Przy Wielkiej Sobocie

Chciałem napisać coś zupełnie innego, ale przypadkiem trafiłem na teks, który po prostu mną wstrząsnął. Tak naprawdę wygląda sytuacja w polskich szpitalach „w czasach zarazy”. Brutalna prawda jest taka, że nasze państwo jest totalnie, kompletnie, całkowicie niewydolne. Że gdyby nie heroizm (tak, to wcale nie jest za duże słowo) jednostek mielibyśmy dramat.

Co wcale nie znaczy, że niedługo nie będziemy go mieli.

Poczytajcie.

Mądrość etapu…

Dziwny to czas. Wielki Tydzień, w którym nie można nawet pójść do kościoła. Jutro zacznie się Triduum Paschalne, które będziemy przeżywać przed telewizorem. Rząd uznaje, że samotne chodzenie po lesie albo spacerowanie po wiejskiej drodze jest niebezpieczne – ale tłumna wyprawa na pocztę w celu „zagłosowania” jest OK. Hurra-optymistyczne zapewnienia w TVP („…silni, zwarci, gotowi, najlepiej przygotowani, cała Europa patrzy na nas z zazdrością”) maja się nijak do rzeczywistości (kto ma jakichś znajomych lekarzy pracujących w szpitalach, ten wie, jak bardzo).

A swoją drogą – ciekawe, na ile nasze władze ó-kochane zdają sobie sprawę z faktu, że mamy XXI w. i w Internecie nic nie ginie… Ciekawe, jak rządzący odnieśliby się do wypowiedzi sędzi Trybunału Konstytucyjnego w kwestii wyborów korespondencyjnych. Szanowni Państwo, przed Wami… Krystyna Pawłowicz!

Czy to się nazywa „mądrość etapu”?…

Życie w czasach zarazy – c.d.

Siedzimy w domu. Jedni znoszą to lepiej, inni gorzej. Piłka nieźle – bo ona i tak za dużo się nie rusza, jej wieczne problemy ze stawami czynią z niej osobę mało ruchliwą: wyjście na spacer z psem zaspokaja jej potrzebę działania. Poza tym ona jedyna z całej trójki ma „normalne” lekcje. Oczywiście on-line, ale normalnie, według planu, tak, jakby siedziała w szkole. Co jest stosunkowo łatwe, kiedy „klasa” – w zależności od zajęć – liczy od czterech do +/- ośmiu osób.

Pietruszka – jako tako. Lekcje on-line ma maksymalnie godzinę dziennie, ale nauczyciele są z nimi w stałym kontakcie (e-maile, komunikatory, Skype…) i zadają im robotę, a potem ją sprawdzają. Przez kilka pierwszych dni wszyscy nie mieli jeszcze doświadczenia z taką pracą, więc przysłali tej roboty tyle, że Pietruszka siedział nad lekcjami więcej, niż gdyby normalnie chodził do szkoły. Dziś już jest lepiej – wszyscy wiedzą już mniej więcej co i jak – ale roboty biedni licealiści dalej mają sporo. Pietrucha trochę narzeka, trochę marudzi (jak to on…), ale generalnie wygląda na pogodzonego z losem. Najbardziej nie może przeboleć tego, że odwołano tegoroczne Euro. Mają ludzie problemy…

Najgorzej jest z Puckiem. On też dostaje cała masę zadań do robienia, ma codziennie jakieś lekcje on-line, ale… Cóż, Pucek nie jest człowiekiem, który dobrze znosi samotność. Nie potrafi się sam bawić. Starszy brat siedzi i się uczy, siostra zajmuje się swoimi sprawami, tata musi pracować (prace bieżące idą zwykłym torem, a do tego książka, którą teoretycznie trzeba zamknąć do końca maja, a to wcale nie jest dużo czasu…). A tu z kolegą żadnym spotkać się nie da… Nie jest dobrze. Jak jest pogoda, to można przynajmniej wyjść na rower (uliczki są puste, zaraz za osiedlem pola i lasek, z ludźmi się nie widuje…) – ale ile można jeździć na rowerze samemu? „Nudzę się”. A jak się nudzę, to humor mam fatalny.

