Wrześniowo

Nie lubię września.

Niby jeszcze lato, słońce, ciepło – a już w powietrzu wisi jesień. Ta świadomość, że to już koniec lata, koniec wędrowania, koniec wolności – że teraz już tylko praca, praca i praca… To męczy.

A do tego dochodzą inne sprawy natury życiowo – powszedniej. Trójka dzieci w domu (w tym dwójka szkolnych) oznacza między innymi, że wrzesień to czas potwornego zabiegania i ustalania całej logistyki, która (jeśli tylko ułoży się ją dobrze i z głową) ułatwia przeżycie roku szkolnego.

Dzieci do szkoły. Dzieci ze szkoły. Szkoła muzyczna – rytmika. Szkoła muzyczna – lekcje z instrumentami. A jakiś basen. A angielski też. A M. do przedszkola, a jeszcze musi wrócić, żeby był już samochód, żeby odebrać dzieci z punktu A. i dowieźć do punktu B. w określonym czasie – i jeszcze zdążyć po drodze wrzucić je do domu, żeby coś zjadły.

A jak wreszcie robi się spokojne popołudnie i wszyscy są już w domu, i nigdzie nie trzeba jechać – to i tak jest mnóstwo pracy, pracy, pracy – bo tekst trzeba skończyć, bo Duży Portal ma mieć tłumaczenie do siedemnastej, bo tę książkę trzeba by trochę pchnąć do przodu, bo czas leci.

I tak to wygląda, że dopiero wróciliśmy z wakacji, a już jest połowa września.

Do tego dochodzi jeszcze wiele innych spraw, które mnie męczą i nużą. Finansowo jest cienko (no dobrze, nie jest tragicznie – na chleb nie brakuje – ale nie jest rewelacyjnie). Kilka różnych inwestycji, kilka pomysłów i projektów po raz kolejny musi czekać na lepsze czasy. Jak na konto wpływają pieniądze od kolejnego z Rozlicznych Pracodawców, to zwykle okazuje się że są już wydane, więc wpływ tylko uzupełnia minus na koncie i daje niewielki plus. A zanim przyjdą kolejne… Da capo.

Z jednej strony – pozytyw jest taki, że (z różnych przyczyn) taka sytuacja potrwa jeszcze pół roku, a potem są poważne szanse, że się wyprostuje (bo parę zobowiązań już się do końca spłaci, a pojawi się parę wpływów, których dotąd nie było). Pół roku to niby nie tak dużo…

…Ale i nie tak mało. Zwłaszcza, że to właśnie TO pół roku. W tym miesiącu trzeba wrzucić samochód do warsztatu, bo licznik wskazuje że pora na zmianę paska rozrządu. To niby niewielka operacja, ale pewnie kilkaset złotych pójdzie. W październiku kończy się ubezpieczenie – co rzecz prosta oznacza, że trzeba będzie wykupić nowe. Do tego dochodzą różne dodatkowe opłaty wrześniowe (komitety rodzicielskie w szkole zwykłej i muzycznej, opłata za angielski, jeszcze jakieś dodatkowe podręczniki i tak dalej, i tak dalej). Poza tym zbliża się jesień, trzeba zrobić przegląd rzeczy zimowych – i stwierdzić, że (strzelam) przed pierwszym śniegiem konieczne jest kupno dwóch par zimowych butów, jednej kurtki i przynajmniej trzech par spodni na trzy różne odwłoki.

Wszystko to niby nie są wielkie wydatki – ale po ich zsumowaniu robią się z tego niemałe pieniądze. A przecież zima to także Boże Narodzenie, nie wspominając już o tym, że pewnie najdalej w połowie października trzeba będzie zacząć grzać, co oznacza skok rachunków za gaz o kilkaset procent.

A do tego wszystkiego jeszcze mnóstwo drobnych up…liwości. Pan P. miał dzwonić w sprawie X. – nie dzwoni, nie można się do niego dostukać. Niby nic pilnego ale irytujące. I tak dalej.

A Puchatkowy Ojciec miał wypadek – niby też drobny i bez konsekwencji, ale jednak. Jechał rowerem, przejeżdżał przez ulicę (ścieżką rowerową) – i wjechał w niego samochód. Bum. Niby nic się nie stało – trochę potłuczony, siniak na brodzie, siniaki na żebrach, skaleczona głowa. Sam pojechał do domu, następnego dnia poszedł do lekarza, nic poważnego się nie stało. Ale…

Nie lubię września.

