Mruczanka Literacka

Czytam „Kronikę ptaka nakręcacza” Murakamiego. I przyznać muszę, że mnie nieco zapowietrzyło.

Początek mnie nie zachwycił, pierwsze kilka rozdziałów przeczytałem „z lekkim wzruszeniem ramion”, cytując klasyków. A potem było już coraz lepiej… Nie jestem recenzentem, nie jestem krytykiem literackim, nie będę analizował – ale muszę powiedzieć, że japońska wersja realizmu magicznego bardzo mi odpowiada.

A przy tym to jedna z nielicznych czytanych ostatnio ksiażek, która nie tylko porusza intelektualnie, ale też… jakby to powiedzieć… inspiruje do własnych przemyśleń (o, Kocia Twarz, jak to idiotycznie brzmi! 😉

Tak, zdecydowanie Haruki Murakami dołącza do kategorii „Puchatek Poleca”.

 

Akurat na Wielką Sobotę

W ostatnim (świątecznym) numerze „Polityki” znakomity artykuł pani Ewy Winnickiej „Tajemnica Rodzinna”. Można go przeczytać on-line, TUTAJ.

To tekst o rodzinach zastępczych i – choć napisany bardzo spokojnie – o tym, jak takie rodziny traktowane są przez nasze państwo. A raczej – jak przez bandę bezmózgich urzędasów traktowane są osierocone dzieci.

Tak się składa, że pierwsza z przedstawionych w tym tekście rodzin to nasi serdeczni znajomi. I że wiemy, że to wszystko o czym autorka pisze, to ledwie niewielka część tego, przez co ci ludzie przeszli.

Ludzie, którzy podejmują się rzeczy, na które ja nigdy w życiu nie miałbym dosyć odwagi, od których wszyscy moglibyśmy się uczyć, na czym polega człowieczeństwo – traktowani są przez samorządy, sądy, kuratorów i innych urzędasów (nie wszystkich, rzecz prosta, ale zdecydowaną większość) jak zło konieczne, jak kula u nogi.

Uprzedzam – to tekst dla ludzi o mocnych nerwach. nie byłem w stanie spokojnie go przeczytać, odkładałem dwa razy, żeby się uspokoić. Przeczytajcie koniecznie.

 

 

Mruczanka Literacko-Muzyczna…

Tytuł zobowiązuje – a zatem najpierw o literkach 😉

Najbliższe dwa – trzy tygodnie to książka dla Dużego Amerykańskiego Wydawnictwa, popularnonaukowa, ale dla dzieci (gimnazjum). Czyli – może nie powalająca intelektualnie, ale przynajmniej w miarę ciekawa. Mity, legendy, podania ludowe i ich wpływ na współczesną kulturę, nie tylko masową. Czyli tematyka jakże Puchatkowi bliska 🙂

Potem – kolejny miesiąc to książka dla Bardzo Małego Wydawnictwa, tego samego, które wydało „Tybet”… Książka (mam ją już na biurku) opowiada o Dalajlamie. Szczegółów podać nie mogę, bo książka rzeczona także na Zachodzie… jeszcze się nie ukazała. To, co mam przed sobą, to egzemplarz „próbny”, w okładkach z szaergo papieru, po redakcji ale przed ostateczną korektą („…mogą się zdarzyć literówki…”).

Mówiąc uczciwie ani Tybet, ani buddyzm tybetański, ani osoba Dalajlamy, ani w ogóle Azja nigdy nie były moja pasją. Co nie zmieia faktu, że to jest po prostu ciekawe. I znakomicie napisane – autor (przepraszam, szczegółów na razie podać nie mogę) to uznany pisarz, laureat paru nagród literackich, mający na koncie sporo naprawdę dobrych książek, stały współpracownik i felietonista paru najlepszych gazet w Wielkiej Brytanii… Jakaż to będzie miła odmiana po drętwym, sztucznym i naukawym języku profesora B…. 🙂

Jak tłumaczę dobrą literaturę, to znacznie mniej się męczę – nawet, jeśli wymaga ona tyle samo wysiłku, szukania, sprawdzania i kombinowania. Finansowo to oczywiście znacznie mniej opłacalne niż wiele innych rzeczy, ale jak się cały rok tłumaczy michałki (choćby bardzo naukowe…) to można raz w roku zająć się pracą „bardziej dla sztuki” 🙂

***

A muzycznie: Puchatkowe Odkrycie Roku.

