O Jednej Książce i Nie Tylko

Nie piszę, bo jestem zasypany pracą… i nie tylko.

Czytam fascynującą książkę. „Cesarz wszech chorób. Biografia raka„.

Siddhartha Mukherjee, Amerykanin indyjskiego pochodzenia, lekarz (onkolog) i naukowiec (genetyk, biolog molekularny) napisał genialną, popularnonaukową książkę (nagroda Pulitzera!) opisującą historię i – no właśnie – „biografię” raka.

Rzecz jest naprawdę niezwykła: pokazuje – w kategoriach naukowych, w optyce „evidence based medicine” – historię tej choroby, ale też (a może – przede wszystkim) historię ludzkich z nią zmagań. Zmagań z podstępnym, inteligentnym, niezwykle sprytnym i twardym przeciwnikiem; zmagań w których na każe zwycięstwo przypadało (i nadal przypada) wiele klęsk.

Historia walki z rakiem to także historia ludzkich słabości, niedopatrzeń, urazów i zwykłej głupoty (często w wydaniu ludzi skądinąd genialnych…) sprawiającej, że kolejny lek czy kolejną metodę wynaleziono i wykorzystano dziesięciolecia później, niż to było możliwe.

Ale Mukherjee nie poprzestaje na analizie czysto medycznej – pokazuje, jak ogromną rolę w podejściu do tej choroby odgrywała polityka, postawa społecznikowska, różnice w podejściu do nauki w Europie i w USA, charakter i temperament poszczególnych lekarzy czy naukowców… Pokazuje też, z jakimi problemami zmagali się ludzie stawiający pierwsze, pionierskie kroki w leczeniu raka – i jak stosunkowo mało o tej chorobie wiedziano jeszcze 40–50 lat temu.

Po raz kolejny okazuje się, że największe, przełomowe odkrycia zmieniające całe podejście, pozwalające wyrwać śmierci (czasami na krótko, czasami potwornie wysokim kosztem…) kolejną grupkę osób były efektem nie tyle mrówczej pracy setek naukowców w setkach laboratoriów (na to przychodził czas później), ale twórczej, genialnej, odkrywczej, czasami niemal proroczej wizji konkretnego człowieka, który zestawiając różne informacje, tworząc syntezę wiedzy z różnych źródeł i myśląc „out of the box” łączył pozornie odległe fakty i dochodził do wniosku, że A+B=X (podczas gdy przez wiele lat wcześniej wszyscy byli przekonani, że wynik to „C” – tak bardzo przekonani, że nikt już nawet tego nie sprawdzał). Ten „konkretny człowiek” bardzo często zresztą początkowo uznawany był za szaleńca, a jego wizje (i prace) były odrzucane przez medyczną społeczność. A jednak później okazywało się, że miał rację!

To książka, którą czyta się „jak kryminał”. Ale też książka, której nie da się czytać spokojnie i bez emocji (zwłaszcza w naszej sytuacji…). Są rozdziały, które pochłania się niemal z euforią… Ale są i takie, przy których coś ściska w gardle i trzeba wstać i przejść się po pokoju, żeby złapać oddech.

Książkę poleciła mi nasza Pani Doktor, która zresztą była konsultantką naukową jej polskiego wydania. A to, że ją czytam, może w przyszłości (niedalekiej…) okazać się wstępem do pewnego Zupełnie Nowego Projektu, który przyszedł mi do głowy „out of nowhere”. W przypływie kompletnej bezczelności przedstawiłem Projekt Pani Doktor – a ona nie powiedziała „nie”, co więcej, rzuciła parę wskazówek (i tytuł książki Mukherjeego) i wskazała kierunek wstępnego dziennikarskiego „riserczu”.

Nic więcej na razie nie powiem – ale jeśli Projekt wypali, to… będzie dym.

Mruczanka Zachwycona

Dawno, dawno temu poświęciłem notkę na tym blogu pewnej piosence, na której suchej nitki nie zostawiłem. Notka TUTAJ. Chodziło o super–hiper–mega przebój zespołu Feel z 2007 r. pt. „Jest już ciemno”.

Zdania o tej radosnej TFUrczości nie zmieniam – fanów Feela uprzejmie przepraszam, ale piosenka była badziewiem niezwykłym, tak od strony muzycznej, jak i tekstowej. Tekst bolał mnie szczególnie (zboczenie zawodowe…) – nędzna pseudo–poezja, grafomania potworna.

Piosenka (na szczęście) z grubsza zanikła, w radio jej zbyt często nie puszczali (a jak już puszczali – to przecież radio ma genialny guziczek o nazwie „wyłącznik”, z którego natychmiast korzystałem).

Kilka dni temu jednakowoż usłyszałem ją ponownie. A w zasadzie – zobaczyłem. I chciałbym, żebyście Wy także to zobaczyli. Już wiem, po co powstała ta piosenka – dokładnie po to, aby Ireneusz Krosny mógł nagrać taką oto scenkę…

Fanów zespołu Feel ostrzegam: zastanówcie się dobrze przed obejrzeniem tego nagrania. Jeśli to zrobicie, już nigdy nie będziecie w stanie słuchać „Jest już ciemno” tak, jak dotąd. Zmieni się Wasz sposób postrzegania świata. Czujcie się ostrzeżeni… Resztę zapraszam. To trzeba obejrzeć kilka razy, żeby wypatrzeć wszystkie smaczki w rodzaju „zaufaj” czy „je, je, je”.