 

Mruczanka Po Szkocku :-) 

Czytam właśnie kapitalną książkę.

"Byś Szkotem" to specyficzna autobiografia samego Sir Seana Connery’ego (napisana przy pomocy Murraya Grigora).

Specyficzna – bo sama autobiografia (czyli historia jego życia…) zajmuje jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć procent objętości książki. Reszta to… Szkocja. Kiedy Connery pisze o swoim dzieciństwie w biednej dzielnicy Edynburga – to przy okazji dostajemy szeroką panoramę tego miasta w latach trzydziestych i czterdziestych XX w., a także trochę opowieści o tym, dlaczego jest ono właśnie takie, a nie inne. Jak opowiada o swojej pierwszej istotnej roli (w ekranizacji Makbeta dla kanadyjskiej telewizji) – to trzy czwarte rozdziału zajmuje opowieść o "Makbecie", jego powstaniu, relacji między tym co jest w dramacie a prawdziwą historią Szkocji, wpływie sztuki (i jej różnych aranżacji) na postrzeganie Szkocji w przeszłości i dziś… I tak dalej.

Czyta się to znakomicie (choć oczywiście trudno powiedzieć, na ile jest to zasługa Connery’ego, a w jakim stopniu przyczynił się do tego współautor, skądinąd pisarz i filmowiec). Jedno jest pewne: Najlepszy Z Bondów to świetny gawędziarz, swobodnie przeskakujący z jednej opowieści w drugą, z historii sprzed lat siedemdziesięciu do historii sprzed lat pięciuset…

Connery jest Szkotem do szpiku kości. Jest szkockim patriotą, marzącym o oderwaniu Szkocji od Anglii. Jest w tej swojej Szkocji zakochany po uszy. Ale jednocześnie – paradoksalnie – jasno dostrzega różne szkockie słabości i "narodowe wady", potrafi bezlitośnie śmiać się z różnych szkockich mitów i narodowej megalomanii. (Panowie Politycy słyszą?…)

Wspaniale opowiada o swoim dzieciństwie – także o tym, jak skończył "formalną edukację" w wieku dwunastu lat i jak potem – kiedy niejako "przypadkiem" trafił do teatru i odnalazł w aktorstwie swoją drogę – zdobywał wiedzę o świecie po prostu… czytając książki. Nie, nie encyklopedię, ale wielką literaturę.

Jedną – niestety – ta książka ma wadę (aż się boję się to napisać): tłumaczenie. Nie, nic "dużego" – ale mnóstwo małych, irytujących drobiazgów, które po prostu POWINNY być przetłumaczone inaczej. Jak czytam, że Connery w 1991 dostał (cytuję) "przywilej Freedom of the City" (w Edynburgu, oczywiście), to mi ręce opadają. Jaki "przywilej", do jasnej karbidówki?! "Został uhonorowany tytułem…", "Otrzymał godność…" – albo po prostu "Otrzymał honorowe obywatelstwo Edynburga" (bo przyznawany w wielu miastach na świecie tytuł "Freedom of the City" do tego się w gruncie rzeczy sprowadza).

A już jak czytam, że szkockim instrumentem narodowym jest KOBZA, a na paradach grają orkiestry KOBZIARZY – to mnie po prostu szlag trafia. Bzdura językowa, bezmyślnie powtarzana przy wielu okazjach, naprawdę nie powinna się znaleźć w książce, w której Szkocja i jej kultura są w zasadzie głównym tematem. (Dla niezorientowanych – szkockim instrumentem narodowym są DUDY. Natomiast KOBZA to zupełnie inny instrument. Nota bene – strunowy.). Raz tylko jest jakiś bodaj "przypis tłumacza", że "tak naprawdę chodzi o szkockie dudy"…

Określenia typu "Zachodnia Wyżyna Szkocji" (pisane wielkimi literami, jakby były nazwami własnymi…) to już może przez litość pominę (konia z rzędem temu, kto znajdzie mi w encyklopedii czy atlasie geograficznym taką nazwę! Chodzi po prostu o "zachodnią część Highlands" albo – w wersji spolszczonej – "zachodnią część szkockich Wyżyn").

