Na Wielki Piątek

Trudno właściwie coś mądrego w takim dniu napisać. Chciałem się z Wami tylko podzielić czymś, co mnie akurat poruszyło bardzo – i co mi do Dzisiejszego Dnia pasuje. Tekst z La Reppublica, autorem jest Marco Politi, znany włoski watykanista. tłumaczył Jarosław Mikołajewski. Pozwalam sobie za „Gazetą Wyborczą” zacytować (na ile pamiętam prawo prasowe, przedruk jest legalny, jeśli nie robię skrótów, podają źródło i autora…)

„”
Rok 2005 jest rokiem Męki Karola Wojtyły. Nikt go nie zdradził, nikt
go nie wyszydził. W chwili próby Jana Pawła II otaczają najbliżsi, a z placu Świętego Piotra do jego uszu docierają wyrazy miłości.

Lecz również Wojtyła jest sam wobec bólu i niemocy. Podniosłe
ceremonie w bazylice jego już nie dotyczą. Skonstruowane dla niego
samochody wstrzymały bieg. Wczoraj wystarczyło mu spojrzeć na plac, który kiedyś wypełniał swoim głosem, wędrówką i gestem, a jego oczy wypełniły się łzami. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy, żeby Papież tak płakał. A przez ten swój płacz jest nam bliski jak nigdy. Chwyta za serce wierzących i niewierzących. Porusza tych, którzy kiedykolwiek widzieli śmierć bliskich, i tych, których przeraża koszmar pustki. Na ostatnim odcinku swej nadzwyczajnej podróży Karol Wojtyła przemawia wyłącznie ciałem. Mówi, okazując cierpienie. Dodaje odwagi, obwieszczając milczącymi i wykrzywionymi boleśnie ustami, że ból ma sens, że nie jest jałowy, lecz urodzajny.

Jan Paweł II świadomie postanowił pić z kielicha goryczy, kropla po
kropli, do ostatka. I nie kryje się z tym, nie chowa w zakamarkach
Watykanu jak pokonany władca. Chorych papieży zawsze odsuwano od tłumów. Rządom musiała towarzyszyć aktywna obecność. Tych, których dotykała niemoc, od razu spowijał woal tajemnicy. W przypadku Wojtyły jest inaczej. Papież, który przybył z daleka, postanowił odsłonić rany, na wzór Ecce Homo. Ze swojej Kalwarii, na którą wstępuje dzień za dniem z paradoksalnym spokojem, Jan Paweł II mówi światu, że nie boi się codziennego cierpienia, upokarzającej niemocy ani tego, że zaciera się jego dawny wizerunek. Jego oczy wystarczą, by zaświadczyć patrzącym na niego ludziom, że nikt nie żyje i nie umiera dla siebie.

Ponieważ wewnętrzne oczyszczenie pokona słabość ciała i każdą słabość człowieka. Wojtyła to wie. Cierpienie, które przeżywa w tym Wielkim Tygodniu, dramatycznie rozświetlonym jego nieobecnością, jest przykładem oczyszczenia i pokory. A równocześnie przywraca godność bezimiennym cierpieniom milionów mężczyzn i kobiet, którzy żyją w udręce choroby bez żadnej sławy, pomocy czy współczucia.

Atleta wstrzymał swój bieg. Aktor zawiesił głos. Dłoń, która pisała,
nie ma siły nawet utrzymać kartki. A jednak swoim wycieńczonym ciałem Jan Paweł II wciąż głosi proroctwo. Ciałem i milczeniem Karol Wojtyła pisze być może najpiękniejszą swą encyklikę.

Wojtyła wcale nie boi się śmierci. To inni się niepokoją i martwią. On jest pogodny. A pewnego dnia, w kręgu najbliższych przyjaciół,
uniesiony wiecznym pięknem Rzymu, wyznał, cytując Horacego: „Non omnis moriar… Nie wszystek umrę”.
******************************************************

Mruczanka przerażona

 

Czytam w dzisiejszej prasie:

Dla zapracowanych rodziców przedszkole do 20

 
 

W Łodzi powstanie pierwsze przedszkole czynne do godz. 20. Miasto utworzy je z myślą o rodzicach, którzy kończą pracę później niż o godz. 17.
<!–0–>

Pani Beata pracuje do 17. Ma zgodę dyrekcji, żeby wychodzić z pracy trochę wcześniej. Wsiada w taksówkę i pędzi po syna. Wpada zwykle rzutem na taśmę. Kiedyś, gdy spóźniła się kwadrans, zapłakane dziecko stało z wychowawczynią przed drzwiami. – Pani pogroziła mi palcem i ostrzegła, że mam się więcej nie spóźniać – opowiada pani Beata.