 

 

Hobbit: Puchatek Jest Za

Na pierwszą część ekranizacji „Władcy Pierścieni” poszliśmy w pod koniec lutego 2002 r., z całą grupką znajomych. Specjalnie wybraliśmy kino „Luna” przy Marszałkowskiej, bo chyba tylko tam były wtedy w ostatnich rzędach dwuosobowe kanapy – a M. była w dziewiątym miesiącu ciąży i nie wiedzieliśmy jak zniesie taki długi seans (tydzień później urodził się Pietruszka…).

Ja, nie da się ukryć, do idei ekranizacji podchodziłem sceptycznie – uważałem (i zdania nie zmieniłem), że tej książki przenieść na ekran po prostu się nie da. Za dużo treści (nie mylić z wydarzeniami i akcją), za dużo myśli, za dużo symboliki, zbyt wiele warstw narracji…

Kiedy wyszliśmy z kina miałem mieszane uczucia. Z jednej strony – wszystkie moje zastrzeżenia pozostały („Widać, że Jackson uważnie przeczytał tę książkę!” – powiedział wówczas kolega T. Na co ja odparłem: „I że niewiele z niej zrozumiał.” – co oczywiście było pewną przesadą… Ale niewielką.).

Z drugiej – pomyślałem, że film idealnie sprawdza się jako… ilustracja do książki. Wizja Śródziemia – Zwłaszcza Shire’u czy Morii, a w kolejnych częściach także Gondoru (Minas Tirith!) była po prostu wspaniała. Ale jeśli ktoś książki nie czytał, to na ekranie zobaczył jakąś skądinąd ciekawą historię magiczno–przygodową i… niewiele więcej, niestety.

I nie chodziło mi nawet o to, że „elfy nie śpiewają” i że nie było Toma Bombadila – ale o to że nie było rzeczy dużo ważniejszej: głębi.

***

A teraz – z czystej ciekawości – poszedłem na „Hobbita”. I wiecie co? Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Paradoksalnie uważam, że pierwszy „Hobbit” to znacznie lepszy film niż „Władca Pierścieni”. Lepszy także pod tym względem, że lepiej oddaje to, co znajdowało się w literackim pierwowzorze. Dlaczego?

Po pierwsze dlatego, że Jackson ma więcej czasu na te opowieść. Decyzja o rozbiciu historii na trzy filmy wynikała oczywiście (nie oszukujmy się…) z założeń czysto komercyjnych, ale bardzo filmowi pomogła. Wystarczy proste porównanie: Pierwszy tom „Władcy Pierścieni” w wydaniu Czytelnika z 1981 r. ma – bagatela – 548 stron. I te 548 stron trzeba było zmieścić w mniej więcej trzygodzinnym filmie.

„Hobbit” (Iskry, 1985 r.) ma raptem 234 strony – i te 234 strony Jackson ma pokazać w trzech filmach. Jest różnica, prawda?

Dzięki tej różnicy, jak napisałem, Jackson ma czas. Jest w filmie czas na pokazanie, jak młody Bilbo siada do kolacji (scena ma raptem ze dwie minuty, ale jest genialna!). Jest czas na pokazanie jego dialogu z Gandalfem („Dzień dobry? A cóż przez to rozumiesz?”). Jest czas na kapitalną kolację krasnoludów i Bilba, łącznie z piosenką o tłuczeniu talerzy (nota bene – scena sfilmowana po prostu genialnie, całe kino się śmieje!). Jest czas na śpiewaną przez krasnoludy pieśń o wyprawie po skarby. Na scenę, w której Bilbo chce wracać bo zapomniał chusteczki do nosa. Na historię o trzech trollach wyprowadzonych w pole i zamienionych w kamień. Na grę w zagadki z Gollumem – i tak dalej, i tak dalej.

To wszystko drobiazgi, szczegóły, scenki które – pozornie – niewiele wnoszą do akcji, ale budują coś, co jest niezwykle istotnym elementem prozy Tolkiena: nastrój, klimat, charakterystyczny oddech, poezję… Na takie drobiazgi zabrakło miejsca w ekranizacji „Władcy Pierścieni” – i ten film bardzo na tym stracił.

***

Ale jest też drugi poziom, który zadecydował o tym że „Hobbit” (a przynajmniej jego pierwsza część) jest lepszym filmem niż „Władca…”: otóż „Hobbit” (mówię o książce) to jednak znacznie prostsza historia. Jasne, są tu ważne myśli, są wątki pogłębiające, są odniesienia do Znacznie Większych Historii i tak dalej – ale sama fabuła „Hobbita” pomyślana była przez Autora jako (głównie…) opowieść dla dzieci. Nie ma tu takiej głębi, nie ma tak „dorosłych” dylematów, takiej filozofii, symboliki, odniesień do spraw Najważniejszych. Jest za to stosunkowo prosta opowieść o przygodzie i jej konsekwencjach.

I nie zmienia tego fakt, że Jackson nieco „udoroślił” tę historię (sceny bitew są dość brutalne i raczej nie dla małych dzieci, a orkowie i wargowie naprawdę mogą przyśnić się w nocy…). Prosta (wiem, powtarzam się…) baśń, po prostu idealny materiał na scenariusz.

W całym filmie – choć oczywiście pewne sceny i wątki są na potrzeby scenariusza nieco zmienione – nie było ani jednego momentu, w którym skrzywiłbym się z niesmakiem i pomyślał, że „to nie tak”. Ani jednej sceny, w której rzuciłoby się w oczy niezrozumienie przez reżysera filozofii Tolkienowskiego świata. Ani jednego prawdziwego zgrzytu. A w ekranizacji „Władcy…” takich zgrzytów było co najmniej kilka.

