W uzupełnieniu do poprzedniego wpisu: dziś drań uciekł po raz drugi. Znowu za szafę. Wystarczyły nie do końca zasunięte drzwiczki. Może nazwiemy go Houdini?…
Kategoria: (Nie)Codzienności, czyli Życie i Nie Tylko
Żółw z Charakterem, czyli „Panie dyrektorze, to było moment…”
Parafrazując stary dowcip z czasów szkolnych (MOICH czasów szkolnych) – „żółw to temat-rzeka”.
Pucek już ponad rok temu wymarzył sobie żółwia. Żółw i żółw. Wymyślał dla niego imię, rysował go w zeszycie i w ogóle. Ja początkowo byłem przeciwny (jeszcze jedno zwierzę, którym JA będę się musiał zajmować…), potem nawet się zgodziłem – ale jakoś tego żółwia nie było i nie było. Bo brak czasu, bo brak funduszy (sam żółw niedrogi, ale cały osprzęt…).
No i wreszcie, kilka dni temu, żółw wprowadził się do pokoju Pucka – przywiozła go chrzestna mama, która (wiedząc o puckowym marzeniu i uzyskawszy moją zgodę) nabyła zwierza drogą kupna wraz z (prawie) całym wyposażeniem. Mały, zielonkawy, ziemno-wodny żół bokoszyjny (a konkretnie – pelomeduza afrykańska, czyli Pelomedusa subrufa). Gatunek w sam raz dla bardzo początkującego hodowcy, łatwy w obsłudze, nie chorowity, mało wymagający.
Dostał swoje akwaterrarium, dwie lampy (jedną od promieniowania UVB, żeby mi skorupa nie miękła, drugą – grzewczą, udającą afrykańskie słońce), filtr do wody, grzałeczkę, sporo żwirku, sporo wody, duży kamień na który może się wygrzewać i trochę roślinek. I pokarm – takie małe, suszone krewetki, które trzeba trzymać w zakręconym słoiczku, bo śmierdzą rozpaczliwie.
Pucek – zachwycony, chwali się wszystkim kolegom. Cały dom skacze wokół żółwia. No, prawie cały – bo na ten przykład kot ma żółwia dokładnie w nosie: nie zainteresował się nawet na tyle, żeby obwąchać akwarium. Ale może to i lepiej…
***
No i dziś po przyjściu za szkoły idziemy do żółwia, a żółwia… nie ma.
Nie ma i już. Ani pod roślinkami. Ani pod „domkiem”. Ani przy filtrze, ani przy grzałce. Ani zakopanego w żwirku. Ani w wodzie. Nie ma i już. Im bardziej zaglądamy, tym bardziej żółwia NIE MA.
Dramat, sami rozumiecie. Ale jak to możliwe?! No dobrze, drzwiczki od akwaterrarium Pucek zostawił odsunięte, ale jak, u licha, to bydlę wylazło z wody (!) i wspięło się na próg (umieszczony 2 cm nad powierzchnią wody!!)? A jak już wyszło – to co dalej? Akwarium stoi na niskim stoliku – zszedł na dół? Nie, no bez przesady, przecież to żółw, i to wodno-lądowy, a nie kot, do jasnej karbidówki!
Śledztwo. Analiza śladów wykazała, że bydlę rzeczywiście wyszło (przeszło z kamienia na brzeg, a stamtąd zsunęło się na stolik). Ze stolika – idąc bezmyślnie przez siebie – spadło (mokre ślady na podłodze). Spadło (najwyraźniej…) na brzuch, nie na plecy. Więc polazło dalej, bo mogło.
Ale dokąd? Przeszukaliśmy całą górę – ani śladu żółwia. Nerwy. Łzy. Gdzie jest żółw?! I w ogóle jak bydlęcia szukać? Małe to, a do tego głupie…
Olśniło mnie. Wygoniłem całą ekipę na dół, odczekałem kwadrans, a potem bardzo cicho wszedłem na górę, do pokoju Pucka, siadłem na podłodze i zacząłem nasłuchiwać. No i oczywiście po minucie czy dwóch usłyszałem – „szurr, szurr, chrrup…”.