W Łodzi jest ponad 150 przedszkoli publicznych i kilkadziesiąt prywatnych. Pracują od godz. 6 do 17, kilka do 17.30. W niektórych godzina 17 to czas zamykania placówki na klucz. Dzieci trzeba odbierać do godz. 16.30, bo potem sprzątaczki zamiatają klasy. „Skandal, nie ma ani jednego przedszkola, które pracowałoby do 20, nawet prywatnego!!! Ludzie, przecież od dawna nie pracujemy w fabryce do 15!!! Teraz pracuje się dłużej, na Boga. Mamy XXI wiek!!!” – napisała Marzena na forum internetowym „Gazety”.
(…)

Czytam i jestem przerażony. PRZERAŻONY. Nie wyobrażam sobie cztero – pięciolatka przyprowadzanego do przedszkola o 7 rano, a odnieranego o ósmej wieczorem. Nie wyobrażam sobie, żeby takie dziecko mogło być szczęśłiwe. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło wyrosnąć na całkiem normalnego człowieka.
.
To jest jakaś paranoja.
.
Nie, nikogo nie oceniam i nie proponuję prostych a genialnych wyjść z tej sytuacji – bo też ich nie znam. Po prostu żal mi tych dzieci.

Mruczanka w skali temperowanej

               

 

Druga Partita d-moll na skrzypce solo. Jan Sebastian Bach.

 

Gra Yehudi Menuhin. Płyta wydana dwanaście lat temu, ale nagranie oryginalne, z 1934 roku. Zapis z jakiejś starej, „czarnej” płyty przeniesiony na CD. Niedoskonałe to – trochę szumów, trzasków, lekko tylko wyczyszczone. Słychać szuranie nóg i skrzypienie krzeseł publiczności sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Dźwięk też jakby „niedzisiejszy”, audiofil niewątpliwie by wybrzydzał. Płaski trochę…

 

I okazuje się, że to wszystko nieważne. Że wystarczy zamknąć oczy i ta muzyka po prostu płynie, wypełnia, brzmi. Bachowskie harmonie – uproszczone do maksimum, bo to przecież tylko jedne skrzypce.

 

Rzadko ostatnio słucham klasyki. Są rodzaje muzyki, których trzeba słuchać w ciszy. I nie chodzi tylko o zewnętrzny „brak zakłóceń”, ale to tę ciszę „w środku”. Dopóki WE MNIE jest zgiełk i szum, dopóty nie jestem w stanie słuchać takiej muzyki. Ostatnie kilka miesięcy (rok w gruncie rzeczy…) w ogóle nie byłem w stanie słuchać nic powyżej jazzu.

 

Teraz życie zaczyna wracać do normy. Co prawda nie da się słuchać dobrej muzyki w ciągu dnia (potwory nie dadzą J), ale za to wieczorem można zaparzyć dobrą herbatę, usiąść sobie i włączyć Bacha. Na przykład.

 

Jak to jest, że percepcja muzyki jest uzależniona nie tylko od tego, co się dzieje na zewnątrz, ale także od „wnętrza”? Kiedyś myślałem, że chodzi o „zamysł kompozytora”. Że taki Bach pisząc taką partitę coś czuł, coś chciał wyrazić, coś chciał w tych dźwiękach zawrzeć, przekazać – więc trzeba być na ten przekaz odpowiednio „otwartym”.

 

Dziś widzę, że to nie tylko to. Muzyka wyraża uczucia i myśli – to niby banał, dopóki nie odkryje się, że chodzi nie tylko o uczucia i myśli twórcy czy wykonawcy, ale także ODBIORCY. Muzyka (nie tylko jej tworzenie, także Słuchanie, właśnie wielką literą pisane) jest także metodą poznawania świata. Kiedy tworzę muzykę i kiedy jej słucham – nie tylko ja mówię do „świata”, ale i „świat” mówi do mnie. Nie tylko wyrażam siebie, ale też POZNAJĘ.