A to dopiero przygrywka…

A ja? Poza pracą (patrz wyżej) nie robię w zasadzie prawie nic. Jak kończę pracę koło siódmej wieczorem, to już oglądać mi się nic nie chce, na czytanie też czasu niewiele, bo jak się wstanie od biurka, to trzeba się Potworami zająć… Dobrze, że chociaż można wspólnie z psem wyjść – to mobilizuje do ruszenia się na powietrze.

Jedynym stworzeniem szczęśliwym z powodu lockoutu jest oczywiście Lucek. Wreszcie ma wszystkich w domu, nikt nie wychodzi do szkoły, wszyscy są pod ręką, czy raczej on jest pod wszystkimi rękami, które chcąc nie chcąc psa głaszczą, czochrają i drapią. Na żądanie.

***

Mój tata miał urodziny – skończył we wtorek osiemdziesiąt lat. A ja nawet nie mogłem do niego pojechać z życzeniami – tyle, co pogadaliśmy przez telefon.

***

Zaczyna się wiosna. To taki czas w roku, kiedy zawsze najbardziej chce się ruszyć w drogę. A w tym roku zupełnie się nie da…

Życie w czasach zarazy

Potwory w domu. Spotkania poodwoływane. Lekcje też. I wszystko inne, jak wiadomo. Dziwnie się czuję – od środowego popołudnia przebywam wyłącznie w towarzystwie moich dzieci. No dobrze – dwa razy byłem w sklepie, za każdym razem wieczorem, kiedy było w nim najmniej ludzi.

U nas w G. „panika sklepowa” chyba mniejsza, niż w Warszawie. Od środy do piątku półki w sklepach były nieco bardziej puste, niż zwykle – ale w zasadzie wszystko było. Nawet papier toaletowy…

Śledzę (głównie on-line) wiadomości „z kraju i ze świata”. Te ze świata głównie z troską – ale te z kraju, przyznam, z rosnącym wkurzeniem. Wydawałoby się, że w takiej sytuacji można przynajmniej od rządzących wymagać jakiegoś minimum odpowiedzialności za słowo (i nie tylko). Ale nie. Polityczna wojenka trwa w najlepsze. Rządzący usiłują (nieudolnie) „przykryć” tygodnie (a w niektórych sprawach miesiące czy wręcz lata) błędnych decyzji jakąś poronioną propagandą sukcesu. Główny inspektor sanitarny ogłasza, że mamy już w Polsce pierwszych „ozdrowieńców” (to cytat!), wyleczonych z COVID-19. Fascynująca informacja, zważywszy, że pierwszy potwierdzony (…oficjalnie?) przypadek mieliśmy w Polsce dziesięć dni temu. Dziesięć dni – i już są pierwsi wyleczeni. Zaprawdę, słuszną linię ma nasza władza.

Pan prezydent nie wiadomo po co jeździ po kraju, narażając na kontakt z wirusem nie tylko siebie (OK, to jego wybór), ale też członków swojej ekipy, ochronę etc. Pozostali kandydaci wstrzymali spotkania – on na epidemii robi sobie kampanię wyborczą, udając „zatroskanego gospodarza” doglądającego biednych chorych i zapracowanych lekarzy. Jak za Gierka, panie. I jeszcze szopki do tego, malowanie trawy na zielono: w Garwolinie na przykład prezydent „spotkał się z ratownikami medycznymi” – tyle, że „ratownika medycznego” grał przebrany w pomarańczowy, ratowniczy mundurek dyrektor szpitala. I to wszystko za nasze pieniądze, zamiast na służbę zdrowia wywalone na partyjną propagandę.

To będzie trudny rok.