Nie wiem, czy to wina tłumacza, czy może redakcji – ale takie wpadki są irytujące i psują efekt…

…który jednak w ogólnym rozrachunku wypada zdecydowanie "na plus". Książka, którą warto przeczytać. Zdecydowanie – kategoria Puchatek Poleca.

Mruczanka z Drogą Mleczną

Chciałem się z Wami podzielić czymś, co na mnie zrobiło ogromne wrażenie. Film jest zrobiony metoda poklatkową – czyli nie kręcony kamerą, ale złożony z iluś tam (…tysięcy) „normalnych” zdjęć. Jak dla mnie – to jest mistrzostwo świata.

Coś we mnie ten film porusza… Jakąś strunę, jakieś wspomnienia, jakieś marzenia i myśli. Obejrzyjcie, oceńcie sami. Tylko – najlepiej – nie ogladajcie tego na małym obrazku: na dole (zaraz na lewo od napisu „vimeo”, na prawo od liter „HD”) można włączyć tryb pełnekranowy. Enjoy…

 

The Mountain from TSO Photography on Vimeo.

Mruczanka Mocno Celtycka

Ostatnia z obiecywanych recenzji poświątecznych – czyli trzecia płyta podchoinkowa… Najważniejsza i najdłużej wyczekiwana. A recenzja dopiero teraz – bo to płyta, która wymagała kilkakrotnego, spokojnego odsłuchania. Wczucia się. Wmyślenia…

Loreena McKennitt, „The Wind That Shakes The Barley”. Najnowsza płyta kanadyjskiej pieśniarki o irlandzko-szkockich korzeniach, o której (pieśniarce, znaczy) jużem tu kilka razy był pisał.

McKennitt to niezwykła osobowość. Zamiłowanie do celtyckiej tradycji muzycznej – dziś znacznie częstsze niż w czasach, kiedy zaczynała karierę… – przełożyło się w jej przypadku na bardzo specyficzne podejście. Śpiewała „celtycką klasykę”, pisała własną muzykę do starych poezji i własne słowa do starych melodii, odkopywała niemal zapomniane motywy i pieśni i aranżowała je tak, że z jednej strony brzmiała w nich cała tradycja muzyczna Wysp, z drugiej – nie ulegało wątpliwości, że to autorskie opracowania.

Jej pierwsze trzy płyty – „Elemental”, „To Drive the Cold Winter Away” i „Parallel Dreams” to właściwie esencja muzyki Szkocji i Irlandii – ale nie „folkowej cepelii” granej na koncertach dla turystów, tylko najgłębszych tradycji.

„The Visit” – płyta z 1991 r. – była jeszcze w podobnym duchu, choć były już na niej także inne motywy. W kolejne albumach McKennitt zaczęła sięgać także po tradycje „muzyki korzeni” z innych stron świata (na przykład po motywy arabskie). Muzycznie było to znakomite, ale mnie już aż tak bardzo nie poruszało – klimaty wschodnie jakoś do mnie nie przemawiają.

„An Ancient Muse” z 2006 r. szła już mocno w tę stronę – mam tę płytę, ale przyznam że słuchałem jej chyba ze dwa razy. Nie wciągnęła mnie.

Potem przyszła znakomita płyta „A Midwinter Night’s Dream” ze znakomitymi opracowaniami kolęd i piesni bożonarodzeniowych – głównie z Wysp Brytyjskich – w jej autorskich aranżacjach. Rewelacja.

A najnowsza płyta?… Słucham, słucham i nie mogę się nasłuchać. To jakby powrót do korzeni. Do szkockich gór i wrzosowisk, do irlandzkich jezior i klifów, do mgieł nad munros, do klimatu starych zamków i chat zagubionych wśród skał. Płyta składa się głównie z naprawdę starych melodii, takich jak „Brian Boru’s March” czy tytułowa „The Wind that Shakes the Barley”.

Ale jest też na niej klasyka absolutna, żelazny punkt repertuaru każdego szanującego się artysty grającego muzykę celtycką – „Down By The Sally Gardens”. Dla osób nie znających iroszkockich klimatów – to trochę taka pozycja, jak u nas „Czerwony pas” czy „Hej, sokoły” – piosenka, bez której nie obejdzie się żaden folkowy festiwal, żaden wieczór w pubie… Czy biorąc „na warsztat” coś tak znanego, tak do bólu ogranego, można wycisnąć coś nowego? Można odcisnąć na tym własne piętno?