 

Obraz (w dowolnym sensie) opisany odpowiednią muzyką staje się bardziej zrozumiały. Nieodpowiednia muzyka – przeciwnie, zaciemnia go, czasem całkiem zaciera jego znaczenie.

 

Na czym ta „odpowiedniość” polega? To już inny temat. To już pytanie „badacza”. Ja (przynajmniej w dziedzinie muzyki…) nie jestem „badaczem”.. Rzeczy są takie, jaki są. Jeśli ktoś nie może się obejść bez pytania „dlaczego”, albo szybko się nimi znudzi (i to jest to lepsze wyjście!), albo będzie się wgłębiać tak długo, aż… zepsuje.

 

 

Puchatek

Mruczanka P.S.

 

 

Muszę dodać małe post scriptum do poprzedniej mruczanki. Zadano mi bowiem pytanie ważkie…

 

 

Pytanie brzmiało:

 

Jaką matką jest Panna J., opisana przeze mnie powyżej (a w zasadzie – poniżej, biorąc pod uwagę specyficzną logikę blogowych wpisów)?

 

 

Tak sobie myślę, że to pytanie mogłoby „wyjaśnić” całą sprawę. No bo gdyby okazało się, że Panna J. jest naprawdę dobrą matką, że dba o dzieci, że je kocha, że się stara – to łatwiej byłoby podjąć decyzję. „No dobrze, jest jaka jest, ale dzieci kocha, troszczy się…”.

 

 

Nic z tych rzeczy.

 

 

Panna J. jest fatalną matką. Na córki się drze, szlaja się po nocy, zostawiając je same w domu, potrafi w złości wrzasnąć do czteroletniej córki (która na przykład przewróciła szklankę z herbatą) „CO ROBISZ TY K…”

 

O tym, że przyprowadza do jednopokojowego mieszkania kolejnych „wujków” jużem pisał.

Z drugiej strony – nie jest (to moje, absolutnie subiektywne odczucie…) matką aż tak złą, żeby uznać oddanie dzieci do domu dziecka za „mniejsze zło”. Małe bite nie są, brudne nie chodzą, głodne też nie, Panna J. na spacer z nimi wychodzi, nawet się jakoś nimi zajmuje… Kto widział kiedykolwiek, jak wygląda życie dzieci w domu dziecka – zrozumie, że to jednak (w tym, konkretnym wypadku) nie jest „mniejsze zło”.

 

Panna J. rzeczywiście – wszystko na to wskazuje – „wpadła” w wieku jakichś 19 lat, „szczęśliwy tatuś” zapewne zawinął się szybciej, niż ona zorientowała się, że została sama z dwoma „problemami”.

 

Z drugiej strony (która to już „druga strona”?…) – to nie jest tak, że czuję do niej sympatię. Współczucie – owszem (choć bardziej w stosunku do tych maluchów, jej jest mi żal bardziej „racjonalnie”). Jest naprawdę głupią pindą (pardon raz jeszcze). Człowiekiem z gatunku, o którym pisał Tyrmand, że „…nie zrozumie i nie zmieni się, dopóki nie dostanie w mordę”. Powiem szczerze – może zmienicie o mnie zdanie – że gdyby nie te dwie pyzy, to bym się nawet nad tą sytuacją nie zastanowił, tylko uznał, że Pannę J. trzeba wywalić na zbitą buzię. Bo to jednak – podkreślam, podkreślam! – nie ona jest „ofiarą” w tym konflikcie. „Ofiarami” są zdecydowanie pozostali mieszkańcy korytarza.

