Rocznicowo

Piętnaście lat. Kiedy to minęło?

Wiem, że to brzmi banalnie, ale naprawdę mam wrażenie, jakby to było wczoraj…

Piętnaście lat temu była ciepła, nieco parna sobota. M. miała na rano umówioną fryzjerkę, a żeby mogła sprawnie od niej wrócić, zamówiliśmy taksówkę. No i ta taksówka… nie przyjechała, oczywiście. Dziś już nie pamiętam, dlaczego. Chwila nerwów, jakieś komórkowe dogadywania… Na szczęście M. udało się złapać na ulicy inna taksówkę i nie musiała w ślubnej fryzurze jechać rozklekotanym Ikarusem.

A potem w zasadzie wszystko już szło dobrze.

Oczywiście jeśli nie liczyć faktu, że z kościoła do sali, w której było zaplanowane spotkanie i mini–przyjęcie dla wszystkich, trzeba było przejść piechotą (odległość rzędu kilometra, na pewno nie więcej), co niektórzy goście odebrali jako Marsz Śmierci, bo planując tę prostą operację nie wzięliśmy pod uwagę niektórych cioć na wysokich szpileczkach… :–)

Do dziś się z tego śmiejemy. A tu proszę, piętnaście lat minęło. 5479 dni (tak, wliczając w to lata przestępne). Jakieś dzieci się po domu plączą… Nie do wiary.

(Po)świątecznie i (przed)noworocznie

Ano tak – żadnych świątecznych wpisów. Wybaczcie. Jakoś nie było ani czasu, ani chęci.

U nas święta w tym roku chorobowe. Jedno zapalenie ucha, jedno zapalenie oskrzeli, jeden katar jak stąd na Kamczatkę, dwa razy „głowa boli” plus „brzuch męczy” (przy czym to ostatnie bez żadnego związku ze świątecznym przejadaniem się).

Za to kilka miłych spotkań z różnymi Jakiś Czas Nie Widzianymi Znajomymi, kilka fajnych rozmów, ze dwie dobre książki. Czyli generalnie – bilans na zerze.

***

Myśli po lekturze opowiadań Murakamiego („Zniknięcie słonia”).

Są dwa rodzaje samotności. Jest dobra samotność, czas dla siebie, możliwość wędrowania w ciszy, bez natłoku myśli, bez konieczności rozmowy. Każdy potrzebuje takiej samotności – niektórzy tylko czasami, inni częściej. Ale jest też zła samotność – samotność w tłumie, poczucie opuszczenia, świadomość że nie ma do kogo wyciągnąć ręki, że nie ma dokąd wracać.

Są dwa rodzaje ciemności. Jest dobra ciemność – ciemność która pozwala odpocząć oczom, która (paradoksalnie) pozwala widzieć dalej („…w nocy widzi się dalej, bo w nocy widać gwiazdy”). Ciemność ciepłej, letniej nocy – albo nocy zimowej, pełnej gwiazd, w ciszy po Wigilii. Ale jest też zła ciemność – taka, która nie pozwala widzieć wyraźnie, która sprawia że człowiek potyka się na drodze, że nie widzi celu. Ciemność, w której czają się potwory.

Są dwa rodzaje ciszy. Jest dobra cisza – cisza odpoczynku, cisza zamyślenia, cisza modlitwy. Cisza, w której słyszy się własne serce, w której można usłyszeć szum wiatru i śpiew ptaków. Cudowna cisza, w której słowa przestają być potrzebne, w której rozumie się drugiego człowieka bez konieczności werbalizacji myśli. Cisza, w której do człowieka mówi Bóg. Ale jest też zła cisza – pustka, która uniemożliwia komunikację (albo która wynika z faktu, że nie ma się z kim komunikować). Cisza która jest zimna, która zamraża od środka. Cisza która powstaje kiedy ktoś cię odrzuca, kiedy ktoś nie chce do ciebie mówić. Cisza, która – jak śpiewali Simon i Garfunkel – „rozrasta się jak rak”.

Każdy człowiek który jakiś czas po świecie chodzi na pewno doświadczył jednego i drugiego. Murakami – to motyw powracający we wszystkich jego książkach – pokazuje, jak cienka potrafi być granica między dobrą a złą samotnością, między dobrą a złą ciemnością i ciszą. Ale mówi też o tym, że bez takiego doświadczenia – bez doświadczenia dobrej i złej samotności, ciemności, ciszy – nigdy nie staniesz się naprawdę sobą. Nie poznasz siebie. Nie będziesz człowiekiem.

