „naukowo”, a przy tym nie ma w nim tłumu.

Kolejny rok szkolny. Kolejne dziesięć miesięcy codzienności. Co ten czas przyniesie?

***

Tak, wiem (już mi niektórzy z Was przypominali…), że mam napisać coś o wakacjach. Napiszę. Tylko za chwilę, bo nawał roboty mi się na głowę posypał, co oczywiście ma swoje dobre strony, ale czasu na wszystko brakuje.

Za Jakie Grzechy…

Właśnie wyszedł mój teść. 

Wpadł, jak to on, ni z gruszki ni z pietruszki. Tym razem nawet nie zadzwonił. Wnukom jakieś historyjki opowiadał, posiedział godzinę i tyle go widziałem (na szczęście). Ale oczywiście w ciągu tej godziny zdążyłem się już dowiedzieć, że gdyby M. zażywała Jakieś Tam Ziółka, zamiast tej szkodliwej chemioterapii, to na pewno… Dobrze, że mam tyle lat, ile mam, że już jestem bardziej odporny, że potrafię zachować spokój i NIE powiedzieć tego, co naprawdę myślę.

Jakże ten człowiek jest męczący. Ileż wprowadza niepotrzebnego zamieszania, niepokoju, nerwowości. Nie znoszę tego poczucia, że muszę uważać na każde słowo, żeby przypadkiem nie zahaczyć o jakieś „niebezpieczne” tematy – czy to medyczne, czy polityczne.

A z drugiej strony – żal mi go. Wiem, że Ją bardzo kochał. I że Ona kochała jego. I że chciałaby, żeby miał dobry kontakt z wnukami. Więc się staram, naprawdę się staram. Ale dużo mnie to kosztuje.

Time after time

To już trzy miesiące. Życie toczy się dalej. Życie rządzi się własnymi prawami – świat nie zatrzymuje się tylko dlatego, że Twój świat się skończył. Codzienność wciąga jak niebezpieczny wir. Aktywność działa trochę jak narkotyk – pozwala zapominać o bólu, o przykrościach, „daje kopa”, każe żyć tu i teraz… I nigdy nie jest jej tyle, żeby za chwilę nie okazało się, że potrzebne jest więcej. Jeden etap „radzenia sobie” automatycznie pociąga za sobą następny, a każdy kolejny przychodzi łatwiej, niż poprzedni. Krok za krokiem, krok za krokiem… I tylko jak zaczynam się zastanawiać nad celem, do którego te kroki zmierzają (czy może raczej – nad sensem ich stawiania), to jakoś nie do końca potrafię go zwerbalizować.

***

A dzisiaj Dzień Matki. Pierwszy bez Niej. Wieczorem (wcześniej się nie da…) przejdziemy się na cmentarz z doniczką małych różyczek. I tyle. Krok za krokiem. Time after time.

Mruczanka Zirytowana

Nie znoszę, po prostu NIE ZNOSZĘ jak ktoś przychodzi „z wizytą” (choćby najbardziej nieoficjalną i na luzie) bez uprzedzenia. Ot, siedzisz w domu, jesteś zajęty, pracujesz – a tu dzwonek do furtki. „A wiesz, właśnie przejeżdżałam, byłam na basenie niedaleko was, to pomyślałam, że wpadnę po drodze, bo dawnośmy się nie widzeli…”.

NIE, NIE, NIE! Naprawdę w dobie telefonów komórkowych noszonych przy pasku przez każdego NIE JEST PROBLEMEM zadzwonienie – choćby z sąsiedniej ulicy – z pytaniem: „A wiecie, właśnie jestem w okolicy, mogę na chwilę wpaść?”

„Jasne, że możesz, będzie nam miło!” – to najczęściej usłyszysz. Ale jest także możliwość, że usłyszysz: „Wiesz, z takich a takich powodów to kiepski moment… Może umówmy się na jutro.”

A jak już stoisz przy furtce, to oczywiście nikt Ci tak nie powie, choć doprawdy miałby ochotę…

Oczywiście, nie chodzi mi sytuacje awaryjne, nagłe wypadki i inne „gromy z jasnego nieba”. Ale jeśli masz komórkę – ZADZWOŃ, U LICHA, jeśli chcesz, aby Twoja wizyta była dla mnie MIŁĄ niespodzianką.

Moja bańka prywatności czuje się naruszona. Nic na to nie poradzę. 😦

Mruczanka Polityczna.

No, wybaczcie, ale nie wytrzymuję jednak. Odkrywam, że na co dzień – kiedy jestem zmęczony i zapracowany – najchętniej pisałbym o tym, co mnie DENERWUJE I WKURZA. Czyli o polityce.

A ponieważ tutaj nie chcę tego robić, więc… Będę to robił TUTAJ.

Chyba mi odwaliło. Do reszty.

Mruczanka Urodzinowa

Pietruszka ma dziś urodziny. Czwarte. Poważny wiek.

CZTERY LATA?! I kiedy to zleciało…

Marzyciel. Filozof. Introwertyk. Wrażliwiec. Wszystko pamięta, wszystko musi przemyśleć. Jest ostrożny. Zanim wejdzie w nową sytuację – choćby na nową zjeżdżalnię – musi się jej dokładnie przyjrzeć. Ale jak się już przyjrzy – to WIE, jak na nią wchodzić i jak sobie radzić. Bez „prób i błędów”. Wielu rzeczy się boi, ale jak przyjdzie co do czego – jest dzielny jak smok.

Zdjęcie – razem z siostrą.
Sto lat! 🙂