Jeśli kolejne części będą równie dobrze zrobione – to naprawdę będzie co oglądać.

***

Nieuczciwie byłoby nie powiedzieć o jeszcze jednej płaszczyźnie, która – niezależnie od tego co napisałem wyżej – jest chyba najmocniejszym atutem tego filmu. Cała strona wizualna, cała wizja plastyczna jest po prostu oszałamiająca. Shire jest jeszcze piękniejszy niż we „Władcy…”, Erebor wręcz zapiera dech w piersi. Krasnoludy są „przemyślane” do najdrobniejszego szczegółu, konie są takie jak powinny być (krasnoludy jeżdżą na zimnokrwistych kucach, elfy – na koniach gorącokrwistych!). Każdy szczegół stroju, każda klamra u paska, każdy obrazek na ścianie w Bag End…

No i wszystkie „normalne” krajobrazy Śródziemia, za które Nowa Zelandia powinna dostać oddzielnego Oscara… Dla samej uczty dla oka warto ten film zobaczyć.

Mruczanka Symfoniczna Poniekąd

Tak jak obiecałem (choć później, niż obiecałem…) słów kilka o albumie „Secret Symphony” Katie Melua (wybaczcie, jakoś nie mogę się przekonać do odmiany tego nazwiska… „Katie Meluy”? Brzmi fatalnie…).

Ponieważ płyta ukazała się już ponad dwa miesiące temu, zdążyłem przeczytać sporo recenzji. Jest wśród nich sporo głosów krytycznych – z gatunku „bardzo ładne, ALE..”. Jak się wczytać uważniej, to wszystkie te „ale” sprowadzają się do tego, że piosenkarka śpiewa co innego (albo – śpiewa inaczej) niż spodziewali się autorzy recenzji po jej kolejnej płycie.

Ja nie mam tego problemu, bo niczego nie oczekiwałem. Wszystkie dotychczasowe albumy Katie mają pewne cechy wspólne – ale też każdy jest trochę inny. Ma inny nastrój, inne przekazuje emocje, inne pejzaże maluje (tak muzyczne, jak tekstowe). 

Ale jedno pozostaje niezmienne: autentyzm i szczerość wykonania. Katie Melua należy do tego typu artystów, których najbardziej lubię słuchać (czy raczej – do jedynego typu artystów, którego słuchać w ogóle mam ochotę…) – artystów którzy przez swoją muzykę naprawdę mają coś do powiedzenia. Ogromnym atutem wszystkich jej płyt są znakomite teksty: teksty poważne lub zabawne, czasami melancholijne czy wręcz smutne (jak „Blue Shoes” z drugiego albumu „Piece by piece”), czasami zabawne (jak kapitalne „My Aphrodisiac Is You” z „Call Off the Search”) – ale zawsze autentyczne.

Coraz mniej – kiedyś już o tym pisałem – jest dziś artystów, którzy myślą o tym, co śpiewają. Dominujące zjawisko we współczesnej muzyce popularnej to niestety ludzie jakże trafnie zwani „wykonawcami”. Oni nie tworzą, nie mówią, oni tylko wykonują cudze piosenki. Tak, czasami wykonują je bardzo efektownie i z ogromnym profesjonalizmem (mógłbym tu wymienić wiele największych gwiazd światowego show-businessu…) – ale to tylko wykonanie. To jest nijakie. Nudne po prostu. Tu jest zupełnie inaczej.

„Secret Symphony” różni się od poprzednich albumów Katie tym, że tym razem piosenkarka śpiewa głównie „cudze” teksty. Tyle, że te „cudze” natychmiast stają się jej własnymi – bo śpiewa je tak szczerze i świadomie, że każde słowo nabiera sensu i w każde można uwierzyć. Miłosne wyznania z piosenki „Secret Symphony”, afirmacja życia i nadziei w „Gold In Them Hills” i „Better Than A Dream”, nieco surrealistyczny tekst „Moonshine”, nostalgiczne „The Bit Tthat I Don’t Get” czy „All Over The World”, czy wreszcie ironiczne „Nobody Knows You”… Katie Melua śpiewa to wszystko tak, że słucham jej głosu – i wierzę w to, co chce mi powiedzieć.

„Secret Symphony” to album znacznie delikatniejszy i bardziej subtelny niż „The House”. To przede wszystkim zasługa muzyki: Katie wróciła na tej płycie do współpracy z Mikiem Battem, który był producentem jej trzech pierwszych studyjnych albumów. Batt jest autorem muzyki do części utworów i producentem całej płyty.

Ale tym, co sprawia że „Sceret Symphony” brzmi inaczej niż wcześniejsze nagrania Katie jest aranżacja: zespół z którym piosenkarka nagrywała wcześniej jest mocno okrojony (choć na perkusji nadal gra kapitalny Henry Spinetti, a na gitarze – niesamowity muzyk o polsko brzmiącym nazwisku – Luke Potashnick). Ale całe „nowoczesne”, jazzowo-bluesowe instrumentarium brzmi tylko – że tak to ujmę – na pierwszym poziomie. Głębię, klimat, nastrój – a także niesamowite, miękkie „smaczki” płynące gdzieś pod i nad linią melodyczną – tworzy tu orkiestra symfoniczna. I to jest strzał w dziesiątkę! Ostatnio co prawda wielu artystów „popowych” sięga po klasyczne instrumentarium – niestety duża część tych eksperymentów jest nie do końca udana. Delikatnie mówiąc. Bo to żadna sztuka do dowolnego utworu (najczęściej popowego, ale zdarza się to i z ostrzejszym rockiem) „dograć” partie skrzypiec, fletów czy jakiś klarnet. Niby pasuje (musi, amatorzy tego nie piszą…) – ale jak się głębiej wsłuchać, to czuje się że ta „klasyka” jest trochę dolepiona na siłę, „żeby było bardziej ambitnie”. Nieźle udało się to Stingowi (album „Symphonicities”) – ale on po prostu wziął swoje „stare przeboje” i nieco je przearanżował.