A to, po której stronie tej cienkiej granicy się znajdujemy, zależy jednak przede wszystkim od nas samych. Choć uświadomienie sobie tego bywa bolesne…

Wspomnienie o Dobrym i Mądrym Człowieku

Mam takie wspomnienie dotyczące Tadeusza Mazowieckiego…

1989 r., wigilia Bożego Narodzenia, pasterka w mojej rodzinnej parafii św. Andrzeja Boboli w Warszawie. Tłum ludzi, jak to na pasterce. Msza się kończy, proboszcz – także już nieżyjący o. Mirosław Paciuszkiewicz SI – jak zwykle składa parafianom życzenia świąteczne. To szczególny moment, pierwsze Boże Narodzenie po przełomie, wszyscy wciąż jeszcze mają poczucie wielkości chwili, historyczności wydarzeń…

I nagle o. Paciuszkiewicz dodaje:

– Kochani, właśnie przed chwilą dowiedziałem się, że jest z nami na mszy pan premier Tadeusz Mazowiecki, którego chciałbym z wielką radością powitać w naszej wspólnocie!

Ludzie zaczynają się nerwowo rozglądać: gdzie, gdzie stoi? Ktoś obok mnie szeptem mówi, że dwie ulice od kościoła na Rakowieckiej mieszka syn Mazowieckiego, że pewnie był na wigilii u syna…

A proboszcz składa mu życzenia świąteczne w imieniu całej parafii, po czym dodaje (cytując z pamięci, z głowy cały fragment „Kwiatów Polskich”):

– Brzmią mi dziś w uszach słowa Juliana Tuwima:

Chmury nad nami rozpal w łunę,

Uderz nam w serca złotym dzwonem,

Otwórz nam Polskę, jak piorunem

Otwierasz niebo zachmurzone.

Daj nam uprzątnąć dom ojczysty

Tak z naszych zgliszcz i ruin świętych

Jak z grzechów naszych, win przeklętych.

Niech będzie biedny, ale czysty

Nasz dom z cmentarza podźwignięty.

Ziemi, gdy z martwych się obudzi

I brzask wolności ją ozłoci,

Daj rządy mądrych, dobrych ludzi,

Mocnych w mądrości i dobroci.

– I wierzę, Panie Premierze, że oto dziś, po tylu latach, dobry Bóg wysłuchał tej modlitwy Poety – dodaje. – Że mamy dziś rządy mądrych, dobrych ludzi.

Wierzcie albo nie, ale pół kościoła miało łzy w oczach.

*

Przez te dwadzieścia z górą lat od 1989 r. prawie zawsze idąc na wybory prezydenckie miałem poczucie, że głosuję „przeciw”. Że głosuję na X, choć wcale nie jestem do niego przekonany, żeby prezydentem nie został Y.

Jeden, tylko jeden raz głosowałem naprawdę „za”, naprawdę z pełnym przekonaniem że chciałbym, aby ten właśnie człowiek został prezydentem mojej ojczyzny. Jeden raz: w 1990 r., w pierwszej turze, kiedy głosowałem na Tadeusza Mazowieckiego.

O Tym, że Świat Się Zmienia

Pietruszka (klasa czwarta, jakby co) miał coś w szkole o stylach w architekturze. Lekcje odrabiał – i nie był pewien, więc przyszedł zapytać: czy kościoły romańskie to „okrągłe łuki”, a gotyckie – „ostre łuki”, czy odwrotnie?

Odpowiedziałem mu, rzecz prosta, ale potem – odruchowo, automatycznie – rzuciłem przykładami. Przykładami, które Pietruszka widział na własne oczy.

– Pamiętasz katedrę w Spirze? Grube mury, niewielkie okna z „normalnymi” łukami… To jaka to była katedra?

– Romańska – odparł, i słusznie.

– A katedra w Orleanie? Lekka, pełno światła, wielkie okna z witrażami, ostre łuki?

– Gotycka – odpowiedział Pietruszka i widać było, że łapie o co chodzi. Że już gotyku z romańszczyzną nie pomyli. Bo był, bo widział – nie tylko na zdjęciu, ale „na żywo”. Bo wszedł do środka, bo patrzył zadzierając głowę, bo słyszał jak się dźwięk rozchodzi i jak światło pada przez okna…

Zdałem sobie sprawę, jak bardzo jego dzieciństwo różni się od mojego. Że to wszystko co on już widział – mając lat jedenaście! – ja odkrywałem dla siebie dopiero na studiach.

Wspaniałe.

Media o Mediach czyli „Dlaczego Jestem Idiotą”

„Znany dziennikarz sportowy” Krzysztof Stanowski opublikował w Internecie swoisty manifest o tym, że – mówiąc w uproszczeniu – media ogłupiają ludzi. Piszę „znany dziennikarz” w cudzysłowie, bo ja go akurat zupełnie nie znam (zapewne dlatego, że średnio interesuję się sportem w mediach).