Nie, nic supernowego 🙂

Na „rynku muzycznym” średnio co tydzień pojawia się kolejne nazwisko „niepowtarzalnej gwiazdy”, najczęściej słodko-plastikowej panienki, której głosu ani stylu nikt nie jest w stanie odróżnić od tysięcy jej podobnych „niepowtarzalnych gwiazd” wpluwanych z niezwykłą regularnością przez międzynarodową machinę promocyjną. Wiadomo, takie „niepowtarzalne gwiazdy” szybko się publiczności nudzą (i nic dziwnego…), więc trzeba promować nowe. Show must go on.

Gdyby człowiek chciał posłuchać choć przez kilka chwil każdej z nich, na nic innego nie miałby już czasu (swoją drogą – jakże ja współczuję dziennikarzom muzycznym, którzy z zawodowego obowiązku muszą to całe badziewie znać…). Dlatego też muszę przyznać, że wielokrotnie słyszę w radiu jakieś nazwiska, po których padają określenia „gwiazda”, „przebój” i tym podobne – a ja w życiu o nich nie słyszałem.

A jednak czasami – nie za często – zdarzają się wyjątki. Pojawia się ktoś, kto naprawdę ma coś do zaproponowania. A ja na kogoś takiego trafiam (z wyżej wymienionych przyczyn…) zwykle długo, dłuuugo po „premierze”…

No i właśnie trafiłem. Zafascynowała mnie Pewna Pani (oczywiście mówię o fascynacji czysto muzycznej, żeby nie było ;-).

Katie Melua śpiewa naprawdę znakomite rzeczy. Znakomite muzycznie: na pierwszy „rzut ucha” proste i bez fajerwerków, ale jak się wsłuchać… Trochę w tym jazzu, chwilami trochę bluesa, trochę innych klimatów. Niby to lekkie, niby trafia na listy przebojów nawet – ale nic wspólnego nie ma ze znakomitą więszością popowej papki, którą karmią nas media.

Znakomite są jej teksty – naprawdę poetyckie, operujące ciekawymi porównaniami, metaforyką, nastrojem…

Znakomite jest także wykonanie. Melua śpiewa do bólu naturalnie, jest sobą, nie szarżuje (choć w wielu piosenkach słychać, że naprawdę sporo potrafi). Nikogo nie udaje. Jej interpretacje są bardzo osobiste, niezwykle szczere – czy śpiewa własne utwory, czy takie klasyki jak „Moon River”. Ostatnio w radiu (radia słucham głównie w samochodzie…) najczęściej słychać jej przebój „If You Were a Sailboat” – skądinąd naprawdę kapitalna piosenka (co rzadkie) ze świetnym tekstem (co jeszcze rzadsze, zwłaszcza w przypadku „piosenek o miłości”). Ale posłuchajcie jej „Shy Boy”, czy „Nine Million Bicycles”, albo „The Closest Thing to Crazy”… Rewelacja.

No i jest jeszcze coś, co mnie zupełnie rozbroiło: jej wykonanie „In My Secret Life” Leonarda Cohena. Ta sama muzyka, te same słowa – a zupełnie inny utwór… Bardzo „cohenowski” w klimacie, a jednak niezwykle autorski… Bez „interpretacyjnych fajerwerków” (po jakie zwykle sięgają wykonawcy piosenek Cohena starając się ukryć fakt, że nie potrafią stworzyć „klimatu”) – ale też bez nachalnego „udawania Cohena” (co robi na przykład Zębaty). Perełka.

Już wiem, na jakie płyty będę w najbliższym czasie polował na Allegro. Jak tylko zapłacą mi za profesora B… 🙂

Tak, zdecydowanie pani Katie Melua trafia na listę sygnowaną „Puchatek Poleca”.  🙂

Mruczanka Z Dużym „X”

„Każdy ma jakiegoś bzika”, jak wiadomo. Puchatek też ma. Puchatek (proszę się nie śmiać!) U W I E L B I A serial „Z Archiwum X”.