 

Pielęgniarka, która wraca wykończona po dyżurze, a potem usiłuje jeszcze uczyć się na jakichś podyplomowych studiach – i nie może, bo głupia siksa puszcza na pełny regulator jakieś techno…

 

Pan P., człowiek prosty, ale uczciwy, który wreszcie poukładał sobie życie, nie pali, nie pije, oszczędza każdy gorsz, żeby córkę (która mogłaby być jego wnuczką…) móc posyłać do dobrej szkoły „…bo dziś, panie Puchatku, to wykształcenie jest bardzo ważne przecież…”

 

Staruszka Numer Dwa, która chciałaby w spokoju sobie gazetkę poczytać, a tu hałas i wrzask, że aż jej ukochany kot chowa się pod łóżko i nie chce wyjść…

 

Dobrze, że przynajmniej Najstarsza Staruszka się nie przejmuje – słuch już nie ten, więc hałas jej nie przeszkadza, a z domu prawie nie wchodzi.

 

 

Bo widzicie – właśnie o to mi chodzi, że to jest sytuacja jak z sennego koszmaru. Że NIE MA prostych rozwiązań i odpowiedzi. NIE MA dobrego wyjścia.

 

 

Dla tych dzieci niewątpliwie lepiej byłoby, żeby Panna J. została na tym korytarzu. Pozostałe dramatis personae niewątpliwie zyskały by na jej zniknięciu z ich małego świata.

 

A sama Panna J.? Co dla niej byłoby lepsze? Pojęcia nie mam.

 

Puchatek.

Mruczanka niesymaptyczna

 

Obiecałem Wam historyjkę niezbyt miłą. I taka też będzie – ale prawdziwa absolutnie, reczę.

Miejsce akcji: centrum Warszawy, niedaleko Placu Zbawiciela. Czyli, można powiedzieć, miejsce dosyć eleganckie. Ale czasami pozory mylą – w starych kamienicach przy Nowowiejskiej bywają enklawy zamożne, ale bywają też biedne czynszówki.

No i taka własnie biedna czynszówka. Piąte piętro. Mieszkania, które kiedyś – tuż po wojnie – budowano w systemie „hotelowym”, bo przecież Przodujący Ustrój nie był aż tak przodujący, żeby zaraz każdy musiał mieć własną łazienkę… Czyli mamy sytuację następującą:

Na piętrze jest sześć maleńkich mieszkań. Największe ma nawet bodaj 35 metrów (ale to wciąż jeden pokój, z kuchenką w przejściu i mikroskopiją łazienką). Najmniejsze – chyba ze 14. Mieszkania są w jednym korytarzu, mają wspólne drzwi „od windy”, w korytarzu są dwa pomieszczenia „wspólne” (kiedyś była to łazienka i pralnia, dziś – po prostu dwa składziki).

Jedno mieskzanie zajmuje staruszka – 97 lat, mieszka z opiekunką. Obie spokojne, nie wadzą nikomu. Przez ścianę – młoda pielęgniarka. Dwie klitki zajmuje pan P. – mężczyzna koło sześćdziesiątki, który późno się ożenił, ma czterdziestoletnią żonę i siedmioletnią córkę. Piąte mieszkanie – jeszcze jedna „nieco młodsza” staruszka. Szóste…

No właśnie. Do szóstego mieszkania – którego lokatorka zmarła jakiś czas temu – wprowadziła sie Panna J. Panna J. ma jakieś 23 – 24 lata i jest typową imprezową panienką. Muzyka na full do drugiej w nocy – normalka. Panowie przychodzący codziennie (codziennie inny pan, znaczy). Niegrzeczna. Wulgarna. Chamska. Pana P. zwymyślała od najgorszych, kiedy zapytał ją, czy mogłaby wpisać się na listę dyżurów do sprzatania korytarza. Od najstarszej staruszki usiłowała wyłudzić jakieś pieniądze. Trzaska drzwiami. Wystawia śmieci za próg i „zapomina” ich wynieść – śmierdzą na korytarzu tak długo, aż ktoś z pozostałych nie wytrzyma i wyniesie.

Panna J. dostała mieszkanie (?) jako komunalne. O obniżonym stanadardzie. Bo z poprzedniego miejsca zamieszkania ją wykwaterowano po procesie o zakłócanie porządku (patrz wyżej). Tu robi to samo. Zachowuje się tak, jakby CHCIAŁA, żeby ją wyrzucono. Jakby cały świat był jej wrogiem. „No, donieście na mnie. Wytoczcie mi proces. P… was”.