Teza ogólna: media karmią nas papką, za to nie wiemy co się naprawdę dzieje na świecie, kto nim rządzi i co jest naprawdę ważne.

Próbka tekstu:

Wiem, że Anna Mucha jeździ mercedesem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.

Wiem, że Doda rozstała się z chłopakiem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem. (…)

Wiem, że Ewa Farna tyje, ale nie wiem, kto rządzi Chinami.

Wiem, że nowy iPhone jest dłuższy niż stary, a nie wiem, kto rządzi Chinami.

Jestem idiotą.

Wniosek:

Coś jest nie tak z przekazem medialnym.

„Coś jest nie tak z przekazem medialnym”?

A może jednak coś jest nie tak z panem Stanowskim i tymi, którzy przyklaskują jego tezie?

Od kogo zależy to, co czytam i na co zwracam uwagę? Zawsze myślałem, że głównie jednak ode mnie. Nie mam pojęcia, czym jeździ Anna Mucha – wiem o tej pani tyle, że to aktorka którą widziałem w jednym chyba filmie (no cóż, może akurat gra w tym typie kina, który nie przyciąga mnie przed ekran). Ewa Farna? Słyszałem w radiu ze dwie jej piosenki, ale fakt że utyła jakoś umknął mojej uwadze.

A może nie „umknął”? Może po prostu nie czytam „Plotków”, „Pudelków”, „Faktu” i innych plotkarskich „mediów”?

Za to owszem, wiem kto jest premierem Izraela, wiem kto rządzi w Chinach i co się zmieniło w tym kraju po ostatnim zjeździe KPCh. Wiem też wiele innych rzeczy.

A przecież, panie Stanowski, mamy – jak sądzę – dostęp do tych samych informacji, do tych samych mediów, tych samych stron internetowych.

Więc jak – czy to wina mediów i dziennikarzy? Czy jednak dokonywanych przez nas każdego dnia wyborów?

Innymi słowy – proszę wybaczyć – trudno mi zrozumieć, dlaczego zwala Pan na media i dziennikarzy winę za własną głupotę i za to, że zamiast zainteresować się światem czyta Pan „Pudelki”… Z całego Pańskiego tekstu z jednym stwierdzeniem jestem zmuszony się zgodzić: rzeczywiście, czytając Pański manifest odnoszę wrażenie, że jest Pan idiotą.

Tylko czy to na pewno wina mediów?…

A przy okazji: „Pudelki” funkcjonują dlatego, że ludzie chcą je czytać. Nie oszukujmy się: nikt o tyciu młodocianej gwiazdki czy samochodzie popularnej aktorki nie pisze „dla idei”. Można się oburzać na „płytkie media”, ale gdyby nie było ludzi chętnych na tę papkę, to nikt by jej nie produkował.

„Z kogo się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!” – że zacytuję klasyka…

 

 

Bardzo Serio

Muszę kilka słów na ten temat napisać – bardziej dla siebie w gruncie rzeczy, niż dla kogoś kto to będzie czytał: żeby trochę poukładać własne emocje, zgodnie z zasadą „co zwerbalizowane, to uświadomione”.

Czytam gazety, słucham jakichś wiadomości w radiu (to drugie głównie w czasie jazdy samochodem) – nie sposób w ostatnich dniach uniknąć informacji o wydarzeniach związanych z trwającym właśnie procesem Andersa Breivika, mordercy z Norwegii. Słucham,czytam – i łapię się na tym, że to jedne z nielicznych ostatnio informacji, które budzą we mnie aż tyle emocji.

Breivik podnoszący rękę w faszystowskim pozdrowieniu, wygłaszający przed sądem swoje tyrady, narcystycznie wzruszający się własnym filmikiem propagandowym. Breivik „żądający” kary śmierci lub uniewinnienia, bo „tylko to byłby oznaką szacunku”.

„Dlaczego morderca traktowany jest jak człowiek, dlaczego ma uczciwy proces, dlaczego nie potraktuje się go tak samo, jak on potraktował swoje ofiary?” – tego typu pytania (oczywiście w znacznie mniej poukładanej i kulturalnej formie…) padają codziennie na setkach forów internetowych, na listach dyskusyjnych, w telewizyjnych talk-show. Oczywiście, to pytania wynikające z emocji, z wściekłości, z bezsilności w gruncie rzeczy – ale odpowiedź na nie jest stosunkowo prosta (co nie znaczy, że łatwa do przyjęcia): „Dlatego, że tym właśnie się od niego różnimy”.

A jednak jest w tym wszystkim coś, czego mi brakuje.