Sukinkot był za szafą! Schował się tak, że musiałem całą szafę odsuwać. Po powrocie do domu wyglądał na całkiem zadowolonego z życia: chyba stęsknił się za wodą…
Wniosek numer 1: żółwie są sprytniejsze, niż nam się wydawało. Nie doceniliśmy gada.
Wniosek numer 2: żółwie są szybsze, niż nam się wydawało (jak w starym dowcipie: „Paaanie, dyyyrektoorze, tooo byyył moooment…”.
Wniosek numer 3: żółwie są twarde. Gdybym ja spadł na brzuch (nawet w skorupie) z wysokości jakieś 20 razy większej, niż mój wzrost, to… pewnie nie miałbym sił, żeby iść się chować za szafą.
Muszę przyznać, że mi drań zaimponował. Ma charakter. Ale od dziś drzwiczki będzie się zamykać…
(…nie miała baba kłopotu…).

Po-świątecznie
Komunia Pucka przebiegła nadspodziewanie spokojnie. Baliśmy się trochę czasu trwania samej mszy, bo w tym roku grupa dzieci była wyjątkowo (jak na naszą parafię) liczna – ponad setka. Ale okazało się, że wszystko grało jak w zegarku i całość wcale nie trwała bardzo długo (mimo, że ani przez chwilę nie miało się wrażenia pośpiechu).
A potem w domu – obiad dla rodziny, po południu ciasta i kawa dla Bliższych i Dalszych Znajomych. Na szczęście przy organizacji obiadu zadziałali Przyjaciele Domu, bo sam bym tego chyba nie ogarnął… Chwała im za to – i niech im Pan Bóg w dzieciach wynagrodzi (znaczy w tych, co już je mają, rzecz prosta).
Pucek był niesamowicie przejęty, radosny i – później, już w domu – nakręcony jak sprężynka. Wieczorem zasnął jak kłoda, ledwo głowę do poduszki przyłożył.
***
Zapraszając rodzinę i bliskich na Uroczystość podkreślałem, żeby „nie przesadzali z prezentami”. Bardzo mi zależało, żeby Puckowi ten dzień nie kojarzył się przede wszystkim z tym, co dostał w kolorowych papierkach. Jasne, drobne prezenty, upominki, coś miłego – ale żadnych „wodotrysków”, bo nie o to chodzi. Kiedy Pietruszka szedł do Pierwszej Komunii, jego głównym prezentem od rodziców był wyjazd sam na sam z tatą w góry (pisałem o tym sześć lat temu, TUTAJ). Piłka była ze mną na przedstawieniu i też miała taki cały dzień dla siebie. Z Puckiem pojedziemy chyba (bo jeszcze się nie zdecydował) na cały dzień na kajaki. Takie prezenty dzieci wspominają jeszcze po latach, kiedy wszystkie tablety, rowery, komputery i inne bajery dawno już się popsują…
Wszyscy – generalnie – uszanowali moją prośbę. Pucek dostał trochę fajnych książek, zegarek od Cioci B. (bo stary mu się zepsuł) i prawdziwego X-Winga z Lego Star Wars (tego dużego, łomattko!).
Wszyscy… z wyjątkiem dziadka L. (czyli teścia) rzecz prosta. Teść – jak to teść – do prezentów nie miał głowy, raz spytał mnie nawet, co kupić, ale ostatecznie stwierdził, że da wnukowi pieniądze, „…bo on już przecież nie jest taki mały, a wam łatwo nie jest, to już powinien wiedzieć, że się oszczędza…” – i tak dalej. Już miałem na końcu języka komentarz, że Pucek ma DZIEWIĘĆ lat, a nie dziewiętnaście, alem sobie odpuścił. OK, parę groszy dostanie, schowa sobie (bo Pucek ma skarbonkę, w której swoje oszczędności trzyma, i wcale do niej tak często nie sięga).
