Jakoś mi trudno pisać. Ale chodzi mi po głowie stara piosenka Dona McLeana. Znacie? To posłuchajcie.
Jakoś mi trudno pisać. Ale chodzi mi po głowie stara piosenka Dona McLeana. Znacie? To posłuchajcie.
Rzadko ostatnio piszę… Trochę nie mam czasu, trochę nie mam siły. Książka się tłumaczy – wolniej, niż powinna… – a jeszcze jakieś inne drobiazgi, które są drobiazgami jeśli chodzi o wymiar, ale nie zawsze jeśli chodzi o ilość czasu, który trzeba na nie poświęcić.
Siedzę zatem i piszę. I ciągle mam wrażenie, że za mało, że nie zdążę. Że powinienem więcej.
A jednocześnie stukając w klawiaturę cały czas jednym uchem słyszę odgłosy dochodzące z dużego pokoju. I niestety często jest to dźwięk włączonego telewizora. Pucek siedzi i ogląda kreskówki. Ogląda ich za dużo. Tak, wiem, że inne dzieci oglądają znacznie więcej, że średnia w Polsce… I tak dalej. Ale co z tego. Powinienem spędzać z nim więcej czasu. Ze starszakami też, oczywiście. Ale starszaki już trochę zajmują się sobą, odrabiają lekcje, czytają, śpiewają… A on? Nie ma w domu towarzystwa w swoim wieku, a nie zawsze można pójść do koleżanki Hanki czy któregoś z kolegów. Jasne, są gry, są klocki… Ale co to za przyjemność bawić się nimi samemu?
Powinienem się nim zająć. Powinienem zadbać o to, żeby tę godzinę czy półtorej spędzał na zabawie ze mną, a nie przed telewizorem. Ale nie mogę – bo muszę pracować. Muszę, bo trzeba mieć za co żyć i tak dalej. „Nie, żeby mi się chciało”, cytując klasyków… Po prostu muszę utrzymać cały ten interes.
Więc stukam w klawisze tłumacząc kolejne (mniejsze lub większe) bzdury i cały czas myśląc, że to wszystko nie tak powinno być. Ale co mam zrobić?
Jestem sam. Muszę pracować, żeby ich utrzymać. Muszę też być przy nich, kiedy mnie potrzebują. Tylko kompletnie nie wiem, jak jedno z drugim pogodzić. Jeśli spędzę z Puckiem tyle czasu, ile bym chciał – tyle, ile on potrzebuje – to nie zdążę z tłumaczeniami i nie będziemy mieli za co żyć. Jeśli mam zdążyć – to muszę pracować tyle, ile pracuję (a w zasadzie powinienem nawet trochę więcej, tylko nie mam kiedy, bo jeszcze zakupy, obiad, bo jeszcze lekcje trzeba odrobić). A to znaczy, że Pucek będzie siedział przed telewizorem i oglądał kreskówki.
Sytuacja bez wyjścia.
Za parę lat byłoby łatwiej. Jak Pucek będzie starszy, jak pójdzie do gimnazjum… Jasne. Ale teraz jest teraz, a nie za parę lat. I moje dziecko mnie potrzebuje. Moje dzieci mnie potrzebują. A zamiast mnie mają telewizor, bo ja muszę siedzieć i tłumaczyć bzdety, żeby one miały co jeść i w co się ubierać.
Tak, wiem, że mogłoby być dużo gorzej. Mógłbym pracować „nine to five”, być cały dzień poza domem, widywać się z nimi tylko wieczorami i tak dalej. Jasne, zawsze może być gorzej.
Ale kiedy siedzę i słyszę zza ściany kolejny odcinek „Fineasza i Ferba” (na przykład), to chce mi się krzyczeć.
Czasami naprawdę nie wiem, co mam robić. Nie wiem. Boję się, że za parę lat oni już się tak oddalą, że… Boję się, że Pucek ucierpi na tym najbardziej. Że to się tak czy inaczej odbije na jego życiu. Że jakby mało było tego, że stracił Mamę, to jeszcze tata nie ma dla niego czasu, bo siedzi i pracuje.
Tylko jakie, do cholery, tata ma wyjście…?