Brakuje mi tego, żeby ktoś powiedział temu człowiekowi prosto w oczy kim jest i dlaczego naprawdę zrobił to, co zrobił. Bo na razie – niezależnie od wymiaru kary etc. – Breivik naprawdę wierzy w te dyrdymały, które głosi.

W studiach telewizyjnych i radiowych, na łamach poważnej prasy i amatorskich blogów – podobnie zresztą jak w autobusach i kolejkach po bułki – trwa dyskusja „dlaczego”. Analizuje się „manifest” mordercy, jego deklaracje, jego wytłumaczenia.

A ja mam ochotę krzyknąć: BZDURA! Nic nie rozumiecie. W ten sposób tylko realizujecie jego scenariusz.

Bo prawdziwy powód tego co zrobił Breivik jest inny. I nie ma nic wspólnego z taką czy inną ideologią, naprawdę.

Powód jest prosty. Jest zresztą zawsze taki sam – czy chodzi o Breivika, czy o tego łotra który bohatersko strzelał do małych dziewczynek w Tuluzie, czy kogokolwiek.

Breivik zrobił to co zrobił tylko i wyłącznie z tego powodu, że jest nikim. Jest małym, nic nie wartym, tchórzliwym człowieczkiem – małą gnidą, która po prostu nie potrafi zaistnieć inaczej, jak tylko zabijając i niszcząc. I to jest jedyna odpowiedź na pytanie „dlaczego”. I taką właśnie odpowiedź powinien Anders Breivik usłyszeć. Ktoś powinien mu to prosto w oczy powiedzieć. Ktoś powinien przed nim stanąć – tam, na tej sali sądowej – powiedzieć mu w twarz:

Panie Breivik, jesteś pan nikim. Jesteś pan megalomanem, narcyzem, a w dodatku – wbrew wysokiemu o sobie mniemaniu – parszywym tchórzem. Tak, panie Breivik, tchórzem.

Bo przecież to nie przypadek, że na swoje ofiary wybrałeś pan te dzieciaki na Utoyi. Najsłabsze możliwe ofiary. Bezbronne. Nie zaatakowałeś pan posterunku policji czy bazy wojskowej. Nie pojechałeś pan walczyć do Afganistanu czy Iraku. Pojechałeś pan na Utoyę i strzelałeś do bezbronnych dzieci. A jak tylko pojawiła się uzbrojona policja, to wbrew dzisiejszym deklaracjom o gotowości na śmierć – natychmiast grzecznie się pan poddałeś.

I właśnie dlatego, panie Breivik, niczym się pan nie różnisz od innych bandytów strzelających do bezbronnych ludzi. Od tego sukinsyna z Tuluzy, od tych Talibów którzy strzelają do wychodzących ze szkoły dziewczynek bo uważają że dziewczynki nie powinny się uczyć, od bandytów którzy strzelali do dzieciaków w szkole w Biesłanie…

Można wierzyć w różne rzeczy. Można wyznawać różne idee. Ale jeśli w imię tych idei morduje się z zimną krwią niewinnych i bezbronnych ludzi – te idee tracą jakiekolwiek znaczenie. Człowiek strzelający do uciekających dzieci jest nikim, panie Breivik. Niezależnie od tego, czy robi to w imię idei prawicowych czy lewicowych, religijnych czy antyreligijnych.

Uczciwy proces – tak. Rezygnacja z kary śmierci – tak, mimo wszystko. Tym się, powtarzam, do Breivika różnimy. Ale szkoda, że nikt nie powie Breivikowi w oczy prawdy o nim samym. Prawdy, które może (może…) zachwiałaby jego narcyzmem i samozachwytem, jego nadętą megalomanią. Że nikt nie powie mu: jesteś pan nikim, jesteś tchórzem. Może TO właśnie byłaby dla niego najmocniejsza kara.

***

Choćby ludzie walczyli o najszlachetniejszą sprawę, o najbardziej słuszne racje, choćby „na wejściu” mieli rację – jeśli zaczną dochodzić swoich praw wysadzając w powietrze niewinnych ludzi czy strzelając do dzieci, przegrywają. Przegrywają podwójnie – raz, bo ludzie odwracają się od nich i ich (choćby najsłuszniejszej) sprawy, przejęci wstrętem, oburzeniem, obrzydzeniem. I drugi raz, bo walcząc ze złem (czy z tym, co uważają za zło) sami stają się źli, sami stają się zatem tym, z czym walczą. Oto prawdziwa klęska…

Zimowo… Strasznie zimowo…

Bo zima to nie jest to, co Puchatki lubią najbardziej.