Dorosłość (?…)

Z kronikarskiego obowiązku: syn mój starszy, znany tu jako Pietruszka, dziś właśnie skończył był osiemnaście lat. Czyli stał się dorosły… No, w każdym razie pełnoletni. Impreza rodzinna się odbyła (mini-impreza, bo to jednak środek tygodnia), prezenty były, a Dziadek – czyli mój tata – zadeklarował że w ramach prezentu opłaci wnukowi kurs prawa jazdy. Marko śnięta, już się boję – Pietruszka za kierownicą… Kto go zna, ten wie… Może to wyglądać tak:

Albo, co gorsza tak:

…a swoją drogą – OSIEMNAŚCIE LAT?! Kiedy…

Ferie, ferie i po…

Jak zwykle byliśmy w C., czyli na Drugim Końcu Polski. Jak zwykle spędziliśmy jeden dzień w Harrachovie jeżdżąc na nartach (a dokładnie – na snowboardach; a dokładnie, to chłopcy jeździli, ja nie, Piłka też nie). Pojechaliśmy też na wycieczkę do Wrocławia – rynek, Ostrów Tumski… Wychodząc z wrocławskiej katedry spotkałem znajomą, z którą nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat. Ona mieszka z mężem i dziećmi pod Warszawą, tylko z drugiej strony Wisły. A spotkaliśmy się – ni z gruszki ni z pietruszki – we Wrocławiu. Zabawne.

Mój problem polega tylko na tym, że wyjazd do C. – choć jak zawsze bardzo sympatyczny – nie do końca jest dla mnie odpoczynkiem. Bo niby gotować nie muszę i w ogóle – ale też przez te kilka dni ani przez chwilę nie jestem sam.

A w tłusty czwartek ciocia D. zrobiła domowe pączki. Niech się schowają wszystkie cukiernie i znane nazwiska producentów słodkości. Przy okazji – potwierdziło się po raz kolejny, ile paczków można zjeść jednego dnia.

Odpowiedź brzmi: „za dużo”.

Wróciliśmy w piątek, a już dziś rano Pietruszka pojechał z kolei na klasowy wyjazd narciarski. Piłka też miała dziś jechać na wycieczkę do Paryża (…jaka szkoła, takie wycieczki, panie tego…) – ale nie pojechała. Była już spakowana, kiedy wczoraj wieczorem zadzwoniła pani z administracji szkoły, że wycieczka zostaje przesunięta (najprawdopodobniej na czerwiec, ale jeszcze nie wiadomo) z powodu… koronawirusa. Po pojawieniu się nowego ogniska we Włoszech (i problemach ze ściągnięciem do domu innej grupy uczniów, którzy właśnie w tym rejonie byli…) szkoła doszła do wniosku, że chyba byłoby to za duże ryzyko, pakować się w centrum wielkiej metropolii, jaką jest Paryż. I chyba słusznie – choć Piłka rzecz prosta zawiedziona była straszliwie.

A swoją drogą…

Szkoła Piłki na bieżąco – co kilka dni – uzupełnia informacje na temat koronawirusa. Już ponad dwa tygodnie temu wszyscy rodzice dostali maila, że jeśli dzieci w ostatnim czasie były w Chinach albo miały bezpośredni kontakt z osobami, które tam były – proszone są o pozostanie przez dwa tygodnie w domu, dla pewności, żeby nie narażać innych. Później – w kolejnych mailach – ten „rejon ryzyka” został poszerzony o Koreę Południową, Tajwan etc., potem o całą Azję, a teraz – także o Północne Włochy.

W państwowych szkołach, do których chodzą chłopcy – zarówno w dość „zamożnej” szkole Pucka, jak w jednym z najlepszych warszawskich liceów Pietruszki – nikt na taki pomysł nie wpadł.

Ciekawe, jak ta sytuacja się rozwinie i czy nie okaże się, że jakikolwiek dalszy wyjazd wakacyjny okaże się w tym roku niemożliwy…

Listopadowo

Skończyłem książkę (ten fragment, który tłumaczyłem) w sobotę wieczorem. Czyli w zasadzie przed czasem, bo w umowie miałem termin do dziś (do 4 listopada). Taki ze mnie stachanowiec.