Tyle, że „pare groszy” okazało się kwotą moim zdaniem zdecydowanie za dużą, jednoznacznie przekraczającą granice „drobnego upominku”. Zwłaszcza, że dziadek do milionerów nie należy.
Pucek się oczywiście ucieszył – pieniądze do skarbonki schował i więcej o nich nie mówił. Ciekawe, czy za rok – dwa będzie jeszcze pamiętał, od kogo je dostał i z jakiej okazji…
Ferie
No, bo ferie były. Tylko jakoś nie mogłem się zebrać, żeby coś napisać.
Wyjechaliśmy sobie na tydzień. Najpierw na Dolny Śląsk, do rodziny M., gdzie zawsze jesteśmy mile widziani i gdzie możemy oddawać się słodkiemu lenistwu, bo kochana ciocia D. nie pozwala nam nawet zmyć po sobie naczyń. Wyspaliśmy się, wybawili, Potwory nawet pojeździły na nartach…
A potem pojechaliśmy do Zakopanego, do mojej ciotki. Na chwilę, na dwa dni (nie licząc dojazdów).
Dziwne doświadczenie. Kiedyś to były dla mnie najważniejsze miejsca na świecie. W Tatry wracałem jak do domu. Teraz od ładnych paru lat bywam tam tylko z rzadka, „przy okazji”, raz na parę lat… Ale kiedy wszedłem do domu ciotki U. w centrum Zakopanego, poczułem się (przez krótką chwilę) jakby te wszystkie lata nie istniały. Ten dom to jedno z moich „miejsc magicznych”. Kuchnia pachnąca przyprawami i drewnem (dom jest częściowo drewniany). „Salon” (połączony z sypialnią ciotki i jej prywatną łazienką) z wielkim kominkiem i fantastycznym, secesyjnym kredensem z intarsją, z obrazami… Portrety nieżyjącego już wujka U., osoby w Zakopanem niegdyś znanej i szanowanej, długoletniego burmistrza, przedwojennego olimpijczyka… A szerokie, drewniane schody wiodące na górę, do trzech dodatkowych sypialni i łazienki, mają niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju zapach drewnianego domu, z nutą dymu z kominka…
Wujek U. był młodszym bratem mojego dziadka, ojca mojej Mamy. Ciotka – choć była od męża sporo młodsza – dziś jest już dobrze po osiemdziesiątce i zdrowie jej szwankuje (choć humor – ani trochę). Kiedy jej zabraknie, dom odziedziczą jej wnuki z „Hameryki”… Co z nim zrobią? Sprzedadzą?… Bo przecież raczej nie wrócą z Chicago, Nowego Jorku i Ottawy, żeby zamieszkać w Zakopanem. Kiedyś – jako dziecko – marzyłem, że w przyszłości zamieszkam w tym domu. Gdybym wygrał w Lotto, to bym się chyba dogadał ze spadkobiercami i kiedyś ten dom od nich odkupił…
***
Kolana Piłki uniemożliwiły nam jakieś dłuższe wyprawy – przeszliśmy się tylko Doliną Kościeliską, do schroniska i z powrotem. Na niebie nie było jednej chmurki, słońce świeciło, śnieg – aż oczy bolały (dosłownie, bez żadnych poetyckich przenośni). Gdyby nie tłumy turystów, byłoby niemal idealnie.
A następnego dnia wjechaliśmy na Gubałówkę, żeby sobie popatrzeć – a potem pojechaliśmy w objazd po Różnych Ważnych Miejscach w okolicy Zakopanego. Pojechaliśmy przez Brzeziny do Murzasichla… I tam dopiero (patrząc na moje dzieci) zdałem sobie sprawę, że to są Ważne Miejsca – ale dla mnie. Dla nich znaczą niewiele. To znaczy – znają je, oczywiście, z moich opowieści, ale same żadnych wspomnień z nimi związanych nie mają.