Kiedy ów był jeszcze regularnie emitowany (nie mówię o przypadkowych powtórkach z 7. czy 8. sezonu, które ostatnio nadaje Polsat) Puchatek oglądał go regularnie i godzina nadawania serialu była święta. Telefonów wtedy Puchatek nie odbierał (no, tu może Puchatka lekko fantazja poniosła – ale lekko…).

Skąd to dziwne zamiłowanie?

Nie, absolutnie nie z z fascynacji teoriami spiskowymi, UFO i takimi tam. Tu akurat Puchatek jest obrzydliwym realistą i chłodnym pragmatykiem, poniekąd. W teorie spiskowe nie wierzy, UFO to dla niego temat aboslutnie nieinteresujący.

A zatem?

To, co Puchatka fascynuje w „Archiwum X” to po pierwsze pewne podejście do rzeczywistości i specyficzny sposób myślenia (psychologowie nazywali to kiedyś „myśleniem pozasystemowym”), które można sprowadzić do lekkiego lekceważenia zasady „brzytwy Arystotelesa” (to – wbrew niektórym teoriom niezupełnie to samo, co „brzytwa Ockhama” ;-).

Po drugie natomiast fascynuje Puchatka to, że cała idea „Archiwum X” (niezależnie od głównego wątku „spiskowo-ufologicznego”) sprowadza się w gruncie rzeczy do eksploatacji pokładów zbiorowej podświadomości (głównie jej najmniej przyjemnej strony, dotyczącej lęków i „nieznanego”). Niemal każdy odcinek tego arcydzieła wśród seriali opowiada o jakimś przejawie pierwotnego lęku, o tym zakątku mózgu, który w zasadzie nie zmienił się od czasów jaskiń, a który kazał naszym praprzodkom rozpalać ogień nie tylko z obawy przed dzikimi zwierzętami, ale także z obawy przed nieznanym, które może się kryć w ciemności…

Każdy odcinek – jeśli spojrzeć na niego okiem psychologa – opowiada o tym, jak bezbronni jesteśmy w zderzeniu z naszym własnym lękiem i z tym wszystkim, czego (jeszcze…) nie wiemy o świecie, w którym żyjemy.

Pokazuje także, jak często nasze „bajki” i mity są po prostu odzwierciedleniemtego wszystkiego, czego nie rozumiemy (nie rozumieliśmy).

Wydaje nam się – nam, ludziom XXI wieku – że dziś wiemy i rozumiemy więcej. Tylko czy to coś zmienia?

„Zwerbalizowane znaczy uświadomione” – mówi psychologia. A jeśli uświadomione – to jest szansa to zrozumieć. Tylko czy „zrozumiane” oznacza mniej niebezpieczne? Wbrew pozorom – nie.

Kiedyś ludzie myśleli, że pioruny to broń Zeusa (Jowisza, Thora czy paru innych bogów). Jak taki bóg się zezłościł – walił w nieposłusznego człowieka piorunem.

Dziś wiemy, czym jest piorun, potrafimy wyjaśnić mechanizm jego powstawania, potrafimy (z grubsza) przewidzieć w co może uderzyć, ba – potrafimy nawet zmierzyć napięcie elektryczne danego odcinka…

Dzięki temu potrafimy (z grubsza) chronić się przed piorunami. Ale czy cała ta wiedza cokolwiek nam da, jeśli gdzieś w górach walnie w nas piorun? Czy będziemy przez to – przepraszam – mniej martwi? Ani trochę. 🙂

***

Jasne, można powiedzieć, że podobny schemat ma więszość horrorów czy filmów grozy.