Jakby ktoś wiedział, jakie cyferki wypadną w Lotto w najbliższym czasie, to niech się zgłosi. Jakoś się dogadamy…
Aż trudno uwierzyć, że to już rok. Dużo ludzi pamiętało, dużo dobrych słów, dużo ciepłych myśli. Jestem za nie wdzięczny, jasne. Tylko co to zmienia.
Mówi się, że czas leczy rany. Nie wierzcie w to. Nie leczy. Tak, czas sprawia, że rany mniej bolą. Ale to nie jest zdrowienie.
To jest habituacja.
Jednego dnia – wczoraj – odeszło dwoje wielkich (choć bardzo różnych) pisarzy.
Harper Lee napisała jedną wielką książkę, a potem ponad pół wieku milczała – dopiero pod koniec życia wydała drugą powieść, która zresztą de facto była pierwotną wersją tej pierwszej (mówię oczywiście o „Zabić drozda” i wydanej w ubiegłym roku „Idź, postaw wartownika”). Można powiedzieć, że Lee była „pisarką jednaj książki” – ale jakiej!
Umberto Eco napisał znacznie więcej… „Imię róży” i „Wahadło Focaulta” to książki, które dużo dla mnie znaczą. Pozostałe powieści może nieco mniej, ale to jednak kategoria „Wielka literatura”. A wszystkie „Zapiski…”? A fantastyczna korespondencja z kardynałem Martinim – naoczny dowód, że pozostając na różnych pozycjach można prowadzić dyskusję pełną kultury, szacunku dla adwersarza, nie wspominając o erudycji i poczuciu humoru? A „Lector in fabula”?
Lee dostała nagrodę Pulitzera. Eco nie dostanie już literackiego Nobla – na zawsze pozostanie w gronie „wiecznie nominowanych”, choć w ciągu ostatniej dekady uhonorowano tą nagrodą przynajmniej dwóch czy trzech pisarzy zdecydowanie mniejszej klasy.
57 lat temu jednego dnia zginęło w katastrofie trzech znakomitych muzyków (Holly, Valens i Richardson) – w historii rock and rolla mówi się o „dniu, w którym umarła muzyka”. To oczywiście typowa dla popkultury przesada i stosowanie podobnej konstrukcji w stosunku do literatury ocierałoby się o śmieszność. Literatura nie umarła i nie umrze – ale wczoraj na pewno poniosła wielką stratę… (Tak, wiem, to z kolei ociera się o banał).
Trzy dni w Beskidzie Żywieckim (z czego śniegu starczyło dokładnie na trzy godziny nart dla Potworów). Trzy dni w C., u rodziny M.
Trochęśmy odpoczęli. Robiliśmy różne śmieszne rzeczy. Gadaliśmy o różnych śmiesznych sprawach. Zwiedziliśmy jeden zamek, w którym jeszcze nie byliśmy. Ot, takie parę dni na (nieco większym) luzie.
***
Książkę zacząłem. Z jednej strony – te trzy i pół miesiąca to wcale nie tak dużo. Z drugiej – rzecz nie tylko ciekawa, ale też dobrze napisana i stosunkowo łatwo się tłumaczy. Ano, zobaczymy.
***
Kolejny semestr szkoły. Kolejne parę miesięcy.
***
A już niedługo minie rok…
Osiem lat temu (…jak ten czas leci…) tłumaczyłem coś dla pewnego Bardzo Szacownego Wydawnictwa. Wydawnictwo okazało się (…wtedy) szacowne głównie siłą rozpędu i marki, bo współpraca okazała się dość mało sympatyczna – i nie chodziło tylko o zbyt długi czas oczekiwania na pieniądze. Wtedy miałem ochotę wywiesić na drzwiach logo Szacownego Wydawnictwa z dopiskiem „Tych państwa nie obsługujemy”.
Teraz Szacowne Wydawnictwo zwróciło się do mnie z nową propozycją tłumaczenia. Osiem lat, emocje opadły – a że książka ciekawa i do rzeczy, to się zgodziłem. Pieniądze stosunkowo niewielkie (w przeliczeniu na stronę tekstu…) – ale efekt skali sprawia, że może to mieć sens. Tyle, że wyjaśniłem pani redaktor prowadzącej, jakie miałem przejścia – i (nie ukrywam) wymusiłem pewne zmiany w umowie: korzystniejszy rozkład płatności i miesiąc, a nie cztery (!) na „przyjęcie” tłumaczenia. Podobno jestem pierwszym tłumaczem, któremu się to w tym wydawnictwie udało – co pośrednio świadczy o tym, że mnie jakoś cenią. O.