„Secret Symphony” to zupełnie inna bajka: to album który od początku tworzony był z myślą o takiej aranżacji. Nowe piosenki zostały napisane „na orkiestrę”, stare – kompletnie przearanżowane tak, że powstała zupełnie nowa jakość. Brzmienie orkiestry na tej płycie jest absolutnie naturalne, doskonale wkomponowane w kompozycje, świetnie zgrane ze specyficznym, plastycznym głosem wokalistki. Smyczki w „Gold In Them Hills” – choć są „w tle” – brzmią tak, jakby to one stanowiły bazę tej piosenki, a cała reszta (gitara, skądinąd znakomita…) została do ich dopisana. Płynny, wiolonczelowy podkład w „Better Than A Dream”… Kapitalne – choć bardzo subtelne – „drewno” w niesamowitym „Moonshine” (swoją drogą: zaśpiewane to jest tak, że sam Clapton by się nie powstydził!). A już bluesowy standard „Nobody Knows You” z orkiestrową sekcją dętą!… Palce lizać po prostu (nota bene: jak sobie człowiek uświadomi, że to jest „kawałek” napisany bodaj na początku lat dwudziestych XX w., to aż się dziwnie robi…). No i tytułowa, a zarazem finałowa piosenka „Secret Symphony” – spokojna, delikatna, niezwykle romantyczna – w której cała orkiestra ma swoje pięć minut (a dokładnie trzy minuty i 52 sekundy).

Nie kupuję argumentów krytyków, którzy – takie można odnieść wrażenie – chcieliby, żeby Katie Melua całe życie śpiewała kolejne wersje swojego pierwszego albumu „Call Off the Search”. Dla mnie ta płyta to czysta przyjemność – piękna muzyka, świetne aranżacje, fantastyczny głos, a „na dokładkę” mądre teksty, nad którymi warto się zatrzymać.

Zdecydowanie – Puchatek Poleca. 

Mruczanka ze Światów Alternatywnych

Było o płycie, teraz będzie o książce.

O Harukim Murakamim już kiedyś pisałem, choć krótko i bez konkretów (o, TUTAJ). Od czasu „Kroniki ptaka nakręcacza” przeczytałem jeszcze kilka jego książek. Jedne podobały mi się bardzo, inne trochę mniej – ale generalnie muszę powiedzieć, że „jestem za”.

Pod ostatnią choinkę dostałem w prezencie (nie ukrywam, że „zamówionym”…) trzytomową powieść „1Q84”. Wciągnęło mnie. Przeczytałem. I muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem.

Zwykle staram się nie czytać recenzji przed przeczytaniem samej książki. Nie lubię, kiedy ktoś tłumaczy mi o co chodziło autorowi i jak powinienem rozumieć to, co napisał. Tym razem – dość przypadkowo – trafiłem na kilka recenzji które (jak to w przypadku Murakamiego) były dość ambiwalentne.

Japoński pisarz ma swoich wiernych fanów – tacy każdą kolejną książkę przyjmą oczywiście z otwartymi ramionami… Ma też zagorzałych krytyków, którzy fatalnie oceniają całą jego twórczość. Nie należę ani do jednych, ani do drugich – ale po przeczytaniu „1Q84” mój szacunek dla autora wzrósł. Zdecydowanie.

Oceniając czysto obiektywnie – nie jest to książka bez wad. Tym co najbardziej „zgrzyta” jest fakt, że w kolejnych tomach pojawia się kilka wątków pozornie naprawdę istotnych, łączących różne wydarzenia i stanowiących sugestię co do innych – ale kiedy czytelnik zaczyna się w nie wgłębiać, kiedy wydaje mu się że już coś rozumie… Wątki znikają. Nie wiem, czy to słabość Murakamiego, czy też celowy, nieco postmodernistyczny zabieg literacki – wiem, że mnie to irytuje.

Doskonałym przykładem może być wątek matki Tengo Kawany: przez niemal całą powieść (trzy tomy) wraca historia jej „zniknięcia” z życia bohatera; od pewnego momentu wydaje się, że wyjaśnienie tej tajemnicy będzie miało kluczowe znaczenie dla wyjaśnienia całego świata roku 1Q84. Pod koniec trzeciego tomu dowiadujemy się co się stało z matką, pada jedno czy dwa zdania na temat jej śmierci, okazuje się że zginęła dokładnie w ten sam sposób co przyjaciółka Aomame…

Przez chwilę jesteśmy przekonani, że oto odsłania się przed nami jakieś sedno, że śmierć matki Tengo i śmierć Ayumi są jakoś powiązane… Że choć te dwie tragedie dzieli wiele lat – to może ten czas odnosi się tylko to świata z jednym księżycem? Może w roku 1Q84 czas płynie zupełnie inaczej? Może to ten sam morderca? A może inny, ale jakoś powiązany? Może?…

Może. Nie dowiemy się tego, bo zaraz po informacji o śmierci matki Tengo wątek się urywa… I już nie wraca. Celowy zabieg? A jeśli tak, to co Murakami miał na celu? Zirytowanie czytelnika? Udowodnienie, że (przytaczane zresztą przez Tamaru) słowa Czechowa o strzelbie, która musi wypalić w ostatnim akcie rzeczywiście (jak sugeruje Aomame) nie muszą być prawdą? Nie wiem. Wiem, że mnie takie szczegóły jednak męczą. Może jestem za mało postmodernistyczny?…

Takich wątków, sytuacji i historii jest w powieści kilka. Tyle, że w kontekście całej opowieści to się właściwie nie liczy.