Otóż nie. Bo „Archiwum…” robi coś, czego nie robi niemal żaden horror: umieszcza te nasze lęki w realnym świecie. Mamy tu jednego „wariata”, który łatwo (czasem – zbyt łatwo) wierzy – i realny świat, w którym ludzie reagują na „dziwności” tak, jakby reagował każdy czy każda z nas. Zderzenie realizmu, racjonalizmu i normalności naszej codzienności z czymś, o czym w gruncie rzeczy „wszyscy wiedzą”, ale czego nikt nie chce sobie uświadomić. Czyli (bądźmy szczerzy, w naszych realiach…) z tą mroczniejszą stroną naszej własnej natury.

Jeśli na „Archiwum X” spojrzeć jako na kolejny (choć bardzo odbrze zrobiony) serial o zagadkach i teoriach spiskowych – to nie ma o czym mówić. Ale jeśli spojrzeć przez pryzmat Junga (a także podstaw teorii baśni, przedstawionych choćby przez Tolkiena w „Drzewie i liściu”) – to się robi naprawdę ciekawe.

***

Ale dlaczego akurat teraz o tym Puchatek Wam smęci?

Gdyż spełnił był swoje marzenie: za sprawą Pewnego Wydawnictwa (którego nazwy jednakowoż nie wymieni, bo mu rzeczone za reklamę nie płaci, bądź co bądź…) stał się Puchatek (a raczej staje się, in statu nascendi…) właścicielem pełnej kolekcji płyt DVD z wyżej wymienionym serialem.

Na razie ma Puchatek w domu całe dwa pierwsze sezony i pierwsze osiem odcinków trzeciego. Docelowo (trochę to potrwa…) ma być wszystkie dziewięć sezonów plus film kinowy.

No i tak sobie Puchatek ogląda w nielicznych wolnych chwilach – czyli głównie wieczorami, co – trzeba przyznać – dodaje sprawie uroku. Cały dom śpi, a tu jakieś UFO, genetyczne mutanty i niewyjaśnione zjawiska. Miodzio!

😀

Mruczanka z Zagadką

 

Rzadko tu o polityce, ale w tej szczególnej chwili sobie pozwolę.

 

Zagadka:

Mamy 6 liter:

A, L, K, O, P, S.

Układamy z nich słowo:

P O L S K A

To było proste.

A teraz zagadka:

Które cztery litery trzeba ruszyć z miejsca, aby dokonać istotnej zmiany?

Odpowiedź:

TE, NA KTóRYCH SIEDZISZ!

Rusz się na wybory!!!

Mruczanka Niewątpliwie Jesienna

„Jesień idzie – nie ma na to rady”.

Sumaki za oknem robią się czerwone, liście dzikiego wina wspinające się po słupie przy płocie sąsiadów mają już kolor starego burgunda.

Ciągnie Puchtaka w góry, ale szanse na zrealizowanie tego „ciągnięnia” są niewielkie. Co prawda M., Najlepsza Żona Na Świecie (co najmniej), mówi Puchatkowi „jedź”, ale do końca października ma Puchatek huk roboty, więc wyrwanie się na cztery dni z domu jest nierealne. A jak się mieszka na płaskim Mazowszu, i chce się pojechać na przykład w Bieszczady, to wyprawa krótsza niż cztery dni (licząc z dojazdami…) nie ma większego sensu.

***

Dwie nowe płyty na półce. To znaczy – nie takie nowe, bo obie wyszły już jakiś czas temu, ale albo czasu nie było, albo głowy.

Grzegorz Turnau, „Historia pewnej podróży”, czyli płyta-wspomnienie o Marku Grechucie. Piosenki Grechuty Turnau śpiewa zupełnie inaczej – a jednak od razu wiadomo, o co (i o kogo) chodzi. Osobista interpretacja – ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby Grechuta pisał „Korowód” dziś, to właśnie taka instrumentacja by powstała.

Norah Jones, „Not Too Late”. Kiedy płyta ukazała się w sklepach, czytałem recenzję jakiegoś krytyka, bodajże w „Wyborczej”, ale głowy nie dam. Recenzja była ambiwalentna – autor z jednej strony przyznawał, że Jones reprezentuje poziom i styl, z drugiej – narzekał, że płyta jest „wtórna”, że nie ma na niej nic nowego, że jak się zna dwie poprzednie płyty tej pani, to trzecia niczym nas nie zaskoczy, że Jones (w pewnym sensie) „odcina kupony” i „śpiewa w kółko to samo”.