A ja?
Do Murzasichla jeździłem dziesiątki razy. W Murzasichlu poznaliśmy się z M. (paradoks: w Warszawie mieszkaliśmy od siebie – w linii prostej – jakieś dwa czy trzy kilometry, ale nie znaliśmy się; a potem spotkaliśmy się 400 kilometrów od domu – i tak się zaczęło). A potem przez parę lat mieliśmy taki rytuał: zawsze jeździliśmy do Murzasichla z grupą przyjaciół na kilka dni w przerwie między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Ja przyjeżdżałem zwykle już 26 grudnia, M. dojeżdżała dzień później – ale nie z Warszawy, tylko z C., z Dolnego Śląska, bo święta spędzała u ciotek. Pociąg z Wrocławia przyjeżdżał do Zakopanego o jakiejś nieludzkiej porze: żeby dojechać do Murzasichla M. musiała albo czekać bodaj trzy godziny na autobus, albo wskoczyć w miejski autobus zakopiański i dojechać przez Jaszczurówkę i Cyrhlę do Brzezin (dziś autobus przez Brzeziny dojeżdża do Murzasichla, wtedy tak nie było).
Więc M. jechała do Brzezin, a ja wychodziłem z Murzasichla tak, żeby czekać na Nią na przystanku o siódmej rano. Brałem od Niej plecak i szliśmy sobie szosą w kompletnej, górskiej ciszy (turystów tam wtedy prawie nie było, a już na pewno nie o takiej godzinie…) przez zawsze o tej porze roku zaśnieżony las. I wcale nam się nie spieszyło, choć o globalnym ociepleniu nikt jeszcze (chyba) nie mówił, a termometry pokazywały zwykle co najmniej minus dziesięć… Do domu, w którym zawsze mieszkaliśmy były jakieś cztery kilometry.
Mówiłem o tym moim dzieciom, ale to jednak nie ich wspomnienia. Tylko moje.
Policje tajne, jawne i dwupłciowe…
Parking pod szkołą muzyczną w G. Odwiozłem Piłkę na zajęcia, wracam. Przychodzi SMS, więc wyciągam telefon i sprawdzam. SMS nieważny, ale na belce widzę ikonkę i napis „Dostępne sieci Wi-Fi”. Z ciekawości sprawdzam, jakie – i co widzę? Aż zrobiłem zrzut ekranu z wrażenia, bo chyba nikt by mi nie uwierzył:

Finansowo (albo Wcale Nie)
Pucek ma tysiąc pomysłów na minutę – z czego mniej więcej trzy czwarte dotyczą tego, co chciałby dostać w prezencie. Problem „co napisać w liście do Mikołaja” pojawia się już od sierpnia. I – jak to u Pucka – najgorszy jest poziom decyzji. To? A może Tamto? Czy jednak Jeszcze Coś Innego?…
Niestety, duża część puckowych pragnień jest raczej nie do zrealizowania. Klocki Lego – super, jestem za, ale jak Pucek z błyskiem w oku pokazuje mi swój wymarzony zestaw (to znaczy – ten, który jest wymarzonym akurat dziś…), to już wiem, że go raczej nie dostanie. Bo wydanie 400, 500 czy (był i taki) 1,6 tys. zł na klocki Lego raczej nie wchodzi w grę. Podobnie ma się sytuacja z interaktywnym, zdalnie sterowanym robotem za drobne 800 zł i temu podobnymi atrakcjami.