Są takie chwile, kiedy po prostu nic się nie chce. Nie chce się pracować, nie chce się czytać, nie chce się wyjść i nie chce się siedzieć w domu. Wiele przyczyn się na to składa – ale pisanie o nich byłoby bez sensu (zbyt prywatne / zbyt skomplikowane / zbyt nudne dla postronnych oczu – a choć lubię tu pisać, to mój poziom emocjonalnego ekshibicjonizmu jest jednak stosunkowo niski).

Są takie dni, kiedy gdzieś we mnie odzywa się ten prawdziwy niedźwiedź. Przy czym moja niedźwiedzia natura przejawia się przede wszystkim w pragnieniu zapadnięcia w sen zimowy. Położyć się spać teraz (…skoro wcześniej się nie dało…), wstać gdzieś w marcu, jak już zacznie z powrotem być zielono.

Przespać tę męczącą szarzyznę, zimną biel. Zasnąć – i obudzić się w świecie, w którym jest lato.

(Nie wiem, czy o tym kiedyś pisałem, ale w mojej świadomości istnieją tylko dwie pory roku: lato i zima. Wiosna to twór sztuczny, czysto konceptualny: do pewnego momentu to po prostu ostatnie podrygi zimy, od tego momentu – wstęp do lata. Z jesienią podobnie, tylko odwrotnie).

Najgorsze jest to, że relacja miedzy tym co na dworze a tym co wewnątrz wygląda u mnie obecnie tak, jak w powieści albo w romantycznym eposie: zima na dworze doskonale oddaje zimę w środku. Szarzyznę, zimną biel, poczucie że do lata jeszcze daleko, jakąś bolesną niemożność wędrowania, jakiś brak zieleni i słońca. Życia po prostu.

Tyle, że koniec prawdziwej zimy stosunkowo łatwo przewidzieć. Po styczniu przyjdzie luty (brr…), potem marzec… i już.

A ta zima w środku… Nie da się ukryć, że jest znacznie mniej przewidywalna. I niestety nie zleży od czynników tak stałych, pewnych i niezmiennych jak ruch Ziemi wokół Słońca.

Tak naprawdę jedyna piosenka, która wisi w mojej głowie i oddaje mój nastrój, już tu parę razy była. Nie będę jej wrzucał po raz kolejny. Ale jej słowa wydają mi się teraz tak cholernie prawdziwe:

Czy zdanie okrągłe wypowiesz, czy księgę mądrą napiszesz,

Będziesz zawsze mieć w głowie tę samą pustkę i ciszę…

Słowo to zimny powiew nagłego wiatru w przestworze:

Może orzeźwi cię – ale do nikąd dojść nie pomoże.

Tak to właśnie jest. Pewnych rzeczy po prostu nie zmienię. Nie zależą ode mnie, choćbym pół życia wmawiał sobie, że jest inaczej. Mój niepoprawny optymizm każe mi próbować wciąż na nowo – ale nawet ja prędzej czy później wpadam w coś, co psychologowie nazywają syndromem wyuczonej bezradności.

I pewnie nic na to nie poradzę. 

Zmęczenie

Jestem zmęczony. I nie chodzi o to wykłe zmęczenie związane z końcem roku szkolnego, zabieganiem i zapracowaniem (choć to oczywiście też).

Jestem zmęczony tym, co robię. Tym, że siedzę i tłumaczę jakieś (pardon) kompletne pierdoły, które ani mnie nie interesują, ani nie są nawet specjalnie pożyteczne. Że siedzę całymi dniami zajmując się czymś, co robię wyłącznie w celach zarobkowych.

Przez ostatnie parę lat wyglądało to tak, że pracowałem nad różnymi bzdurami „dla chleba”, ale przynajmniej raz w roku miałem jakąś odskocznię – coś ciekawego, ambitnego, wciągającego (tak jak kiedyś Tybet, a potem te Chiny).

W ubiegłym roku niestety juz tak nie było, w tym też się nie zanosi. „Moja” książka była w finale Nagrody Kapuścińskiego – no i co z tego? Może w przyszłości coś pozytywnego z tego wyniknie – ale nic nie wskazuje na to, aby miała to być najbliższa przyszłość.

Mam poczucie straty czasu. Czasu, który chciałbym poświęcić na coś zupełnie innego. Mam kilka naprawdę fajnych pomysłów. Dwa znich są nawet dosyć konkretne. Pomysły na książki, które mógłbym napisać. Krystalizują się, ubierają w jakieś całkiem namacalne kształty.

I co z tego? Nie napiszę ich (na razie?…), bo najbanalniej nie mam na to czasu. Bo muszę siedzieć i tłuc jakieś idiotyzmy – bo z czegoś trzeba żyć i dzieci utrzymać. Bo żeby coś tworzyc musiałbym przynajmniej raz w tygodniu do tego przysiąść. Albo mieć na to przynajmniej godzinę dziennie. A nie mam nawet kwadransa.