Bo ta książka ma coś, czego brakuje w wielu współczesnych powieściach. Ma bohaterów, z którymi czytelnik może się identyfikować. Ma w sobie jakąś głębszą historię, jakąś Opowieść która sprawia że czytelnik (a w każdym razie niżej podpisany czytelnik…) daje się porwać, płynie z prądem tej rzeki i uznaje wizję autora – nawet wtedy, kiedy jest ona niezupełnie zgodna z jego oczekiwaniami.

Światy równoległe to w ogóle motyw powracający w książkach Murakamiego – ale w tej książce ta równoległość rozgrywa się na wielu płaszczyznach i jest w gruncie rzeczy podstawowym tematem.

I nie chodzi tu tylko o „naszą” rzeczywistość z której wyrwani zostali bohaterowie i świat roku 1Q84, w którym się znaleźli. To także „równoległe” losy Tengo i Aomame, tak bardzo różne i tak bardzo podobne zarazem. Losy dwojga ludzi, którzy w dzieciństwie przeżywali bardzo podobne dramaty (choć z zupełnie różnych przyczyn), będąc zmuszanymi przez rodziców do „chodzenia po cudzych domach”; którzy w szkole czuli się bardzo podobnie wyobcowani (choć zupełnie inaczej sobie z tym radzili); którzy wreszcie tak samo się zbuntowali, a w dorosłym życiu byli tak samo samotni (choć w nieco inny sposób tę swoją samotność zagłuszali). Ich życia były naprawdę „żywotami równoległymi”, prostymi które przecinają się w nieskończoności.

„Równoległe” są w tej rzeczywistości także świadomość bohaterów i ich podświadomość. Historia – i jej skutki w teraźniejszości. Rzeczywistość – i wyobraźnia.

Poza wszystkim innym pełno tu Junga (który zresztą jest w książce kilka razy wymieniany). Bohaterowie są archetypiczni – a jednocześnie (równolegle…) są zaprzeczeniami archetypów. Aomame jest silna, samodzielna i samowystarczalna, uczy inne kobiety jak się bronić, potrafi zabijać – a jednak to ona gra tu rolę „księżniczki zamkniętej w wieży” (nawet jeśli tą wieżą jest nie tyle świat 1Q84, co jej własna samotność i alienacja). Tengo – choć wrażliwy, pozornie uległy wobec rozwoju wypadków – jest jednak rycerzem, który ratuje księżniczkę. Ushikawa to Cień, zwierzęca natura człowieka, odrzucająca dychotomię dobra i zła, myśląca czysto zadaniowo. Tamaru to wojownik, anioł-stróż Aomame – ale także po trochu mędrzec który uczy ją życia. No i Fukaeri – dziewica i Wielka Matka w jednej osobie, postać która jako jedyna naprawdę wie, o co chodzi i dokąd zmierza świat roku 1Q84. I która nie może tej wiedzy – w każdym razie pełnej i kompletnej – nikomu przekazać…

Świat który opisuje Murakami (przede wszystkim świat wewnętrzny bohaterów) jest chłodny. Całą piątkę najważniejszych postaci (poza Tengo, Aomame i Ushikawą są przecież jeszcze Fukaeri i Tamaru) mimo wszystkich różnic łączy jedna wspólna cecha: to ludzie bardzo głęboko świadomi własnych emocji, pragnień, dążeń, otaczającego świata. Świadomość – wbrew pozorom – gra tu ważniejszą rolę niż emocje.

Chłodna jest tu nawet miłość (nie zimna, podkreślam, ale właśnie chłodna) – jedynym nieco cieplejszym wątkiem jest uczucie łączące (ponad czasem i przestrzenią) Tengo i Aomame – ale nawet ono (nawet w kulminacyjnych, końcowych scenach) nie osiąga przecież wrzenia „prawdziwego romansu”. (Choć, co warto dodać, może to także być kwestia pewnych różnic kulturowych między tym, co za „wysoką temperaturę” uznaje Europejczyk, a co Japończyk).

Ba – chłodne są tu nawet relacje seksualne… Spotkania Tengo z jego „stałą kochanką”, spotkania Aomame z przygodnie poznanymi mężczyznami – wszędzie chłód i brak jakiejkolwiek głębi. To nie erotyka – to tylko zimne, czysto fizyczne spotkania mające zagłuszyć brak miłości, brak relacji, dać chwilową ulgę i zapomnienie. Dać namiastkę prawdziwego życia (której, rzecz prosta, nie dają).