Mieliśmy ostatnio poważną rozmowę – tak poważną, jak można z ośmiolatkiem na takie tematy przeprowadzać. Wyjaśniłem, że to są naprawdę Bardzo Drogie Zabawki i że nas na nie po prostu nie stać, bo jest tak, jak jest i nie mamy bardzo dużo pieniędzy (podejrzewam, że jakbym miał bardzo dużo pieniędzy, to i tak miałbym opory przeciwko wydaniu ośmiu stów na „zdalnie sterowanego…” i tak dalej, ale to już zupełnie inna historia). Pucek zaczął myśleć. Myślał dwa dni.
A dziś przyszedł do mnie… ze swoim małym portfelikiem, w którym trzyma swoje oszczędności (wiadomo – coś dostanie od dziadka, coś od cioci, kilka stów już się tego zebrało…). I powiedział, że właściwie to jemu te pieniądze niepotrzebne, więc żebym ja je wziął, bo przecież utrzymanie domu (tak powiedział!) jest ważniejsze.
Wyściskałem go i wytłumaczyłem, że aż tak źle to jeszcze nie jest, że z głodu nie umieramy i absolutnie nie tknę jego oszczędności. Ale wiecie co? Wzruszyłem się jak stary siennik. Gdzie w takim małym człowieku mieści się takie wielkie serce?…
Czas…
Czas. A raczej jego brak. Na nic nie mam czasu.
Co prawda starsze Potwory jeżdżą już same do gimnazjum, więc nie trzeba ich wozić – ale za to Pucek ma trzy (!) razy w tygodniu lekcje na „popołudnie”. Co oznacza nie tylko, że kończy koło czwartej, ale także że trzy razy w tygodniu przed południem jest w domu. A to z kolei oznacza, że te trzy przedpołudnia trudno uznać za „normalny” czas na pracę. Po Pucek coś chce, bo o coś pyta, bo coś musi właśnie teraz mi powiedzieć… Bo wreszcie jeśli ja siądę na trzy godziny do pracy, to on przez te trzy godziny będzie głównie gapił się w kreskówki (tak, wiem, ten temat już kiedyś przerabialiśmy). Więc trzeba się nim choć trochę zająć, do cholery.
Jak do tego dodać jakieś tam dodatkowe zajęcia plus szkołę muzyczną Piłki (ostatni rok, chwalić Boga…) to i tak robi się sporo jeżdżenia. Do tego dochodzą sprawy prozaiczne, acz niezbędne: zakupy, obiady (…i inne posiłki), pranie… Do tego dochodzi to, że Starszakom czasami trzeba coś w szkolnych sprawach powyjaśniać (Pietruszce mniej, a jeśli, to głównie z biologii; Piłce czasami nieco więcej, głównie z matematyki i – o zgrozo… – fizyki; dobrze, że jeszcze na poziomie gimnazjalnym nie mam z tym problemów).
I jak to wszystko zsumować – a potem dodać jeszcze czas na pracę! – to wychodzi, że już na nic poza tą „codziennością” nie mam czasu. Jakakolwiek „wolna chwila” ma szansę zaistnieć dopiero wtedy, kiedy Potwory idą spać (to znaczy – Pucek idzie spać, a Starszaki jeszcze coś tam robią, ale już każde u siebie). Tyle, że zanim cały kramik się zamknie (przygotować drugie śniadania na jutro do szkoły, przygotować śniadanie właściwe na tyle, żeby rano zajęło jak najmniej czasu, czasami jeszcze wyciągnąć pranie, odpalić zmywarkę i tak dalej…) to jak obszył robi się jedenasta. I pozostaje wybór: albo zmierzać w stronę spania, albo wreszcie mieć kilka chwil dla siebie… I okupić je niewyspaniem, bo przecież rano szkoła i tak dalej. Wiem, że jeśli w tygodniowym szale położę się spać później, niż o północy, to nazajutrz będę niedospany. Jeden dzień takiego niedospania jeszcze da się przeżyć, ale dwa (albo więcej) to już problem. Bo o ile gotowanie, pranie czy nawet prowadzenie samochodu (na krótkich, lokalnych dystansach…) kłopotów nie sprawia, o tyle efektywna praca jest mocno utrudniona. A że na tę efektywną pracę i tak za dużo czasu nie ma… No właśnie.