Można, jak się okazuje. Ja w każdym razie jeśli kiedykolwiek usłyszę jakiekolwiek wykonanie „Sally Gardens”, zawsze już będę porównywał z tym, co śpiewa Loreena McKennitt.

A do tego jeszcze niesamowite „The Death of Queen Jane” czy „Parting Glass”… Posłuchajcie sami – mnie ciarki chodzą po plecach, jak tego słucham.

Mruczanka Na Jazzowo

Poświąteczna recenzja numer 2.

Czy jak ktoś nazywa się Caroline Esmeralda van der Leeuw, to musi przyjmować pseudonim sceniczny? Moim zdaniem – nie musi. Zwłaszcza, jak nie śpiewa tandetnego popu (którego „grupa docelowa” słuchaczy nie jest w stanie zapamiętać artysty o imieniu dłuższym niż dwusylabowe…), tylko jazz.

Niestety pani van der Leeuw zdecydowała (a może zdecydował o tym jej agent, producent, impresario?…) że to za długie. Szkoda – muszę przyznać, że Caro Emerald nie brzmi już tak dobrze.

To znaczy – nie brzmi sam pseudonim. Bo nosząca go pani brzmi owszem, jak najlepiej.

Panie i Panowie, Puchatek ma zaszczyt polecić Państwu płytę „Deleted Scenes From The Cutting Room Floor.”

To jazz – ale jazz specyficzny. Na pierwszy rzut ucha ma się wrażenie, że żywcem przeniesiony z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych. Z nocnych klubów pełnych papierosowego dymu, ze stylowych filmów z Bogartem… Cała zresztą stylistyka (nie tylko muzyczna – także okładka albumu, teledyski) nawiązuje właśnie do kina okresu powojennego.

Dowcip polega na tym, że jak się już wykona drugi rzut ucha, to człowiek głupieje. Muzyka, rytm, klimat – patrz wyżej, ale wykonanie i aranżacje są naprawdę bardzo współczesne. Są tu i tradycyjne jazzowe motywy, jest swing, jest i tango – a obok trąbek, saksofonów (GENIALNYCH zresztą…) są instrumenty elektroniczne, są skrecze (czy jak się tam fachowo nazywa zarzynanie płyt winylowych).

I to wszystko brzmi. Po prostu brzmi. Okazuje się, że można pożenić bardzo tradycyjną stylistykę muzyczną z bardzo współczesnymi środkami wyrazu – i jeszcze w dodatku znakomicie się przy tym bawić.

Bo pani van der Leeuw naprawdę lubi to co robi. To widać, słychać i czuć. Tak, widać też – bo Mikołaj się szarpnął i podrzucił pod choinkę wydanie dwupłytowe, z DVD z koncertu. Zabawne wrażenie – wokalistka śpiewa po angielsku, a potem rozmawia z publicznością i muzykami z zespołu (garnitury, krawaty, wszystko w stylu lat czterdziestych…) w ojczystym języku niderlandzkim.

Najbardziej chyba zaskakujące jest to, że płyta (skądinąd debiutancka) w paru krajach Europy pobiła liczne rekordy czasu utrzymywania się na szczytach list przebojów. W Holandii na przykład na liście Album Top 100 utrzymywała się podobno przez 27 tygodni. Dotychczasowy rekord (26 tygodni) pochodził z 1982 r. (!) i należał do albumu Thriller Michaela Jacksona. Czyżby wracała moda na dobrą muzykę?… Bo jednak (z całym szacunkiem dla „króla popu”) na poziomie czysto muzycznym to co reprezentuje pani Caroline Esmeralda van der Leeuw to naprawdę wyższa półka. Dużo wyższa, moim skromnym zdaniem.

Panie i Panowie – odjazd. Pełny, kompletny odjazd.

Piosenka „A Nigh Like This” grywana była w najróżniejszych stacjach radiowych (od Trójki po Zetkę i z powrotem) – na pewno ją słyszeliście. Ja zatem proponuję posłuchać dwóch innych kawałków – równie odjazdowych.