Gdybym miał jakieś większe oszczędności – pewnie bym zostawił na chwile to, co robię i zajął się tymi projektami. Ale nie mam. Gdybym wygrał w Lotto. Dostał spadek. Albo coś w tym rodzaju…

Gdyby babcia miała wąsy…

No dobra, nie byłbym sobą jakbym nie dodał: na wszystko przyjdzie czas. Pewnie coś się w końcu zmieni. Pewnie już za parę miesięcy, za rok – dwa będzie inaczej.

Ale na razie jestem zmęczony. Mam dość. Bardzo. Potrzebuję jakiejś odmiany, potrzebuję drogi, wędrowania (niekoniecznie w sensie dosłownym). Czekam, rozglądam się – może gdzieś otwiera się właśnie jakaś furtka, jakas nowa ścieżka, jakaś okazja?…

Może. Ale na razie jej nie widzę i muszę dalej pełznąć pod górkę, choć mam ochotę na zupełnie inną Wędrówkę…

*** 

Hey, Mister Tambourine Man, play a song for me, I’m not sleepy and there is no place I’m going to

Hey, Mister Tambourine Man, play a song for me – In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you (…)

My senses have been stripped, my hands can’t feel to grip / My toes too numb to step Wait only for my boot heels to be wanderin’

I’m ready to go anywhere, I’m ready for to fade Into my own parade, cast your dancing spell my way I promise to go under it (…)

Then take me disappearin’ through the smoke rings of my mind / Down the foggy ruins of time, far past the frozen leaves The haunted, frightened trees, out to the windy beach Far from the twisted reach of crazy sorrow

Yes, to dance beneath the diamond sky with one hand waving free / Silhouetted by the sea, circled by the circus sands With all memory and fate driven deep beneath the waves Let me forget about today until tomorrow…

 

Mruczanka Post-Beatyfikacyjna

Tak sobie myślę…

Beatyfikacja Jana Pawła II była dla mnie bardzo ważnym wydarzeniem. Kiedy Banedykt XVI wygłosił oficjalną formułę i odsłonięto „oficjalny” portret nowego błogosławionego, to przyznam że miałem łzy w oczach (osoby które mnie znają dobrze wiedzą, że to nieczęsty przypadek…).

Przez kolejne dwa dni przyglądałem się (w Internecie głównie) reakcjom Różnych Ludzi. Reakcje były – oczywiście – do bólu przewidywalne.

Z jednej strony – krytyka doskonale przewidywalna. Krytyka, która ani na jotę nie zmieniła się od 20 lat. Zarzuty z jednej strony – że ultrakonserwatysta, że wsteczny, że na aborcję się nie zgadzał i tak dalej. Z drugiej strony – że modernista, że za bardzo do przodu, że „ta beatyfikacja to katastrofa, bo Jego nauczanie było przeciw Tradycji Kościoła” i tak dalej, i tak dalej. Z jednej strony panie feministki, dla których aborcja jest najważniejszym prawem człowieka. Z drugiej – lefebryści, którzy tyłem do ludu i po łacinie nie mogą zapomnieć, że ich przywódcę ekskomunikował.

Z drugiej strony – zachwyty, gładkie słówka, peany na cześć, zdania tak patetyczne i ociekające słodyczą, że niedobrze się robiło od samego słuchania. Znakomita większość – też oczywiście – kompletnie bezrefleksyjna. Widać – widać wyraźnie – że najbliższy czas przyniesie nam dużo nowych pomników Błogosławionego, dużo ulic Jego imienia, ileś tam parafii pod Jego wezwaniem… I że ani trochę nie zbliży nas do jakiejkolwiek refleksji nad tym, co On głosił.

Krytyka – TAKA krytyka, która nie jest uczciwą dyskusją tylko przetwarzanym na różne sposoby stwierdzeniem „nie lubimy Go, bo myślał inaczej niż my” – po prostu mnie nudzi. Nic z niej nie wynika.

Ale te przesłodzone zachwyty wcale nie są lepsze. Bo z nich też nic nie wynika. Kolejny pomniczek, kolejna uliczka, kolejne bardzo wzruszające przedstawienie… I co z tego?