Na tłumaczenie mam trzy i pół miesiąca. Gdybym zajmował się tylko tym – to czasu aż nadto. Ale, jak wiadomo, jest jeszcze parę innych rzeczy, które robić muszę, bo nawet, jeśli są mniej ciekawe, to zdecydowanie lepiej płatne. Trzeba będzie się sprężać. Co w mojej obecnej sytuacji życiowej łatwe nie będzie.
– Dziś posprzątam mój pokój, naprawdę! – zarzeka się Piłka. – Jak tylko wrócę ze szkoły!
– Nie zdążysz – odpowiadam bezlitośnie. – Mówisz to od dwóch tygodni, a na moje oko sprzątanie zajmie Ci przynajmniej trzy dni…
– Zdążę, tam wcale nie jest taki duży bałagan.
– Nie zdążysz, przecież widzę, cały pokój wygląda jak pole bitwy.
– To ci się tylko tak wydaje – odpowiada dziecię zaskakująco spokojnym i rzeczowym tonem. – Ja wiem, że jak się patrzy z zewnątrz, to wygląda jak straszny bałagan, ale tak naprawdę tam jest tylko umiarkowany bałagan, na którego posprzątanie wystarczy godzina. Bo wprawdzie cała podłoga jest zawalona, ale tylko jedną warstwą.

Za jakie grzechy?…
Jakby posłuchać radia, to już w zasadzie są święta. No dobrze, „okres przedświąteczny” – co w zasadzie na jedno wychodzi. Bo już prezenty, bo już „świąteczne piosenki” (z nieśmiertelnym, zarżniętym do imentu „Last Christmas” – na sam dźwięk pierwszych taktów wyłączam radio w samochodzie…).
A ja co? Prezenty już prawie wszystkie pokupowałem… Tak, życie wymusza na mnie lepszą organizację: wiem, że jak czegoś nie zrobię zawczasu, to potem prawie na pewno nie będę miał na to czasu. Inne przedświąteczne zakupy – cóż, dużo ich nie będzie, na pewno mniej, niż kiedyś.
Jakoś mi się nie uśmiechają te święta. Potwory bardzo na nie czekają, oczywiście. Ja mniej. Dla mnie to już pewnie zawsze będzie „inaczej”.
Nie potrafię czasami dogadać się z naszymi dziećmi. Kiedyś największym problemem był Pietrucha, ale on ostatnio jakoś wydoroślał, zmądrzał… Jasne, zdarzają mu się głupie wyskoki, bywa, że awanturuje się bez sensu, że jest niemiły czy złośliwy (raczej wobec rodzeństwa, niż wobec mnie) – ale już rzadziej, niż kiedyś. I to są takie „normalne” w tym wieku zachowania – bądź co bądź on ma niecałe czternaście lat.
Pucek jest w zasadzie „łatwiejszy w obsłudze” – choć jak się zdarzy gorszy dzień, to szału można dostać: na każdy temat jest burmuszenie, w każdej sprawie foch. Ale to jest (na razie…?) do zniesienia. Poza tym zwykle dość szybko mija.
Najgorzej jest teraz z Piłką. Piłka mówi dużo (w zasadzie mówi bez przerwy, jak tylko może…) – ale tylko o sprawach ogólnych. Nowe piosenki, nowe pomysły (artystyczne i nie tylko), codzienność. Wiem co która koleżanka powiedziała na lekcji, jaka piosenka najbardziej jej się teraz podoba, co chciałaby dostać pod choinkę i gdzie zamieszka, jak będzie dorosła (…). Znam jej poglądy na pięć tysięcy mniej i bardziej ważnych tematów. Ale o sprawach naprawdę ważnych Piłka nie rozmawia. I nawet nie to, że ich unika – bo jak ja coś mówię to słucha, reaguje, odpowiada. Ale sama – nic. I w dyskusję nie wchodzi.
A wszystko wskazuje na to, że powinna z kimś pogadać. Że przydałaby jej się rozmowa z psychologiem.