 

Mruczanka Z Bluesem

Trzy płyty dostał był Puchatek pod choinkę. Co prawda nie były to takdo końca niespodzianki, a raczej prezenty „zamówione” – ale w niczym to nie umniejsza zachwytu Puchatka nad tym, czego słucha. Dziś – poświątecznie – recenzja numer 1.

Eric Clapton – płyta pod jakże wymownym tytułem: „Clapton”.

Różne recenzje tej płyty czytałem… Niektórzy krytycy pisali, że „wtórna”, że Clapton „się powtarza”, że „odcina kupony” (rzeczywiście, większość utworów na tym albumie to nowe aranżacje starych przebojów).

No i – że się wtrącę – CO Z TEGO?

To, co ten gość wyrabia, jest po prostu nieopisywalne. Każdy z tych kawałków ma w sobie tyle energii, takiego „powera” (pardon), taką ikrę, że mógłby obdzielić tuzin współczesnych „gwiazdek jednego sezonu” i jeszcze by sporo zostało.

Któryś z recenzentów napisał rzecz moim zdaniem niezwykle celną: Clapton jest w takim wieku i na takim etapie swojej kariery, że już nikomu niczego nie musi odowadniać. Krytyków oskarżajacych go o „odcinanie kuponów” może serdecznie zlekceważyć. On już nie musi pokazywać, „jaki jest świetny” – bo po prostu jest świetny.

I to jest w gruncie rzeczy najciekawszy okres w karierze muzyka: kiedy niczego już nie musi udawać, kiedy może grać to, co naprawdę chce grać. I nic więcej.

A co Clapton chce grać? Ano to, co zawsze grał najlepiej: po prostu bluesa.

I tu mała dygresja: ze wstydem muszę się Wam przyznać do czegoś, o co nikt z Was na pewno mnie nie podejrzewał. Tak, to straszne, ale taka jest prawda: jestem rasistą.

Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że mój rasizm przejawia się w jednej tylko, konkretnej dziedzinie: uważam mianowicie (co niewątpliwie jest przekonaniem rasistowskim), że (uwaga) biali ludzie nie potrafią grać bluesa.

Nie pytajcie mnie dlaczego – nie wiem. Zauważam tylko taki prosty, empiryczny fakt: najlepsi, najbardziej kochani biali bluesmani grają w najlepszym wypadku tak, jak czarni bluesmani ze średniej półki.

Wyjątki? Są wyjątki, ale można je policzyć na palcach.

A oprócz tych kilku wyjątków jest jeszcze Eric Clapton – jedyny biały człowiek, który gra bluesa jak czarni. I to jest najwyższy komplement, na jaki mnie stać.

Zresztą posłuchajcie.

 

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=2rgBve9gYmT&login=malamarzycielka&width=450&bg=ffffff

I jeszcze to:

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=71544uYrgDN&login=malamarzycielka&width=450&bg=ffffff

Mruczanka Literacka (także Z Obrazkami)

Kiedyś byłem absolutnym fanem Przy Johna Irvinga. „Świat według Garpa” czy „Hotel New Hampshire” mógłbym czytać co kilka lat od nowa (oczywiście gdyby nie to, że ciągle pojawia się wiele nowych, wartych przeczytania rzeczy, na które i tak nie mam czasu…). Jego wcześniejsze rzeczy – choć nie tak popularne – także bardzo do mnie trafiały („Metoda wodna”, „Małżeństwo wagi półśredniej”…).

Potem trochę się zniechęciłem – „Regulamin tłoczni win” specjalnie mnie nie zachwycił, „Syn cyrku” takoż (może dlatego, że generalnie nie porywa mnie tematyka i kultura Indii i związane z nią „klimaty”). A „Jednoroczna wdowa” po prostu mnie odrzuciła.

Ale potem przyszło znakomite (mimo paru zastrzeżeń) „Zanim cię znajdę” – książka która (to oczywiście absolutnie subiektywna ocena) była dla mnie powrotem dawnego, „wielkiego Irvinga”.

A teraz połknąłem „Ostatnią noc w Twisted River” – i muszę powiedzieć, że… Bomba!