Najgłośniej – i najsłodziej – czczą Jana Pawła II ludzie, którzy w codziennym życiu wyraźnie pokazują, że z Jego słów i myśli nie zrozumieli nic. Ludzie, którzy każdym czynem, każdym słowem, każdym telewizyjnym wystąpieniem przeczą Jego wizji świata i Kościoła. Co, rzecz prosta, zupełnie nie przeszkadza im odmieniać Jego imienia przez przypadki. „Papież zasłużył, żebyśmy tu byli” – oznajili politycy Pewnej Dużej Partii jadąc na beatyfikację do Rzymu. No, napracował sie na to, ale w końcu zasłużył. Jak to dobrze – bo gdyby nie załużył, to by nie pojechali. I cała beatyfikacja nie miałaby już tego spelndoru i rozmachu, prawda?

Ale pal sześć polityków – mnie znacznie bardziej boli to, co się dzieje w Kościele. Jest jakaś taka dziwna prawidłowość: im więcej w kościele parafialnym Jego portretów, zdjęć w gablotkach i przypominania w kazaniach, tym jakoś dziwnie mniej w parafii Jego wizji kościoła.

Portret na ścianie? Tak! łzawe wspominki Jego pontyfikatu? Jasne. Kremówki papieskie? Oczywiście. „Barka” śpiewana na mszy (zwykle – w najmniej liturgicznie odpowiednim miejscu)? Obowiązkowo.

Ale czy w parafii istenieje rada duszpasterska? Czy realizuje się w niej Jego wizję wspólnoty Kościoła? Czy liturgia sprawowana jest tak, jak Kościół zaleca? Czy proboszcz ma jakąś pełną, całościową wizję pracy duszpasterskiej, choć trochę wychodzącą poza odprawianie kolejnych nabożeństw? Czy wciela się w życie soborowe i późniejsze zalecenia dotyczące liturgii, wystroju świątyni, nieupolityczniania „Grobów Pańskich”, kazań opartych na czytaniach z dnia, a nie na widzimisię proboszcza?

Nie,  nie, nie. Bo po co, prawda? Łatwiej pomniczek postawić i obrazek powiesić. I zaśpiewać Barkę zagryzając kremówką.

Bo to nic nie kosztuje.

Przepraszam, że narzekam – ale tak sobie myślę, że jakby Jan Paweł II wszedł dziś do niektórych polskich parafii, jakby zobaczył jak one funkcjonują, to jakby jednego z drugim księdza proboszcza kopnął w….

Dzień Babci, Dzień Dziadka…

Moi dziadkowie już nie żyją, niestety. Ale przy okazji tych dni chcę Wam opowiedzieć ciekawą historyjkę z ich życia. Historyjkę, która pokazuje jak skomplikowane mogły być „polskie losy”…

***

Dziadkowie ze strony mamy… On – góral, taki najprawdziwszy, z samego Zakopanego, z jednego z najstarszych rodów szlacheckich na Podhalu. Na Podhalu, jak wiadomo, nie było pańszczyzny, bo były to ziemie królewskie – więc szlachta od nie-szlachty różniła się co najwyżej nazwiskiem – bo „stanem posiadania” raczej nie.

W 1914 Dziadek miał bodaj piętnaście czy szesnaście lat – ale nakłamał, że ma osiemnaście, żeby go przyjęli do Legionów. Walczył w Legionach, po 1918 r. został zawodowym żołnierzem, w 1920 bił się pod Warszawą, był już wtedy bodaj rotmistrzem VI pułku ułanów krechowickich. Później w czasie ofensywy, kiedy zdobyli Lwów, poznał babcię – lwowiankę, ale (żeby było ciekawiej) pochodzenia węgierskiego. Dziadkowi koń okulał, a ich szwadronowy weterynarz po zdobyciu Lwowa spił się z radości w trupa… A babcia była lekarzem weterynarii. I tak się poznali.

Po zakończeniu wojny dziadek jeszcze jakiś czas służył, przez krótki czas był nawet adiutantem Marszałka – a potem, bodaj w 1935, zamieszkali z babcią we Lwowie.

***

Dziadkowie ze strony taty… O, to zupełnie inna historia. Zupełnie inna. Żadnych tradycji szlacheckich, ułańskich, wojskowych. Dziadkowie byli łódzkimi Żydami. Dziadek był stosunkowo zamożnym adwokatem, babcia była „housewife”, ale skończyła konserwatorium, grała na fortepianie…

Dziadek – jak wielu Żydów przed wojną – był komunistą. Ale takim naprawdę, na sto procent. Z przekonania. Wierzył w to, był przekonany że ZSRR to państwo najwyższego szczęścia ludu pracującego. Tłumaczył dzieła Lenina na polski. (Później, po wojnie, żartował że był w idealnej sytuacji do bycia komunistą: był zamożny, miał wielkie mieszkanie, stałe źródło przychodów, kucharkę i służącą. W takich warunkach można być komunistą i wierzyć w równość społeczną, prawda? W czasie wojny dziadkowi „wiara” w komunizm dość gruntownie przeszła – ale o tym niżej).