Dobrze, że ta książka przyszła, bo mi finansowo cztery litery ratuje. Za jakieś dwa tygodnie powinny za nią być pieniądze (pani redaktor obiecała – i w umowie zawarła – że termin płatności będzie krótki. Może mi się wreszcie dołek wyrówna. Choć trochę.

Jestem po tym miesiącu bardzo zmęczony. Robiłem wszystko to co zwykle (tłumaczenia dla kolegi S., tłumaczenia dla Dużego Portalu), jakieś drobiazgi poza tym, no i oczywiście zakupy, obiady, prania etc – a POZA TYM tłukłem tę książkę. Na akord. Przez cały ten miesiąc w zasadzie nie robiłem NIC więcej.

A za oknami listopad. I cholerna zmiana czasu, której serdecznie nienawidzę, bo ciemno robi się w połowie dnia. Fuj.

Codzienność taka…

Nie piszę, bo nie mam kiedy. Więc teraz piszę, bo akurat mam chwilę. Bo jest wieczór. I łazienka zajęta (…), więc jeszcze nie mogę pójść spać. A już chyba chciałbym.

Książkę dostałem do tłumaczenia. I dobrze, bo – nie ukrywam – sytuację finansową mi to trochę (choćby chwilowo) ratuje. A ponieważ Duże Naukowe Wydawnictwo nie płaci ostatnio zaliczek, to jak dostanę całą sumę pod koniec listopada, to przynajmniej o święta nie będę musiał się martwić. To jest plus.

Są też minusy, niestety. Minus podstawowy jest taki, że czasu jest bardzo mało. Termin super-krótki, więc książka podzielona na trzech (troje?) tłumaczy, bo gruba. Teoretycznie do końca października trzeba ją oddać. Sygnał przyszedł w drugiej połowie września, więc zadeklarowałem się, że zdążę zrobić dwieście stron. I tyle dostałem. Ale ostateczny plik do tłumaczenia przyszedł półtora tygodnia później. Więc się zarzynam, tłukąc po dziesięć stron dziennie – oczywiście niezależnie od tego, co robię „na bieżąco”, a z czego przecież nie zrezygnuję, bo… wiadomo. A książka nie jest łatwa – ciekawa wprawdzie, ale napisana językiem nie do końca przyjaznym dla użytkownika. Więc jestem zarżnięty.

***

Piłka podjęła życiową decyzję: od tygodnia mieszka w bursie w Warszawie, do domu zjeżdża na weekendy. Kiedy składała papiery stypendialne do swojej super-hiper szkoły, zaznaczyła, że bursą nie jest zainteresowana. Bursa? Trzy osoby w pokoju? WSPÓLNA ŁAZIENKA? Nieee… Lepiej dojeżdżać.

Okazało się, że sprawy mają się nieco inaczej. Z jednej strony – dojazdy okazały się bardziej męczące, niż myślała. Dzień w dzień od trzech i pół do czterech godzin w drodze. Z drugiej – w TEJ szkole bursa wygląda… Jakby to powiedzieć… Nieco inaczej. „Bursa” to po prostu wynajęte przez szkołę piętro w pobliskim (sto metrów) hotelu biznesowym. Jedno skrzydło dla dziewcząt, drugie dla chłopców. W każdym skrzydle opiekun obecny 24/7. Pokoje jednoosobowe, z łazienkami i mini-kuchenką, poza tym większa kuchnia w pokoju wspólnym. Pełen komfort. Więc Piłka się zdecydowała (bo w umowie stypendialnej bursa była uwzględniona). I teraz zamiast wstawać przed szóstą, wstaje o siódmej (a mogłaby spokojnie nawet pół godziny później). I po szkole wraca – i ma czas na naukę i nie tylko. A do domu zjeżdża na weekendy.