Przyznam, że generalnie nie lubię w książkach opisów scen erotycznych – przede wszystkim dlatego, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć są one kompletnie zbędne, nic nie wnoszą do akcji, do charakterystyki bohaterów, niczego nie wyjaśniają i do niczego nie prowadzą. Dziś pisarz po prostu „musi” wrzucić w powieść jedną czy dwie sceny seksu, bo bez tego natychmiast jakiś krytyk określi jego książkę jako „niedojrzałą”, a bohaterów jako „niepełnych” (całkiem niedawno czytałem tego typu komentarz dotyczący „Władcy Pierścieni” – hobbici i inni są „niedojrzali”, bo nie ma w książce opisów seksu etc. No tak, w sumie opisów defekacji też nie ma, więc książka nie oddaje realiów, prawda?…). Ot, taka moda. U Murakamiego jest inaczej – tu o coś chodzi, coś z tego wynika, te sceny (a przede wszystkim sposób ich przedstawiania, użyte słownictwo, emocjonalny chłód…) pokazują bohaterów od strony, której w inny sposób pewnie pokazać by się nie dało.

Bo bohaterowie Murakamiego są przede wszystkim bardzo, bardzo samotni. Samotni są tu wszyscy – nie tylko Tengo i Aomame (którzy przynajmniej wyrywają się z tej samotności w ostatnich rozdziałach). Samotny był ojciec Tengo. Samotna jest Ayumi (tak bardzo, że próba zagłuszenia samotności prowadzi ją do tragedii). Samotna w swojej misji i wiedzy jest Fukaeri. Samotna jest Starsza Pani. Rozpaczliwie samotny jest Ushikawa. Nawet Tamaru, który teoretycznie żyje w szczęśliwym związku, w gruncie rzeczy jest samotny w swojej sile, w swoim trudnym doświadczeniu życiowym, w swojej pracy.

Może Murakami nie jest mistrzem precyzji i konsekwencji. Może jego Opowieść nie jest skonstruowana idealnie dokładnie, może można w niej znaleźć luki… Ale – przy wszystkich niedoskonałościach – jest to Opowieść którą chce się czytać; historia która nie pozostawia czytelnika obojętnym, która wgryza się w wyobraźnię.

Tak, zdecydowanie – mimo wszystkich „ale” – Puchatek Poleca.

Mruczanka Głębokim Basem…

Pierwszy z dwóch zapowiadanych wpisów z cyklu „Puchatek Poleca”.

Siedzę sobie w wolnych chwilach (czyli rzadko…) i słucham nowej płyty Cohena, „Old Ideas”. I muszę powiedzieć, że dawno nic mnie tak nie poruszyło… Trudno pisać o takiej poezji (i takiej muzyce) – ale kilka myśli krąży mi po głowie na tyle uparcie, że chyba muszę je zapisać.

Po pierwsze – wizja ogólna jest taka, że Cohen stworzył płytę z nastawieniem trochę podobnym to tego, które (jak sądzę i jak pisali krytycy) reprezentował Clapton w swoim ostatnim albumie. Że po prostu gra to, co mu na sercu leży. Że nic już nikomu nie musi udowadniać, że nie musi się już przejmować tym, co jaki krytyk o tym napisze, czy któraś piosenka znajdzie się na szczycie list przebojów, czy nie…

Od strony muzycznej płyta jest w pewnym sensie kontynuacją trendu wyraźnie widocznego w poprzednich albumach: Cohen coraz mocniej wraca do punktu wyjścia – do prostych, akustycznych brzmień. Tak śpiewał kiedyś, na pierwszych kilku płytach: gitara, ewentualnie niewielkie instrumentarium, i głos (a raczej GŁOS). Później zrobiło się bardziej bogato, na kilku płytach brzmiało to niemal popowo (zwłaszcza w przypadku albumów „Various Positions”, „I’m Your Man” i „The Future”). Kolejne płyty były odwrotem od tej tendencji i stopniowym „wyciszaniem” strony muzycznej. W „Old Ideas” (nomen omen) niewiele jest perkusji, niewiele elektroniki, słychać gitarę, ale też kapitalny fortepian, przy którym bas Cohena – wyraźnie naznaczony już wiekiem – brzmi tak, że ciarki chodzą po plecach. (Przy okazji: słuchałem ostatnio płyty z koncertu Cohena „Live in London”; sama w sobie warta skomentowania, ale może kiedy indziej. Kiedy Cohen śpiewa słynne „Tower of Song”, kiedy dochodzi do słów „I was born like this, I had no choice / I was born with the gift of a golden voice” – cała sala wybucha oklaskami. W jednej chwili, spontanicznie.)

Taka estetyka kapitalnie (i zapewne celowo) podkreśla to, co na tej płycie najważniejsze: tekst.

Poezja Cohena zawsze była bardzo osobista – ale ta płyta jest pod tym względem wyjątkowa. Dlaczego?

Im bardziej wsłuchuję się w słowa kolejnych ballad, tym bardziej odnoszę wrażenie (tak, to czysto subiektywne skojarzenie….) że ten album jest albumem pożegnalnym. Nie musi to oczywiście znaczyć, że więcej płyt nie będzie – ale wykluczyć się tego nie da: warto pamiętać, że Cohen skończy we wrześniu 78 lat i chyba doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Głównym tematem tekstów z tej płyty jest przemijanie, odchodzenie, jakieś nieco melancholijne rozliczanie się z własną przeszłością… Nieustanne, powtarzające się zanurzanie się w pamięci, w życiu które w dużej części jest już przeszłością, powroty do najpiękniejszych chwil które były, dość gorzkie w gruncie rzeczy podsumowania dawnych miłości, jakieś rozrachunki z dawnymi dziejami…

Ale też spojrzenie w przyszłość, w to co jeszcze do przejścia. Są na tej płycie trzy piosenki niezwykle poruszające.