Nie mam kiedy spokojnie czegoś poczytać (rozdział dziennie, w łazience, kiedy mi się woda do wanny leje…). Film obejrzeć? Muzyki posłuchać?
Co gorsza (?) nie mam też kiedy się ruszać. Nie mam kiedy pójść na rower, nie mam kiedy przejść się na spacer. Brakuje mi otwartych przestrzeni. Szumu wiatru nad głową. Drogi pod nogami. Brakuje mi muzyki, brakuje mi poezji.
„Musisz znaleźć trochę czasu dla siebie”, powiedziała mi B. Ma rację, oczywiście. Muszę. Powinienem. Dla zdrowia (psychicznego i fizycznego). Człowiek potrzebuje… I tak dalej. Wiem to dobrze. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przez ten brak czasu jestem zmęczony, bardziej drażliwy, łatwiej się denerwuję (także na moje dzieci), że czasami niepotrzebnie robię z igły widły. Że powinienem odpocząć, że powinienem – właśnie – mieć trochę czasu tylko dla siebie, bez nich. Wiem to – tylko co z tego?
Z czego mam zrezygnować? I jak? I jakim kosztem?
Ostatnio złapałem się na tym (był akurat jeden z tych dni, kiedy Pucek szedł do szkoły „na rano”, więc koło wpół do pierwszej był już w domu), że marzę o tym, żeby zadzwonił któryś z puckowych kolegów (co się zdarza dość często) i zaprosił go do siebie. Bo ja przecież mam tyle roboty, bo książka się sama nie zrobi, bo jakieś inne tłumaczenia… A tu Pucek w domu, więc spokojnie pracować się nie da…
Jak sobie to uświadomiłem, to mi się jakoś smutno zrobiło. Nie mam dla niego czasu, ciągle się „rozmijamy”, wiem, że mu tego czasu ze mną brakuje… A ja tylko myślę, jakby się go tu pozbyć z domu na kolejne parę godzin. Ale co mam zrobić? Gdybym wygrał w jakieś Lotto, rzuciłbym tę robotę w cholerę – ale dopóki to nie nastąpi, musze robić to, co robię. Tak, wiem, pracuję w domu, więc i tak nie jest najgorzej (gdybym musiał chodzić do pracy „nine to five”, to już w ogóle nie wiem, jakby to wszystko wyglądało). Ale co z tego? Co z tego, że „nie jest najgorzej”, skoro nie jest też dobrze…
Powakacyjnie – z Innej Strony
No, to napisałem coś o tym, co w te wakacje było piękne i co będę miło wspominać. Niestety, nie wszystko było łatwe i przyjemne. Było trochę problemów, które każą mi poważnie zastanowić się nad przyszłorocznymi wakacjami. Nad tym, że chyba pora coś zmienić, coś zrobić inaczej (choć na razie nie mam pojęcia, co).
Moje Potwory – kto je zna, ten potwierdzi – to trzy kompletnie różne osobowości. Różnią się od siebie tak bardzo, że czasami naprawdę trudno to ogarnąć. Mają zupełnie różne charaktery i temperamenty, różne zainteresowania, różne tempo „rozruchu”, kompletnie różne podejście do tego, co znaczy „fajnie spędzać wolny czas”. A z tego wynika, że wspólne spędzanie wolnego czasu bywa trudne.