Czy zauważyliście, że Irving właściwie zawsze pisze o pisarzach? Że stały, uparcie nawracający motyw we wszystkich chyba jego książkach to stwierdzenie że życie jest narracją? Że granica między „prawdziwy życiem” a powieścią jest w gruncie rzeczy dosyć płynna? Że to, co bierzemy za „prawdzie życie” często okazuje się także narracją, czyjąś opowieścią skonstruowaną dla osiągnięcia konkretnych celów albo po prostu dlatego, że w takiej konstrukcji łatwiej (?) było żyć?

Najwyraźniej chyba widać to w „Zanim cię znajdę”, gdzie główny bohater – pisarz, jakże by inaczej? – odkrywa w końcu, że wiele podstawowych prawd które zadecydowały o całym jego życiu było de facto fabułą stworzoną przez jego matkę, a Prawda – ta pisana wielką literą – wygląda zupełnie inaczej.

W „Ostatniej nocy…” jest w gruncie rzeczy podobnie. Życie jest powieścią. A może to powieść jest życiem? A może jedno i drugie? Kiedy w ostatnim rozdziale główny bohater – pisarz, oczywiście – zastanawia się nad pierwszym zdaniem swojej nowej powieści i formułuje je w końcu dokładnie tak, jak zaczynał się pierwszy rozdział książki, której jest bohaterem – narracja zatacza pełne koło, ale robi to tak zgrabnie, tak delikatnie i pewnie zarazem, że czytelnik przyjmuje to bez zmrużenia oka. W każdym razie niżej podpisany czytelnik.

***

A z innej beczki…

Prezent Puchatek był dostał – lekko spóźniony – z okazji urodzin. No i jak na czterdzieste urodziny przystało, prezent jest poważny wielce.

„Fistaszki zebrane”, czyli genialne paski komiksowe Charlesa M. Schulza – kompletny zbiór z lat 1955-1956.

Puchatek czyta i kwiczy ze śmiechu – ale też czuje się bezlitośnie zmuszony do myślenia. Kto zna „The Peanuts”, ten wie. Kto nie zna – niech się nawet nie przyznaje…

Mruczanka Muzyczna

Słucham i słucham, już od jakiegoś czasu słucham. I muszę napisać – w kategorii „Puchatek Poleca”, oczywiście.

Katie Melua, „The House”. Czytelników którzy trafią tu za sprawą wujka Google’a szukając jakichś informacji o doktorze Gregorym Housie muszę rozczarować – nie o niego tu chodzi.

O tym, że Katie Melua jako taka należy do kategorii „Puchatek Poleca”, czytelnicy tych zapisków wiedzą doskonale. Prywatnym Puchatka zdaniem ta Pani to największe, co wydarzyło się w muzyce popularnej w ciągu ostatnich kilku lat. Po śmierci Elli Fitzgerald jakiś zasmucony krytyk napisał, że „…odeszła ostatnia Wielka Dama piosenki – teraz zostały już tylko śpiewające modelki”. Przesadzał, rzecz prosta – bądź co bądź śpiewają jeszcze i Aretha Franklin, i Cassandra Wilson, a i takie panie (że sięgnę do bardzo różnych stylów muzycznych) jak Annie Lennox czy Barbara Streisand trudno nazwać „śpiewającymi modelkami”. Ale fenomen Katie polega na tym, że także w najmłodszym pokoleniu (mój Boże, ona jest ode mnie o czternaście lat młodsza!) jest jeszcze czego szukać.

Fascynujące jest to, że każda jej płyta jest inna. Skakanie po stylach, wydawałoby się – muzyczny miszmasz, a jednak całość jest konsekwentna i przemyślana. Jest tu jazz, jest blues (i to jaki!), jest trochę amerykańskiej klasyki, zabawne przeróbki bardzo znanych rzeczy… Niesamowite jest to, że dziewczyna która ma raptem dwadzieścia sześć lat potrafi być tak muzycznie dojrzała i świadoma – czy śpiewa piosenkę Guthriego, czy song Cohena, czy „Moon River” – pozostaje sobą, nikogo nie udaje (a to dziś naprawdę rzadkie zjawisko).

A nowa płyta? Zaczyna się od bardzo delikatnej piosenki „I’d Love To Kill You” (to aż nie do pomyślenia, że w epoce MTV można zacząć płytę od czegoś tak subtelnego i miękkiego). „The Flood” – zaskakująca, dynamiczna. A potem energetyczna „Happy Place”, liryczna „Red Balloons” czy „A Moment of Madness” utrzymana trochę w konwencji starego wodewilu (łącznie, jeśli dokładnie wsłuchać się w tło, z trzeszczeniem starej, winylowej płyty!). Zabawa konwencjami, zabawa stylami. Tu nie ma rejonów zakazanych, nie ma „off limits”.

