Nie lubię września.
Niby jeszcze lato, słońce, ciepło – a już w powietrzu wisi jesień. Ta świadomość, że to już koniec lata, koniec wędrowania, koniec wolności – że teraz już tylko praca, praca i praca… To męczy.
A do tego dochodzą inne sprawy natury życiowo – powszedniej. Trójka dzieci w domu (w tym dwójka szkolnych) oznacza między innymi, że wrzesień to czas potwornego zabiegania i ustalania całej logistyki, która (jeśli tylko ułoży się ją dobrze i z głową) ułatwia przeżycie roku szkolnego.
Dzieci do szkoły. Dzieci ze szkoły. Szkoła muzyczna – rytmika. Szkoła muzyczna – lekcje z instrumentami. A jakiś basen. A angielski też. A M. do przedszkola, a jeszcze musi wrócić, żeby był już samochód, żeby odebrać dzieci z punktu A. i dowieźć do punktu B. w określonym czasie – i jeszcze zdążyć po drodze wrzucić je do domu, żeby coś zjadły.
A jak wreszcie robi się spokojne popołudnie i wszyscy są już w domu, i nigdzie nie trzeba jechać – to i tak jest mnóstwo pracy, pracy, pracy – bo tekst trzeba skończyć, bo Duży Portal ma mieć tłumaczenie do siedemnastej, bo tę książkę trzeba by trochę pchnąć do przodu, bo czas leci.
I tak to wygląda, że dopiero wróciliśmy z wakacji, a już jest połowa września.
Do tego dochodzi jeszcze wiele innych spraw, które mnie męczą i nużą. Finansowo jest cienko (no dobrze, nie jest tragicznie – na chleb nie brakuje – ale nie jest rewelacyjnie). Kilka różnych inwestycji, kilka pomysłów i projektów po raz kolejny musi czekać na lepsze czasy. Jak na konto wpływają pieniądze od kolejnego z Rozlicznych Pracodawców, to zwykle okazuje się że są już wydane, więc wpływ tylko uzupełnia minus na koncie i daje niewielki plus. A zanim przyjdą kolejne… Da capo.
Z jednej strony – pozytyw jest taki, że (z różnych przyczyn) taka sytuacja potrwa jeszcze pół roku, a potem są poważne szanse, że się wyprostuje (bo parę zobowiązań już się do końca spłaci, a pojawi się parę wpływów, których dotąd nie było). Pół roku to niby nie tak dużo…
…Ale i nie tak mało. Zwłaszcza, że to właśnie TO pół roku. W tym miesiącu trzeba wrzucić samochód do warsztatu, bo licznik wskazuje że pora na zmianę paska rozrządu. To niby niewielka operacja, ale pewnie kilkaset złotych pójdzie. W październiku kończy się ubezpieczenie – co rzecz prosta oznacza, że trzeba będzie wykupić nowe. Do tego dochodzą różne dodatkowe opłaty wrześniowe (komitety rodzicielskie w szkole zwykłej i muzycznej, opłata za angielski, jeszcze jakieś dodatkowe podręczniki i tak dalej, i tak dalej). Poza tym zbliża się jesień, trzeba zrobić przegląd rzeczy zimowych – i stwierdzić, że (strzelam) przed pierwszym śniegiem konieczne jest kupno dwóch par zimowych butów, jednej kurtki i przynajmniej trzech par spodni na trzy różne odwłoki.
Wszystko to niby nie są wielkie wydatki – ale po ich zsumowaniu robią się z tego niemałe pieniądze. A przecież zima to także Boże Narodzenie, nie wspominając już o tym, że pewnie najdalej w połowie października trzeba będzie zacząć grzać, co oznacza skok rachunków za gaz o kilkaset procent.
A do tego wszystkiego jeszcze mnóstwo drobnych up…liwości. Pan P. miał dzwonić w sprawie X. – nie dzwoni, nie można się do niego dostukać. Niby nic pilnego ale irytujące. I tak dalej.
A Puchatkowy Ojciec miał wypadek – niby też drobny i bez konsekwencji, ale jednak. Jechał rowerem, przejeżdżał przez ulicę (ścieżką rowerową) – i wjechał w niego samochód. Bum. Niby nic się nie stało – trochę potłuczony, siniak na brodzie, siniaki na żebrach, skaleczona głowa. Sam pojechał do domu, następnego dnia poszedł do lekarza, nic poważnego się nie stało. Ale…
Nie lubię września.