A guzik prawda. Ta płyta jest zupełnie inna, niż poprzednie. Mam wrażenie, że nagrana na dużo większym luzie i mniej poważnie. Wystarczy porównać nastrój słynnego „Come Away With Me” czy „Sunrise” z takim „Sinkin’ Soon”…

Jedno rzeczywiście się nie zmieniło: Norah Jones śpiewa to, co ma ochotę śpiewać. To po prostu słychać – ona naprawdę dobrze się czuje w tej muzyce. Jest swobodna, śpiewa tak, jakby kompletnie nie myślała o stojącym przed nią mikrofonie czy obsłudze studia nagrań. Dobrze się bawi, jeśli można to tak nazwać. Jest sobą. A to niestety można dziś powiedzieć o bardzo niewielu artystach. Bo większość z nich – jak zresztą często są nazywani – to tylko „wykonawcy”. Ktoś napisał nutki, ktoś napisał tekst, a ktoś się nauczył i odtwarza. Lepiej lub gorzej.

Coraz mniej w muzyce współczesnej jest „osobowości”, ludzi którzy nie tylko „wykonują”, ale wkładają w to coś z siebie.

A przecież tylko takich naprawdę warto słuchać – nawet, jeśli „na pierwszy rzut ucha” wydaje się, że się powtarzają. Cała reszta to papka. Guma do żucia dla uszu.

Po śmierci Elli Fitzgerald ktoś z krytyków napisał, że „…odeszła ostatania wielka dama piosenki – teraz zostały już tylko śpiewające modelki”. Pewnie przesadził (bądź co bądź śpiewa jeszcze Aretha Franklin, żeby tylko jeden przykład wymienić!) – ale Norah Jones to dowód, że także w „kolejnym pokoleniu” nie tylko śpiewające modelki mamy na scenie…

Jesienny wieczór, imbryk z dobrą herbatą i taka płyta – ha, da się żyć…

Mruczanka Prawie Reklamowa, czylu Puchatek Poleca

Jakbyście mieli na zbyciu trzydzieści parę złotych… To Puchatek Wam poleci książkę, na którą na pewno warto je wydać.

Patrick French, „Tybet, Tybet„.

Naprawdę znakomita rzecz. A jakie tłumaczenie! 😉

***

A swoją drogą – mówiąc już zupełnie poważnie – to pierwsza „moja” książka, którą można zakwalifikować jako „literaturę”. I to naprawdę dobrą literaturę. Jak dostałem egzemplarz autorski, to aż mi się dziwnie zrobiło… 🙂

Mruczanka Herbaciana

Czy wiecie, jaka jest różnica między kawą a herbatą?

Dobrą kawę można dziś wypić w niemal każdej kawiarni. Wystarczy, że jest w miarę przyzwoity ekspres i że kupuje się w miarę przyzwoitą kawę. Co tu zresztą mówić o kawiarniach – choćby w Pizza Hut czy w Pizza Dominium można wypić naprawdę dobrą kawę (Lavazza, parzona w ekspresie… Mmmm….).

Z herbatą jest zupełnie inaczej. Nawet w zupełnie eleganckich kawiarniach „parzenie herbaty” wygląda w ten sposób, że stawiają przed klientem filiżankę z wrzątkiem, w najlepszym razie – imbryczek z wrzątkiem i tak zwanego „szczura”, czyli torebeczkę herbaty ekspresowej, żeby klient sobie „zapuścił”.

A co z takimi zboczeńcami jak ja, którzy nie lubią „parzonej ligniny”? Którzy lubią herbatę zaparzoną, taką, która odpowiedni czas i w odpowiednich warunkach (podgrzany imbryk!) naciąga?

Co z takimi jak ja, którzy – wybaczcie – NIE CIERPIĄ przeperfumowanej Dilmah? I nie trawią herbatopodobnego produktu pod tytułem „Lipton Yellow Label”? Którym stoi w oczach fakt, że ta sama firma, która produkuje „herbatę Lipton” produkuje także płyny do mycia naczyń i proszki do prania?..