Kiedy musiałem powiedzieć moim dzieciom, że ich Mama odeszła, najbardziej bałem się o Pucka – w końcu miał dopiero siedem lat… Jak powiedzieć siedmiolatkowi, że więcej nie zobaczy Mamy?… A jednak okazało się, że on właśnie najszybciej doszedł do siebie, „przepracował temat” jak mówią psychologowie. Pucek jest otwarty, z gatunku „serce na dłoni”. On jedyny potrafi ot, tak, po prostu, przyjść i powiedzieć, że mu smutno, bo tęskni za Mamą.
Potem, kiedy już z nimi rozmawiałem, najbardziej niepokoiłem się Pietruszką – bo on w ogóle jest „inny” w całym tym swoim prawie-aspergerowskim postrzeganiu świata. On jedyny zareagował wtedy inaczej: mniej było w nim łez, żalu, smutku, a więcej złości, zacietrzewienia: na świat, na Pana Boga, na życie… Może też gdzieś, podświadomie, na tę Mamę, że odeszła… Ale to dość szybko minęło: Pietruszka wydoroślał, trochę spoważniał, ale też jakoś to przepracował i funkcjonuje normalnie. Pomocne okazało się to, co przez długi czas było bardzo męczące: ta charakterystyczna zbitka bardzo wysokiej inteligencji ze stosunkowo niską „inteligencją emocjonalną”, która pozwala wykrzyczeć i wygadać bez najmniejszych oporów wszystko, co w emocjach siedzi (bez zwracania uwagi na to, co wypada czy co jest grzeczne).
A Piłka? Na początku o nią najmniej się martwiłem, bo jej reakcja była zupełnie „normalna”. Płacz, smutek, żal, normalna reakcja, normalne, dziecięce przeżywanie żałoby. Tyle, że bardzo szybko Piłka przestała o tym mówić. Całe emocje, cały smutek i ból straty zamknęła gdzieś w sobie. Na propozycję pogadania z panią psycholog (hospicjum opiekuje się rodzinami pacjentów także po ich śmierci…) zareagowała ostrym sprzeciwem. Nie i już.
Ale emocje rządzą się swoimi prawami. Wyłażą. Nie dają się do końca stłamsić. Przez trzy miesiące Piłkę bolała głowa. Pediatra skierowała najpierw do okulisty, potem do neurologa. Pani neurolog po badaniach i wywiadzie jednoznacznie (acz bardzo spokojnie i mądrze) zasugerowała, że ból jest pochodzenia psychosomatycznego i że warto by jednak do psychologa – nie na jakąś terapię, to nie ten poziom problemu, ale żeby po prostu pogadać.
Nie. Piłka odmawia – a, jak wiadomo, do psychologa na siłę prowadzić nie ma sensu („Pytanie: Ilu trzeba psychologów, żeby zmienić żarówkę? Odpowiedź: Wystarczy jeden, ale żarówka musi chcieć się zmienić”). Po rozmowie z panią neurolog bóle głowy trochę przeszły – wystarczyło uświadomienie, gdzie leży problem… Ale za tydzień czy dwa zaczęły się bóle brzucha. I da capo.
Boli głowa. Boli buch. Albo coś innego. Albo kolejne infekcje gardła. Albo żołądkowe. Albo… I tak dalej. Organizm radzi sobie z niezałatwionymi emocjami, jak potrafi. Poza wszystkim – w stresie głupieje układ odpornościowy, więc wszystko szybciej się łapie (albo przeciwnie, wzmacniają się reakcje alergiczne. Albo jedno i drugie).
Łapię się na tym, że jak moja córka mówi, że ją coś boli, to moją pierwszą, odruchową reakcją (wewnętrzną) nie jest współczucie ani niepokój, tylko irytacja.
I co mogę zrobić? Może z czasem pewne rzeczy się przepracują. Może Piłka dojrzeje do tego, że jednak jakiejś pomocy potrzebuje. Może z czasem choć ze mną będzie chciała jakoś głębiej pogadać. Ja mogę jej sugerować, podpowiadać – ale dopóki na każde wspomnienie o konieczności rozmowy reaguje złością i fochem – nic nie zrobię. Nie da się pomóc człowiekowi na siłę. Maluchowi można na siłę podać tabletkę czy zrobić zastrzyk – i to pomoże. Dwunastoletniej dziewczynie nie pomoże się na siłę. Na razie jestem w tej sprawie kompletnie bezsilny.
Strasznie irytują mnie ludzie, którzy przypominają sobie o mnie tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebują. Na szczęście jest takich niewielu.