„Darkness” – ubrana w formę nieco mrocznego bluesa – wyraża jakiś niepokój, jakiś lęk przed przyszłością, przed tym co „po drugiej stronie”.

„Show Me The Place” – to zupełnie inny nastrój, takie staffowskie, melancholijne zaufanie i otwartość na to, co los (Los?) przyniesie, przy jednoczesnej świadomości tego, co miało miejsce w przeszłości i całej drogi, którą trzeba było przejść, aby dotrzeć do Tego Miejsca.

Ale najbardziej wzruszająca jest pierwsza piosenka na płycie – „Going Home”. „I love to speak with Leonard…” śpiewa Cohen – i nikt chyba nie ma wątpliwości, że śpiewa o sobie. Że to na siebie samego (i tego współczesnego, i tego sprzed lat…) patrzy z boku, z perspektywy czasu (z perspektywy Boga w gruncie rzeczy…), przez pryzmat doświadczenia, przez wszystkie przeżyte chwile i całą zdobytą mądrość. I że z sobą samym po trosze się żegna:

Going home Without my sorrow / Going home Sometime tomorrow / Going home To where it’s better Than before…

Cohen śpiewa te słowa niezwykle spokojnie – jak zresztą wszystkie teksty na tej płycie – a jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest w tym ocean emocji. Oto żegna się z nami (nawet, jeśli nie dosłownie i jeszcze nie w tej chwili) człowiek, który naprawdę kocha życie i naprawdę potrafi (potrafi z każdą chwilą bardziej…) docenić jego smak.

Paradoks: jak to jest, że człowiek naprawdę uczy się doceniać życie dopiero wtedy, kiedy zbliża się do jego końca?…

 

Na Poważnie

Zastanawiałem się, czy o tym pisać…

Tekst o. Pawła Gużyńskiego OP pt. „Uwiedzenie” pojawił się w Internecie z wczorajszą datą – ja wpadłem na niego dziś rano podczas codziennego porannego „przeglądu newsów”, od którego zawsze zaczynam dzień pracy.

Przeczytałem – i aż mnie dreszcze przeszły. To już drugi tekst o sytuacji Kościoła w Polsce autorstwa polskich dominikanów, pod którego każdym słowem mogę się podpisać. Pierwszym był oczywiście głośny list o. Ludwika Wiśniewskiego do nuncjusza apostolskiego sprzed prawie dwóch lat. Coś jest w tych dominikanach… (I niech to będzie poczytane za prawdziwy komplement, zważywszy że jestem wychowankiem jezuitów 😉

Tekst o. Gużyńskiego jest znacznie ostrzejszy i bardziej bezpośredni (i trudno się dziwić – o. Wiśniewski to człowiek już prawie osiemdziesięcioletni, podczas gdy Gużyński jest raptem o dwa lata starszy ode mnie).

Podejrzewam, że podobna różnica intensywności będzie także dotyczyła reakcji na ten tekst – w Radiu Maryja i otaczających je środowiskach o. Gużyński będzie zapewne „zniszczony” jako modelowy przykład zdrajcy Narodu i Kościoła, libertyn, mason i co tam jeszcze. Zwłaszcza, że tekst pojawił się na stronie internetowej „Gazety Wyborczej”, co dla środowisk RM oznacza piekło i wrzącą smołę – i zwolnienie z jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji…

Nie zmienia to faktu, że jego diagnoza problemu RM jest moim zdaniem boleśnie prawdziwa. O. Gużyński zwraca uwagę na kilka aspektów – nie tylko ten stricte polityczny – i bezlitośnie rozprawia się z tezą o ogromnej roli Radia M. w procesie ewangelizacji i krzewienia wiary.

Dobrze, że ktoś to wprost napisał. Szkoda, że to zapewne nic nie da… Chociaż – czy ja wiem? Może da. Może nie od razu, ale… „Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo”, jak wiadomo.

Cały tekst znajdziecie TUTAJ. Przeczytajcie, moim zdaniem warto.

Mruczanka z Kotami w Roli Głównej

„The Cats”, Andrew Lloyd Weber. Klasyka. Kupiłem na Allegro. Miałem tylko na kasecie, a kaseta miała … lat. I pomyślałen, że warto odnowić starą znajomość.

Kiedyś – dawno, dawno temu – zachwyciłem się tym musicalem. Genialna muzyka Webera (choć wielu twierdzi inaczej, uważam że „Koty” to jego największe dzieło – ani „Józef…”, ani „Jesus Christ Superstar” to już nie to…) – a do tego genialne teksty Eliota.

Wiersze Eliota o kotach są tak surrealistyczne – i tak realistyczne zarazem… A Weber – najwyraźniej – usłyszał je bardzo głęboko i bardzo mocno trafiły w jego muzyczną wyobraźnię. Te teksty i ta muzyka w mojej świadomości zlały się w jedno – nie potrafię już czytać „Old Possum’s Book of Practical Cats” nie mając jednocześnie w głowie dźwięków musicalu „The Cats”. Rum Tum Tugger, Mungojerrie and Rumpelteazer, pan Bustopher Jones czy mroczny Macavity zawsze brzmią mi frazami z Webera.

No i genialne, wielkie „Memory”, które samo w sobie jest po prostu arcydziełem. Zwłaszcza, kiedy śpiewa je Barbara Streissand…

*

„Koty” były kiedyś jedną z moich większych fascynacji muzycznych. Kiedy podróżując po USA dojechałem wreszcie do Nowego Jorku, moja mieszkająca tam ciotka (de facto – ciotka mojej mamy) zaproponowała mi, że jeśli chce mi się stanąć w kolejce do Ticket Roll na Times Square (gdzie bilety zawsze były, ale trzeba było godzinkę po nie postać…), to ona funduje – mogę sobie wybrać dowolny musical który grają na Broadwayu i razem się na niego wybierzemy. Wybrałem „Koty”, rzecz prosta. Odstałem swoje, poszliśmy razem z ciotką.