Ano – taki zboczeniec musi sobie herbatę parzyć sam, w domu. Bo parzenie herbaty to rodzaj czarów… Pewnie są restauracje, w których parzy się PRAWDZIWĄ herbatę, ale w takich restauracjach Puchatka nie byłoby stać nawet na kostkę cukru…

A oto herbata doskonała, mistrzostwo świata i okolic. Tylko proszę bez kłótni w komentarzach, bo złe słowo o Królowej Herbat Puchatek będzie traktował jak bluźnierstwo..

A zatem:

Ot, co 🙂

Mruczanka Muzyczno-Wspomnieniowa

Pisałem Dawno Temu o wieczorze spędzonym u stóp Eilean Donan Castle, nad Loch Duich… I o tym, jak ktoś – gdzieś, w zamku – nieświadomy naszej obecności grał na whistlu różne ładne rzeczy. Między innymi „Fanny Power”.

Otóż właśnie koleka Beblok – który też z nami w Szkocji bywał – nadesłał mi taki link. Wejdźcie, posłuchajcie – to wprawdzie gra Mike Oldfield (dla mnie trochę sbyt „popowy”, że sie tak wyrażę…), ale towarzyszy mu sam Paddy Maloney. I grają właśnie „Fanny Power”. A zatem:

Fanny Power

Inside – jeśłi tu trafisz, to z dedykacją dla Ciebie, ode mnie i od M. Trzymaj się.

Mruczanka Koncertowa

Udało mi się kupić – na niezawodnym Allegro, rzecz prosta… – niezwykłą płytę.

„Shane MacGowan’s Popes – Across The Broad Atlantic; Live on Paddy’s Day – New York – Dublin”.

O tym, kim jest Shane MacGowan, pisałem już kiedyś – można to poczytać TUTAJ.

A płyta jest niezwykła, bo – jak sam tytuł wskazuje – jest zapisem koncertu. A w zasadzie – dwóch koncertów. Koncertów z okazji dnia św. Patryka – w Dublinie i w Nowym Jorku. W roku 2001 akurat w Irlandii z jakichś powodów koncert był przesunięty na maj, więc The Popes mogli wziąć udział w obu imprezach.

Zachrypnięty Irlandczyk z wielkimi uszami, drący się na całe gardło na plenerowym koncercie brzmi zupełnie inaczej, niż na nagranych w studiu płytach. Ikry i ognia w tym tyle, że można by kilka festiwali obsłużyć. I są takie momenty, że słuchacza aż zatyka – kiedy MacGowan śpiewa „Sick Bed of Cuchulainn”, „Streams of Whiskey” czy „Fairytale of New York” – i kilka tysięcy ludzi zaczyna śpiewać razem z nim. Kto słyszał „Sick Bed of Cuchulainn” ten wie, że nie jest to takie proste…

Większość muzyków „popularnych” (klasyka to zupełnie co innego) tworzy na koncertach znakomitą atmosferę. Jasne, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wybrać się na koncert Joe Cockera, U2, Manhattan Transfer czy BB Kinga (żeby w skrócie przelecieć się po różnych stronach muzycznego świata). Ale wszystkich tych ludzi z dużą przyjemnością słucham z płyt i wszystko jest w porządku.

Są dwa zjawiska, które naprawdę bardzo chciałbym usłyszeć na żywo. Jedno – to Loreena McKennitt (o niej też pisałem), drugim – właśnie MacGowan.

Loreena McKennitt (mam jej dwupłytowy album koncertowy „Live in Paris and Toronto) z każdego koncertu tworzy misterium. Można siedzieć, słuchać, zagubić się w jej muzyce. To rodzaj kontemplacji…

Shane MacGowan to zupełnie co innego. To koncert, na którym można by się wyszaleć, wykrzyczeć, zedrzeć sobie gardło śpiewem i śmiechem.

Loreeny McKennitt chciałbym POSŁUCHAĆ. Z MacGowanem chciałbym zagrać – wziąć gitarę i dołączyć do tego szaleństwa choć na parę chwil, choć na dwie czy trzy piosenki.