No i skarżą, wzywają policję, policja przychodzi, admnistracja się wścieka, grożą Pannie J. wyrzuceniem, tylko że nie bardzo jest dokąd ją wyrzucić. No waśnie – bo dochodzę powoli do głównej atrakcji tego tekstu.

Panny J. nie można wykwaterować „na gorsze” – może nawet „gorsze” by się znalazło, ale Panna J. ma… dwoje dzieci.

Starsza dziewczynka ma na oko jakieś pięć lat. Młodsza – dwa, dwa i pół.

Co, ojciec? Jaki ojciec?

Bywam w tym korytarzu co najmniej raz w tygodniu, Odwiedzam tę najstarszą staruszkę, która kiedyś – dawno, dawno temu… – była moją nianią. Przyglądam się Pannie J., a raczej całej historii. Szlag mnie trafia, jak widzę chamowatą pindę (pardon), która traktuje wszystkich dookoła jak frajerów. Parę razy byem na granicy dania jej po buzi (no, może nie dosłownie).

Ale tydzień temu przyszedł do mnie pan P. Powiedział, że składają w Radzie Narodowej (czy gdziekolwiek, nie pomnę) wniosek o wyrzucenie Panny J. z ich korytarza. Że ona niszczy porządnych ludzi, którzy tu mieszkają. Że dosyć. Że tak dłużej być nie może. I tak dalej. I żebym ja – jako „stały bywalec” tego korytarza – także zgodził się zeznawać i opisać, co widziałem.

A ja nie wiem, co robić.

Bo z jednej strony – pan P. ma absolutną rację.

A z drugiej – zastanawiam się, co się stanie z tymi dziećmi, jeśli Pannę J. wykwaterują gdzieś do zagrzybionego slumsu na Dudziarskiej. Albo do noclegowni. Bo tu jest przynajmniej sucho, ciepło i czysto. Bo jest bieżąca woda. Bo jest biednie, ale normalnie.

Na Boga, co te dzieci mają wspólnego z tą cała sytuacją? Czy w ogóle jest jakieś rozwiązanie? Nie ma.

Jeśli Panna J. zostanie – będzie dalej dręczyć wszystkich dookoła.

Jeśli ją wyrzucą – dwie małe dziewczynki bądą błąkać się po jakichś melinach i norach.

Jeśli dzieci trafią do domu dziecka…

Nic nie jest tak proste, jak się wydaje. Nie, nie podpiszę się. Nie będę zeznawał.

Tylko, do cholery, co to zmieni?

Puchatek

Mruczanka (już) świąteczna

Ano tak, złamię się jednak. Wigilia dopiero jutro, ale nie sądzę, żebym miał czas tu wtedy zajrzeć. Więc chciałem Wam już dziś… życzenia, znaczy…

A zatem, Kochani:

NIE DAJCIE SIĘ NABRAĆ. Tego Wam życzę szczerze.

Nie dajcie się nabrać na smętno – melancholijno – nostalgiczną atmosferę. Na smutne kolędy („U was w Polsce to nawet kolędy są smutne” powiedział mi kiedyś znajomy Hiszpan). Na snieżek i mróz wokół stajenki. Na biednego, zmarzniętego Pana Jezuska, co to płacze z zimna, bo mu matusia sukienki nie dała… Bo ubogą była… Bo do gospody nie wpuścili… Więc na sianku… W tym mrozie… Więc smutno jakoś, samotnie, beznadziejnie…

NIE!

Czy wiecie, dlaczego Boże Narodzenie obchodzi się akurat teraz, akurat 25grudnia? (Bo przecież nie ma żadnych danych o tym, o jakiej porze roku się Jezus narodził, a nawet mało prawdopodobne, żeby to było w grudniu…)

Noc z 24 na 25 grudnia to najdłuższa noc w roku (w rzeczywistości ta najdłuższa jest dwa dni wcześniej, ale tak kiedyś myślano).

Dotąd – dzień coraz krótszy, noc coraz dłuższa.

Od tego dnia – noc ustępuje! Dzień zwycięża. Prosty, zrozumiały symbol. Zwycięstwo dnia nad nocą. Światła nad ciemnością. Życia nad śmiercią. Archetyp.