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że w każdym z tych stylów, w każdym klimacie, w każdym nastroju Katie Melua jest równie dobra – i wyraźnie czuje się równie swobodnie.

***

I coś, co dla mnie zawsze jest bardzo ważne: teksty tych piosenek są równie mocną stroną płyty co sama muzyka i głos wokalistki. To są naprawdę dobre teksty. Poetyckie, wieloznaczne, znakomicie napisane. Intrygujące. Zmuszające do myślenia. A w dodatku – i tu moje wielkie brawa – autorką większości tych tekstów jest sama piosenkarka.

I wiecie co? Moim zdaniem tu właśnie – cytując klasyków – jest pies pogrzebany.

Bo Katie Melua nie jest po prostu piosenkarką. Nie jest „dobrym głosem”, który odtwarza cudze teksty i melodie. Ona należy do kategorii, na którą po polsku nie ma prostego określenia – po angielsku to się nazywa „singer-songwriter”. Po polsku mówimy o piosence autorskiej, ale na co dzień to określenie kojarzy się raczej z poezją śpiewaną i tego typu klimatami. A „singer-songwriter” może reprezentować dowolny styl muzyczny – do tej kategorii należy przecież i Bob Dylan, i Leonard Cohen, i Paul Simon, ale także Suzanne Vega czy Tracy Chapman, Bruce Springsteen…

To piosenkarze i piosenkarki,  których największą siłą – niezależnie od znakomitej muzyki i warsztatowego profesjonalizmu, rzecz prosta – są właśnie teksty.

Kiedy Katie śpiewa „I’d love to kill you with a kiss”, słuchacz jej wierzy. Kiedy wyznaje „I’m twisted” – człowiek zastanawia się, jaka jest naprawdę. A kiedy śpiewa „Who is in that house? 
I opened the door to see…” – dreszcze chodzą po plecach.

Ona jest prawdziwa. Nie udaje, nie „odtwarza” muzyki. Jej muzyka żyje. To chyba cała tajemnica.

I jeszcze jedno: są piosenkarze i piosenkarki, którzy – choć sławni, wielcy i utytułowani – są w zasadzie nierozpoznawalni. Co mam na myśli? Kiedy słyszę w radiu „nową piosenkę Madonny”, to jeśli nikt jej nie zapowie (albo RDS się nie wyświetli) nie mam pojęcia, kto to śpiewa. Bo prawda jest taka, że 99 procent piosenek takiej Madonny (to tylko przykład, rzecz prosta) mógłby śpiewać dokładnie ktokolwiek, z tym samym efektem.

Ale kiedy śpiewa Cohen, Dylan, Suzanne Vega czy Annie Lennox – po pierwszych zaśpiewanych linijkach wiadomo, kto zacz – nawet, jeśli piosenki w życiu się nie słyszało.

Katie Melua też należy do tego grona. A to – w każdym razie z mojej strony – naprawdę duży komplement.

Mruczanka Prawie Teatralna

„Prawie” – bo teatr dla dzieci, jednakowoż. Pietruszka w ramach zbliżających się urodzin dostał w prezencie bilety od Dziadka na Prawie Premierę w Och-Teatrze (to teatr w pomieszczeniach dawnego kina „Ochota”. Bilety były trzy, rzecz prosta – więc O Mało Co Jubilat w towarzystwie siostry i tatusia się był wybrał.

„Przedstawienie dla dzieci” to mylące pojęcie. Niestety większość polskich spektakli, przedstawień (a nawet filmów) dla dzieci to produkcje fatalnej jakości. No dobrze, są w Warszawie ze dwa przyzwoite teatry kukiełkowe – ale „normalny” spektakl z aktorami jeśli jest przeznaczony dla dzieci, to najczęściej jest nie do oglądania.

Bo dla wielu twórców „dla dzieci” to tyle co „dla idiotów”. Więc trzeba zdrabniać („serduszko… samochodzik… piesio…”), dziubdziać, składać usta w w ciup i robić głupawe (w założeniu zapewne słodkie) miny.