Pietruszka to analityk, ścisłowiec, każdy włos dzieli na czworo (co tam na czworo, na czternaścioro!) mózg mu pracuje szybciej, niż mały parowozik. Jest kompletnie inny, niż ja – ale jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu, to – paradoksalnie – z całej czwórki jest najbardziej do mnie podobny. Męczy go „leżing i plażing”, do wody owszem, chętnie wskoczy… na pół godziny. A potem by gdzieś poszedł, coś pozwiedzał, zobaczył coś, czego jeszcze nie widział. O, bo takie wzgórze wznosi się nad wioską, w której mieszkamy… Jak myślisz, tato, da się tam wejść?… Zrobić zdjęcia ze szczytu?…
Piłka – trochę z charakteru, trochę z powodu swoich (przejściowych, ale jednak) problemów z nogami wielką entuzjastką „łażenia” nie jest. Ona by chętnie na tej plaży została – też nie po to, żeby leżeć, ale głównie po to, aby siedzieć w wodzie. Pojechać, zwiedzać? No, ewentualnie. Pójść gdzieś? Ale co, piechotą…? Nie fanatycznie.
Pucek – najchętniej bawiłby się z kolegami w podobnym wieku (na szczęście tym razem tacy tam byli…). Plaża – super, jeśli spełniony jest warunek numer jeden. Wycieczki – jak wyżej. Piesze wycieczki? Byle nie za długie (przy czym odległość, która jest uznawana za „za długą” jest odwrotnie proporcjonalna do temperatury). Zabytki go jeszcze nie interesują.
Różnice charakterów (i, w ostatnim przypadku, wieku…) sprawiają też, że Potwory – kiedy spędzają ze sobą zbyt dużo czasu – zaczynają się gryźć.
W efekcie bardzo często sytuacja jest taka, że niezależnie od tego, co robimy i na co się decydujemy, ktoś jest niezadowolony. Jedziemy do Szybenika? Pietruszka jest za (można pozwiedzać, połazić, zobaczyć coś nowego). Piłka jest za (łażenia nie za dużo, a sklepy, wystawy, całe „wielko(…)miejskie życie”. Pucek? „A co ja tam będę robił…? Będę się nudził… I długo się tam jedzie…”
Jedziemy na plażę? Piłka jest za (woda, woda i poza tym jeszcze woda). Pucek jest za (woda, kolega W., kolega K. – czego chcieć więcej?). A Pietruszka? „Znowu…? Przecież wczoraj byliśmy na plaży…”.
A jak już w tym Szybeniku – to może wdrapiemy się na sam szczyt wzgórza, do twierdzy? Pucek jest za (twierdza, zamek, no, rycerze tam byli i w ogóle). Pietruszka jest za (BARDZO za). Piłka? „Wysoko… długo się idzie… Nogi… Kolana mnie będą boleć”…
I tak dalej, i tak dalej. A jak jeden ktoś jest niezadowolony, to reszta ktosiów też nie jest do końca szczęśliwa. A zgadnijcie, komu się w takich sytuacjach najbardziej (na płaszczyźnie emocjonalnej) obrywa…?
A już nie daj Boże próbować jakichś „krakowskich targów”, jakichś kompromisów.
Wracamy z Trogiru. Piłka chce do domu. Pietruszka chce zahaczyć o Góry Dynarskie, czyli jechać drogą okrężną i gdzieś połazić. Pucek jest zmęczony. Kompromis? Pojedziemy trasą przez góry (czyli dookoła), ale już bez łażenia etc. Efekt? Pietruszka skrzywiony (no bo co z tego, że góry piękne, jak nie da się choć godzinę czy dwie po nich pochodzić). Piłka skrzywiona (bo zamiast trzech kwadransów byliśmy w drodze trzy i pół godziny). Pucek skrzywiony i rozmarudzony (bo za długo, bo on chce pić, ale nie to, co mamy, tylko akurat co innego, a w ogóle, to on się umawiał z kolegą W., że będą grać w Uno, a…).
Czyli próba dogodzenia wszystkim nieodmiennie sprawia, że wszyscy są niezadowoleni. A jak wszyscy są niezadowoleni, to ja mam przerąbane. I po takim dniu jestem cholernie zmęczony, i tylko czekam, aż oni wreszcie pójdą spać, a ja będę miał godzinę ciszy i spokoju… Trudno powiedzieć, żeby był to ideał rodzinnych wakacji.