O to chodzi w tych świetach. ON przychodzi – więc jest Nowa Nadzieja. Więc ciemność musi podać tyły. Więc całe zło, cała beznadzieja, wszystko to, co ciężkie, złe, co przytłacza i niszczy – odchodzi w przeszłość. Zaczyna się coś Całkiem Nowego.

„Noc się posunęła, przybliżył się dzień” – napisze święty Paweł.

A ponad trzysta lat wcześniej prorok Izajasz, zapowiadając, wieszcząc, napisał:

„Naród kroczący w ciemnościach ujrzał Światłość Wielką”.

To o nas. O mnie, o Tobie. To nasze ciemności ustępują. To nasz dzień się zaczyna.

I jeszcze „…na ziemi pokój Ludziom Dobrej Woli”.

Ludziom Dobrej Woli – czyli Wam wszystkim. Tobie, Matko Syna. I Tobie, Holly z Gowździami do spółki. Mattko Polko z Potworami i Miaużonem. Sia.siu. I nawet Tobie, Mały Okrutniku, boś wprawdzie okrutnik, ale mały – a przecież mógłbyś być Wielkim Okrutnikiem! 🙂

Pokój. Radość. Nadzieja. Pamiętam o Was.

Mruczanka realistyczna

Pod moją wczorajszą notką (w zasadzie dzisiejszą, jakby dokładnie spojrzeć na zegarek) Mattka Polka komentarz napisała. I stało w nim między innymi:

„Popatrz jak to jest, ze coraz rzadziej można spotkać prawdziwego kapłana. „

Wiesz, Mattko, to nie do końca tak. To, jakich mamy księży, jest tylko obrazem tego, jacy sami jesteśmy. No bo w końcu skąd się ci nasi księża biorą? Nie z księżyca przecież, tylko spośród nas… Mam kilku znajomych księży, których znałem jeszcze długo zanim taką drogę wybrali. I wiem, jacy byli. Jacy są. Nie, nie „źli”, nie „gorsi niż kiedyś”, to nie o to chodzi. Byli – są – po prostu  tacy sami, jak ja.

Coraz rzadziej można spotkać prawdziwego kapłana, Mattko, bo coraz rzadziej (jakby to patetycznie i tragicznie nie brzmiało) można dziś spotkać „prawdziwego człowieka”.

Ot, co.

Mruczanka z komentarzem

Oj, bom napisał coś, co nie do końca. Napisałem:

„Pisanie to raczej forma porządkowania myśli i skojarzeń, niż kreacja świata”.

Ale mowa o pisaniu BLOGA, oczywiście. A nie o Pisaniu. Takim prawdziwym. Bo to drugie – to kreacja, jak najbardziej. Ale to nie tu. Gdzie indziej, kiedy indziej.

Ale kiedyś na pewno. Nie da się nie. Necesse est – jeszcze bardziej. Mocniej Głębiej.

Tyle.

 

Mruczanka z banałem

W „Anywhere is” (z albumu „The Memory of Trees”) Enya śpiewa:

You go there you’re gone forever
I go there I’ll lose my way
if we stay here we’re not together
Anywhere is

To jednak uderzające. Nie można stać w miejscu. Nie można nie dążyć do.

Droga może dużo kosztować (nie, ona ZAWSZE dużo kosztuje). Ale pozostanie w miejscu ZAWSZE kosztuje więcej (choć na pierwszy rzut oka wydaje się wygodne i bezpieczne).

…w zasadzie – to to samo, co głosi słynny napis z Bremy:

Navigare necesse est…

Tak! I to co dalej także:

…vivere non est necesse.

Jeśli żeglujesz – możesz zginąć. Umrzeć, znaczy. Jeśli nie żeglujesz – zachowasz życie.

…tylko po co?

Może to i banał. Ale czasem warto sobie przypomnieć.

„Nie żyć – to nie mieć po co umierać” (Zabłocki).

