Ileż między ludźmi jest pogardy i niechęci… Tak, wiem, to banał, ale im więcej człowiek rejestruje (świadomie!) otaczającej rzeczywistości, tym mocniej go to uderza. Ludzie gardzą sobą nawzajem bardzo często tylko dlatego, że się nawzajem nie rozumieją. A nie rozumieją się dlatego, że nie chcą się zrozumieć…
Przyglądałem się kampanii i wyborom prezydenckim w Ameryce. Oczywiście – przyglądałem się pośrednio, czytając gazety, oglądając wiadomości. No i co? No i tak:
Wiadomo, że oba „wybrzeża” USA głosują na Demokratów (choć w tym roku wyłamała się Floryda, popierając Busha).
Cały niemalże amerykański „interior” głosuje twardo na Republikanów.
Poglądy można mieć różne. Niemniej – trochę mnie przeraża to, co słyszę z ust „intelektualnych elit” Ameryki (zgromadzonych na „wybrzeżach”) na temat całej „reszty”.
Według mieszkańców Nowego Jorku czy Los Angeles mieszkańcy „interioru” to buraki, głupole, ciemni farmerzy, pół-analfabeci nie mający pojęcia o świecie, nietolerancyjni, brudni etc. Pogarda, lekceważenie. Bush to dla nich taki właśnie idealny kandydat „buractwa”.
Jak daleko odeszły „elity” od tego, czym naprawdę być powinny… Dlaczego sam fakt bycia „białym kołnierzykiem” intelektualnym jest dla wielu wystarczającym argumentem do pogardzania każdym, kto śmie mieć inne poglądy (na politykę, na moralność, na cokolwiek). Gdzieś tu się przebija to koszmarna, lewicowa („lewacka” właściwie) tendencja do postawy „ja wiem lepiej, co dla ciebie dobre, a jeśli przy tym robię ci krzywdę, to tylko dla twojego dobra”. A jeśli tego nie widzisz – to tylko potwierdza, żeś głupiec…
Zwłaszcza, że kiedy czyta się i słyszy różne wypowiedzi tych „elit” z punktu widzenia człowieka jako-tako wykształconego, a w dodatku mającego za sobą epizod życia w kraju komunistycznym – widać chwilami potworną miałkość intelektualną, pustkę skrywaną pod płaszczykiem niby-wyższości, nicość. Iluż tam „użytecznych idiotów” naprawdę przekonanych, że ataki z 11 września 2001 r. były „moralnie usprawiedliwione tym, co Ameryka robi na świecie” (bo przecież i takie głosy w całkiem poważnych lewicowych gazetach amerykańskich były słyszalne).
Nie popieram Busha, nie popieram Kerry’ego, nie wyrokuję, który z nich byłby lepszym prezydentem USA, nie mam zamiaru wdawać się w dyskusję, czy lepszy program mają Republikanie, czy Demokraci (choć nie ukrywam, że gdzieś w środku lepiej się czuję z tymi pierwszymi). Chodzi mi tylko o to, że dla wielu ludzi we współczesnym świecie ocena drugiego człowieka sprowadza się do krótkiego rzutu okiem na to, jak zapatruje się on na dwa – trzy „modne” problemy.
Nie ważne, co umiesz, kim jesteś, nie ważne, czego w życiu dokonałeś, nie ważne, ile masz fakultetów i iloma językami mówisz, czy napisałeś w życiu dobrą książkę, czy jesteś cenionym fachowcem w swojej dziedzinie… Wystarczy, że:
– jesteś przeciwnikiem aborcji na życzenie,
– nie podoba ci się pomysł legalizacji związków homoseksualnych,
– jesteś zwolennikiem redukcji podatków i zmniejszenia interwencjonizmu państwa w gospodarkę –
…i już. Jesteś w szufladce z napisem „ciemny, nietolerancyjny burak głosujący na Busha”.
(Rzecz prosta – działa to w obie strony, pogarda dla każdego, kto myśli inaczej…)
Oczywiście – Ameryka to tylko przykład. W naszej starej, dobrej (?) Europie jest tak samo…
A Natan Tenenbaum pisał:
Każdy Twój wyrok przyjmę twardy, przed mocą Twoją się ukorzę,
Ale zbaw mnie, Panie, od pogardy, przed nienawiścią strzeż mnie, Boże…
Puchatek