Sam spektakl – fantastyczny, rzecz prosta… Ale sama wyprawa do teatru miała (jak dowiedziałem się po ładnych kilku latach…) swój ciąg dalszy.

Ciotka zachwyciła się „Kotami”, i potem jeszcze kilka razy je oglądała. Zaciągnęła na nie nawet wujka (czyli swojego męża), który generalnie był raczej miłośnikiem klasyki i poza nią niewiele go w muzyce interesowało.

A potem – jakieś trzy lata po mojej wizycie – ciotka zachorowała. Rak płuc. Za późno wykryty (tak, w USA też się tak zdarza…), nie dało się go już usunąć, pozostała chemioterapia i „przeciąganie czasu”, jak mówią niektórzy.

Ciotka była już podobno bardzo słaba, wiedziała że umiera. I jeszcze raz, w ostatnich dniach życia, wyciągnęła wujka na „Koty”.

I kiedy aktorka na scenie śpiewała „Memory” – piosenkę o tym, że noc się kończy, że niedługo nadejdzie świt który wszystko zmieni, że zostaną tylko wspomnienia pięknej przeszłości… – wujek trzymał ja za ręce i płakał jak dziecko. On, stary żołnierz, lotnik, cichociemny…

Ciotka zmarła bodaj tydzień później. A wujek – którego nigdy w życiu nie spotkałem (kiedy ja byłem w Nowym Jorku, on akurat był w Polsce…) za pośrednictwem innej ciotki przekazał mi, że jest mi bardzo wdzięczny za to, że dzięki mnie ciotka zobaczyła „Koty” – i że tam, w tym teatrze, mogli się tak pięknie pożegnać.

Ot, tak mi się przypomniało…

 

Mruczanka z Chopinem

Tak, jak obiecałem – choć z lekkim opóźnieniem, relacja z Rodzinnej Wyprawy Do Kina…

Bilety do kina dostaliśmy w prezencie (i dobrze wiemy, że Mattkapolka maczała w tym palce…). Jak dają, trzeba brać, nieprawdaż?

Film, o którym Mattkapolka też pisała. „Latająca maszyna”.

Na początek: nie mamy chyba aż tak jednoznacznie pozytywnych wrażeń, jak Mattka, ale…

Film dzieli się w zasadzie na dwie części. I to druga część – ta „z aktorami” – nieco mniej przypadła nam do gustu. Heather Graham w ogóle nie jest moją ulubioną aktorką (…), a tu – jak stwierdziłem z przykrością – jej aktorstwo subtelnością środków wyrazu przypominało niestety bloczek betonu. Sama historia (wiecznie zajęta matka – businesswoman, nie mająca czasu dla swoich dzieci, nie słuchająca ich i nie widząca ich potrzeb, a potem przechodząca „cudowną przemianę” pod wpływem muzyki Chopina i magicznej podróży…) to schemat na schemacie, wizja znana ze stu tysięcy filmów familijnych. Wplecione w to wszystko opowieści o życiu Chopina sprawiają wrażenie „przyszytych na siłę” i natrętnie dydaktycznych. W dodatku cała ta druga część jest po prostu nieco za długa – jedyne co ją ratuje, to muzyka. Chopin. I Lang Lang przy fortepianie…

Ale to wszystko pikuś (Pan Pikuś!), bo pierwsze pół godziny „Latającej maszyny” to rzecz naprawdę niezwykła.

Animowany film – zresztą twórców oscarowego „Piotrusia i wilka” – opowiadający historię dziewczynki, która na latającym fortepianie wyrusza na poszukiwania swojego ojca. Nie będę Wam opowiadał całej fabuły – naprawdę warto zobaczyć to na własne oczy, więc nie chcę Wam psuć przyjemności.

Powiem tylko tyle:

Przez te pół godziny filmu nie pada ani jedno słowo. Całą historię opowiada obraz (wizja plastyczna jest tak poruszająca, tak prawdziwa i baśniowa zarazem, że można się w niej kompletnie zagubić…) – i muzyka. Muzyka Chopina grana przez Lang Langa.

Tu uwaga: gdybyście chcieli zobaczyć, poczuć nastrój – nie szukajcie na YouTube. Mimo dłuższych poszukiwań znalazłem tam tylko oficjalne trailery – fragmenty tej pięknej animacji z podkładem w postaci piosenki, która w oryginale towarzyszy tylko końcowym napisom.

A całe piękno, cała porywająca wizja tego filmu to właśnie zestawienie tej niezwykłej, magicznej opowieści z muzyką Chopina. Żadnych głosów, żadnej perkusji, żadnych bitów i elektryki – po prostu fortepian w wersji unplugged.

I uwierzcie mi – nic więcej nie trzeba. Siedzieliśmy wszyscy jak zaczarowani – nawet trzyipółletni Pucek (komicznie wyglądający w wielkich okularach 3D) gapił się w ekran z otwartą paszczą i słuchał tak, że aż mu uszy wachlowały.

Latający fortepian i muzyka Chopina w genialnym wykonaniu – czego chcieć więcej?…

Mimo zastrzeżeń co do drugiej części – zdecydowanie kategoria „Puchatek poleca”.