No, to dosyć tych imponderabiliów 😉

Mruczanka – buraczanka

Ileż między ludźmi jest pogardy i niechęci… Tak, wiem, to banał, ale im więcej człowiek rejestruje (świadomie!) otaczającej rzeczywistości, tym mocniej go to uderza. Ludzie gardzą sobą nawzajem bardzo często tylko dlatego, że się nawzajem nie rozumieją. A nie rozumieją się dlatego, że nie chcą się zrozumieć…

Przyglądałem się kampanii i wyborom prezydenckim w Ameryce. Oczywiście – przyglądałem się pośrednio, czytając gazety, oglądając wiadomości. No i co? No i tak:

Wiadomo, że oba „wybrzeża” USA głosują na Demokratów (choć w tym roku wyłamała się Floryda, popierając Busha).

Cały niemalże amerykański „interior” głosuje twardo na Republikanów.

Poglądy można mieć różne. Niemniej – trochę mnie przeraża to, co słyszę z ust „intelektualnych elit” Ameryki (zgromadzonych na „wybrzeżach”) na temat całej „reszty”.

Według mieszkańców Nowego Jorku czy Los Angeles mieszkańcy „interioru” to buraki, głupole, ciemni farmerzy, pół-analfabeci nie mający pojęcia o świecie, nietolerancyjni, brudni etc. Pogarda, lekceważenie. Bush to dla nich taki właśnie idealny kandydat „buractwa”.

Jak daleko odeszły „elity” od tego, czym naprawdę być powinny… Dlaczego sam fakt bycia „białym kołnierzykiem” intelektualnym jest dla wielu wystarczającym argumentem do pogardzania każdym, kto śmie mieć inne poglądy (na politykę, na moralność, na cokolwiek). Gdzieś tu się przebija to koszmarna, lewicowa („lewacka” właściwie) tendencja do postawy „ja wiem lepiej, co dla ciebie dobre, a jeśli przy tym robię ci krzywdę, to tylko dla twojego dobra”. A jeśli tego nie widzisz – to tylko potwierdza, żeś głupiec…

Zwłaszcza, że kiedy czyta się i słyszy różne wypowiedzi tych „elit” z punktu widzenia człowieka jako-tako wykształconego, a w dodatku mającego za sobą epizod życia w kraju komunistycznym – widać chwilami potworną miałkość intelektualną, pustkę skrywaną pod płaszczykiem niby-wyższości, nicość. Iluż tam „użytecznych idiotów” naprawdę przekonanych, że ataki z 11 września 2001 r. były „moralnie usprawiedliwione tym, co Ameryka robi na świecie” (bo przecież i takie głosy w całkiem poważnych lewicowych gazetach amerykańskich były słyszalne).

Nie popieram Busha, nie popieram Kerry’ego, nie wyrokuję, który z nich byłby lepszym prezydentem USA, nie mam zamiaru wdawać się w dyskusję, czy lepszy program mają Republikanie, czy Demokraci (choć nie ukrywam, że gdzieś w środku lepiej się czuję z tymi pierwszymi). Chodzi mi tylko o to, że dla wielu ludzi we współczesnym świecie ocena drugiego człowieka sprowadza się do krótkiego rzutu okiem na to, jak zapatruje się on na dwa – trzy „modne” problemy.

Nie ważne, co umiesz, kim jesteś, nie ważne, czego w życiu dokonałeś, nie ważne, ile masz fakultetów i iloma językami mówisz, czy napisałeś w życiu dobrą książkę, czy jesteś cenionym fachowcem w swojej dziedzinie… Wystarczy, że:

– jesteś przeciwnikiem aborcji na życzenie,

– nie podoba ci się pomysł legalizacji związków homoseksualnych,

– jesteś zwolennikiem redukcji podatków i zmniejszenia interwencjonizmu państwa w gospodarkę –

…i już. Jesteś w szufladce z napisem „ciemny, nietolerancyjny burak głosujący na Busha”.

(Rzecz prosta – działa to w obie strony, pogarda dla każdego, kto myśli inaczej…)

Oczywiście – Ameryka to tylko przykład. W naszej starej, dobrej (?) Europie jest tak samo…

A Natan Tenenbaum pisał:

Każdy Twój wyrok przyjmę twardy, przed mocą Twoją się ukorzę,

Ale zbaw mnie, Panie, od pogardy, przed nienawiścią strzeż mnie, Boże…

Puchatek