No i tym bardziej fajnie jest zobaczyć coś zupełnie innego.

Spektakl w Och-Teatrze nazywa się „Zielone Zoo” – oparty jest głównie na tekstach Brzechwy (ale nie tylko, bo i Mickiewicz się raz pojawia…). Trójka aktorów (o nich jeszcze za chwilę), dwóch muzyków siedzących wysoko na szafie (serio-serio, na szafie…) i grających na Różnych Rzeczach.

Teksty – Brzechwa nie wymaga komentarza, ale sposób połączenia, zebrania i wykonania tych znanych przecież kawałków jest po prostu kapitalny.

Muzyka – odjazd (cytując moje dziecię najstarsze). Nie, nic ze słodkiego „plum-plum” znanego z setek płyt z „piosenkami dla dzieci”. I jazz tam był, i blues, i różne wariacje na temat klasyki – a wszystko zagrane tak, że dzieci w bardzo różnym wieku (najmłodsze miały chyba koło trzech lat) na zmianę albo siedziały z rozdziawionymi paszczami, albo podskakiwały z zachwytu. Także na scenie, bo granica miedzy Aktorami a Publicznością była chwilami dosyć płynna.

Aktorzy… Michał Breitenwald w roli nieco umęczliwego „dyrektora cyrku” po prostu niesamowity. Uwierzcie, to sztuka potrafić tłum dzieciaków (i ich rodziców) jednocześnie zirytować, rozbawić i zmusić do głośnego wyrażania swoich opinii.

Paweł Zduń jako Dżelsominek – clown który w pewnym momencie zaczyna mówić (czemu sam się mocno dziwi…) – kupił sobie dzieciaki od wejścia. Żeby być precyzyjnym: od wejścia dzieciaków, bo kiedy publiczność zajmowała miejsca, on już bawił się na scenie. W życiu nie widziałem dorosłego, który (pozostając dorosłym) tak rewelacyjnie gra małe dziecko. Dziecko które chodzi, dziwi się, bawi najprostszymi przedmiotami, cieszy się misiem z urwaną głową czy rzuconą na podłogę starą gitarą.

No i Ewa Konstancja Bułhak… Pierwszy raz widziałem ją na scenie (w teatrze telewizji to jednak co innego). Dynamit. Taka energia, że samo jej wejście na scenę powodowało, że dzieciaki podskakiwały. A jak zwracała się do widzów i wskazując palcem mówiła „No, śpiewacie ze mną!” – to NIKT się nie ośmielił sprzeciwić. Rodzice też 🙂

Znacie takich aktorów, którzy samym wejściem a scenę, spojrzeniem,  jednym zdaniem przejmują kontrolę nad sytuacją i nad publicznością? No, są tacy. Tylko postawcie ich przed publicznością składającą się głównie z widzów w wieku od lat trzech do siedmiu. I niech dokonają tego samego.

A ona to umie.

Dla mnie – bomba. I sam też się dobrze bawiłem…

A w ogóle – czego już rozwijał nie będę – to jest spektakl o poezji, o języku, o książkach i o słowach.

Mruczanka Chińsko-Literacka

No, długo się czekało (bo kryzys etc.), ale wreszcie jest. Książka, którą skończyłem tłumaczyć półtora roku temu wreszcie się ukazała.

Książka jest dobra. Naprawdę. Nie dlatego, że ja ją tłumaczyłem. Jak będziecie mieli trochę czasu – polecam.

John Pomfret – chiński korespondent m. in. Washington Post – był jednym z pierwszych Amerykanów, którym na początku lat osiemdziesiątych udało się dostać zgodę na studia w Chinach. Nie na jakiś kurs czy studencką wymianę, ale pełne studia historyczne. W Nankinie.

To, co pisze o Chinach lat osiemdziesiątych – aż do Tiananmen – już wystarczyłoby, żeby ta książka była ciekawa. Ale to co w niej naprawdę fascynujące, to historie życia kolegów (i koleżanek) Pomfreta z czasów Wielkiego Skoku i Rewolucji Kulturalnej. Wstrząsające.

Zajrzyjcie. Naprawdę warto. Jakby w waszych księgarniach nie było, to każcie sprowadzić 😉 albo kupcie na stronie wydawcy.