A ja? No, nie jest to może jeszcze „syndrom opuszczonego gniazda”, ale przyznam, że poczułem się… Dziwnie.

***

Gdzieś w biegu – w samochodzie głównie – parę nowych „odkryć” muzycznych. Ale o tym już chyba następnym razem, bo łazienka się zwolniła…

Politycznie (…ale czy na pewno?)

Maciej Giertych – „nestor narodowej prawicy”, jak uroczo scharakteryzował go dziennikarz z portalu gazeta.pl – wystosował list otwarty do katolików świeckich, wzywający do… niegłosowania na PiS. Przeczytajcie.

Przyznam, że apel ten wywołał we mnie reakcję, którą chyba najlepiej można scharakteryzować jako dysonans poznawczy.

Bo z jednej strony muszę powiedzieć uczciwie, że profesor Giertych nie jest postacią z mojej bajki. Nie podobają mi się jego poglądy polityczne (bo też do endecji i neoendecji mi bardzo daleko). Nie podobała mi się jego wizja Kościoła. Nie byłem w stanie zapomnieć jego dość paskudnych zachowań z przeszłości – choćby tego, że w roku 1968 popierał udział Wojska Polskiego w tłumieniu Praskiej Wiosny, albo że po roku 1989 był przeciwny wycofaniu z Polski wojsk radzieckich (i, z tego co wiem, nigdy się z tych poglądów jednoznacznie nie wycofał).

A z drugiej strony czytam ten jego apel i… No kurczę, zgadzam się w zasadzie z każdym słowem. Z tym, że „Głosowanie na PiS to pewna droga do zniszczenia Kościoła Polskiego.” Że „W ciągu ostatnich czterech lat ścisłego związku Państwa z Kościołem nasz Kościół poniósł ogromne straty duchowe wynikające z faktu, że ta część społeczeństwa która nie popiera PiS (a jest to ponad połowa) masowo odchodzi od Kościoła.” Że „…sojusz Tronu z Ołtarzem zawsze osłabia duchowo Ołtarz.”

I tak dalej.

Dysonans poznawczy. Jak to możliwe, że człowiek, do którego poglądów mi tak daleko – i który w ogóle jest mi tak daleki – tak dokładnie trafia w sedno sprawy?

Nie on jeden zresztą. W to samo sedno trafiają dziś jak widać endecy (Giertych), katoliccy konserwatyści (Terlikowski – bardzo ostro w rozmowie ze Sroczyńskim) i socjaliści (choćby Sierakowski). Jak to możliwe, że ludzie o tak diametralnie różnych poglądach mówią tak bardzo jednym głosem w ocenie „dobrej zmiany”?

Wszyscy trafiają w sedno. Jak to wyjaśnić? Moim zdaniem – najbardziej chyba proroczo zrobił to Mistrz Młynarski w jednym z „podsumowań” na koniec któregoś programu Kabaretu Dudek:

Mili Państwo, dodam Wam na zakończenie, 
Że czy w upał, czy w czas mroźnej gołoledzi 
Coraz częściej słyszeć da się 
W telewizji, radio, prasie 
Ciepłe, szczere i otwarte wypowiedzi! 

A w tych wypowiedziach – wyznam Wam, Panowie – 
Nieodmiennie wciąż zadziwia mnie to jedno: 
To zadziwia mnie, Panowie, 
Że ktokolwiek się wypowie – 
Trafia swoją wypowiedzią w samo sedno! 

Już od dawna nie słyszałem wypowiedzi, 
Co by błędu zawierała choć zarodek. 
Czasem zda mi się na oko, 
Że ktoś myli się głęboko, 
A on – sunie bez wysiłku w sedna środek! 

Celnych owych wypowiedzi słucham przeto, 
Rozmyślając sobie czasem przy ich wtórze:
Czy ci ludzie w jednej chwili 
Tacy mądrzy się zrobili…
Czy to sedno się zrobiło takie duże…?