Nie wiem, jak to rozegrać. Do przyszłorocznych wakacji jeszcze dużo czasu, może coś wymyślę. Na razie trzeba się wygrzebać z powakacyjnego dołka finansowego, który – wszystko na to wskazuje – skończy się (czyli wyrówna) dopiero w październiku.
Różności…
Jakoś nie mogę się zebrać…
***
Chorwacja. Adriatyk, ciepła i czysta woda, plaże i tak dalej – wszystko to miłe, ale mnie akurat najmniej ciągnie. Za to miasta… Ludzie… Trogir był cudowny, Primosten, wyspa Pag, Krapanj, wodospady Krka… Lazurowe morze i wznoszące się nad nim wysokie góry – widoki na Pagu po prostu mnie zachwyciły.

Do tego przesympatyczni ludzie, świetna kawa i ta charakterystyczna atmosfera luzu i uśmiechu.
Najpiękniejszym chyba miejscem, w którym byliśmy, była starówka w Szybeniku. Oczywiście wszystkie starówki nadmorskich miast w Chorwacji są piękne, ale Szybenik jest wyjątkowy, bo stare miasto leży na wzgórzu. To sprawia, że poza charakterystycznymi, wąskimi uliczkami, przesmykami i tak dalej pojawia się „efekt 3D”: uliczki biegną nie tylko w lewo i w prawo, ale także w górę i w dół. Można iść wąską uliczką – tak wąską, że wyciągniętymi na boki rękami dotyka się ścian domów z obu stron – i nawet nie zauważyć, jak uliczka przechodzi w schody, schody zakręcają, przechodzą nad dachem i nagle biegną „piętro wyżej”, nad tą samą uliczką, którą szło się chwilę wcześniej.
O, tak wygląda Szybenik od strony portu. Wieczorem…


…i w nocy:

A w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na dwie noce w Austrii, w dolinie Hallstatt. Znałem to miejsce ze zdjęć i marzyłem, żeby kiedyś tam dotrzeć. Udało się. I zaprawdę, powiadam Wam: zdjęcia, nawet te najlepsze, to pikuś. Pan Pikuś. To trzeba zobaczyć. Maleńkie miasteczko nad górskim jeziorem, przytulone do zboczy Alp. Miejsce jak z bajki. Jeszcze głupie 120 lat temu nie można było tam nawet dojechać drogą: jechało się konno przez góry albo płynęło z drugiej strony jeziora…
O, tak to wygląda z bliska:


…a tak z daleka:

Wakacje i po…
Tak, wiem, długo nic. Na swoje usprawiedliwienie – poza lenistwem, brakiem humoru i takimi tam drobiazgami… – mam także problemy z prawą ręką, które przez dłuższy czas sprawiały, że pisanie było dla mnie zdecydowanie mało przyjazną czynnością – więc ograniczałem się do tego, co pisać musiałem, czyli działań zarobkowych. Tak, już jest lepiej, choć jeszcze nie idealnie.
A potem byliśmy trzy tygodnie poza domem. Odwiedziliśmy wiele pięknych miejsc. Było wśród nich kilka, które na pewno trafią na listę „Tu Jeszcze Kiedyś Trzeba Przyjechać”. I przynajmniej dwa z gatunku „O, Tu Kiedyś Mógłbym Mieszkać”.
Tak, pod względem turystyczno-estetyczno-podróżniczym to była na pewno udana wyprawa wakacyjna. A pod innymi względami? Nie wiem. Wiele (zbyt wiele…) rzeczy i spraw było inaczej, niż bym chciał. Trudno byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, czy udało mi się tak naprawdę odpocząć.
Ale to już chyba nie dziś. Późno jest, a ja mam za sobą ponad 400 kilometrów za kierownicą. Może jutro.