***

Kiedy wybuchła wojna, dziadkowie ze strony mamy nadal mieszkali we Lwowie. Lekcji historii nie będzie, każdy wie: weszli Rosjanie, zajęli Lwów (i nie tylko), zaczęli zaprowadzać własne porządki. W domu dziadków, na parterze (przejętym prawem kaduka, rzecz prosta) stacjonowali oficerowie Armii Czerwonej (szczęście w nieszczęściu, że oficerowie a nie zwykli „bojcy”). Wiąże się z tym parę zabawnych anegdot – ale to może innym razem.

Od początku – od wejścia „Ruskich” do Lwowa – babcia chciała uciekać, wychodząc z założenia, że „pod Niemcem” dziadek jako oficer trafi co najwyżej do obozu jenieckiego, a tu – nie wiadomo… Długo przekonywała dziadka, ale on nie chciał o tym słyszeć. „Tu mieszkamy i przed nikim nie będziemy uciekać!”.

Ale w końcu babcia postawiła na swoim – i uciekli. Sprzedali co mieli, przekupili kogo trzeba i wyjechali do Generalnej Guberni.

I dobrze zrobili – bo (jak się później okazało) gdyby zostali we Lwowie bodaj miesiąc dłużej, to dziadek leżałby pewnie teraz gdzieś w Katyniu czy Ostaszkowie. Uciekli od Sowietów do Hitlerowców – szaleństwo, wydawałoby się, ale PRZEŻYLI.

***

Dziadkowie ze strony mamy dalej mieszkali w Łodzi. Stopniowo robiło się coraz gorzej. Najpierw zakazy dla Żydów. Potem opaski z gwiazdą Dawida. Potem zamknięte dzielnice. Potem getto. Dziadkowie postanowili, że trzeba uciekać. Ale dokąd? Na Zachód się nie dało – ale przecież na Wschodzie leżało Państwo Najwyższego Szczęścia, wielki ZSRR! Więc uciekli na wschód.

Po drodze, w czasie ucieczki – w Białymstoku, w marcu 1940 r. – urodził się im się syn. Dziadkowie z małym dzieckiem dotarli do ZSRR.

Mieszkali tam sześć lat. Dziadek z powodów zdrowotnych był niezdolny do służby w wojsku, a poza tym w Państwie Najwyższego Szczęścia, jak się okazało, Żydom z Polski jakoś nie ufano. Wylądowali w jakimś kołchozie gdzieś pod Uralem. Przeżyli tam – jak wspominała babcia – najstraszniejsze chwile swojego życia. Głodowali, pracowali ponad siły. Dziadkowi – kiedy zobaczył, jak to wszystko NAPRAWDĘ, od środka wygląda – komunizm przeszedł skutecznie i do końca życia. To był straszny czas, ale… PRZEŻYLI. Jako jedni z nielicznych.

Cała rodzina mojej babci zginęła w Auschwitz. Z rodziny dziadka (licznej) uratował się poza nim tylko jego przyrodni brat. Cała reszta trafiła do komór gazowych.

***

Czy to nie mógłby być scenariusz jakiegoś dobrego filmu? Jedni i drudzy moi dziadkowie (w dodatku – mniej więcej w tym samym czasie) uciekali przed śmiercią w dwie przeciwne strony. Jedni uciekali przed komunistami „w objęcia” hitlerowców. Drudzy – odwrotnie. Szaleństwo, prawda?

Ale okazało się, że także w tym szaleństwie była metoda – bo szaleństwo okazało się SKUTECZNE. Przeżyli. Wbrew logice, wbrew jakiemukolwiek prawdopodobieństwu.

***

A trzydzieści parę lat później mój tata (ten maluch urodzony w czasie ucieczki do ZSRR) i mama (młodsza z dwóch córek, urodzona już w Puławach) poznali się… na Uniwersytecie Warszawskim, na studiach polonistycznych.

Córka szlacheckich rodziców (bo i babcia była „herbowa”) z rodziny o tradycjach patriotycznych, piłsudczykowskich i kresowych – i syn żydowskich (byłych) komunistów, z rodziny co prawda mocno inteligenckiej, niemniej zupełnie nie szlacheckiej i o zupełnie innych tradycjach… Przed wojną pewnie nie mieliby szans nawet się spotkać.

***

Myślę sobie dziś o nich. Dziadek ze strony mamy zmarł jako pierwszy – miałem bodaj trzynaście lat. Babcia ze strony taty odeszła ostatnia – siedemnaście lat temu. Dokładnie w miesiącu, w którym poznałem moją przyszłą Żonę. Już nie zdążyła jej poznać. Szkoda. Na pewno by ją polubiła…