Bez Tytułu…

Znam księdza Michała Czajkowskiego od lat. Byłem jego studentem, później, „w czasach dziennikarskich” wielokrotnie z nim rozmawiałem. Znam go nie tylko jako naukowca (znakomitego biblistę) czy osobę zaangażowaną w dialog chrześcijańsko-żydowski. Znam go jako CZŁOWIEKA.

Nie, nie wierzę w „rewelacje” ogłoszone przez Życie Warszawy.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że ksiądz Czajkowski z ubekami rozmawiał – zresztą mówił o tym nawet w wywiadzie-rzece wydanym bodaj przez „Więź”. Mogę uwierzyć, że przez naiwność mówił za dużo. Mogę także uwierzyć w to, że zgadzał się na jakieś rozmowy, żeby np. ułatwić sobie dostanie paszportu, kiedy (jako biblista bądź co bądź) jeździł studiować na Bliski Wschód. Nie on jeden.

Natomiast NIE WIERZĘ w to, że donosił, że szkodził kudziom. NIE WIERZĘ, że był „opłacanym agentem”.

Wystarczy zresztą uważnie przeczytać tekst zamieszczony w Życiu Warszawy, żeby mieć poważne wątpliwości: sam autor przyznaje, że nie ma ani jednego papierka z jego podpisem, ani jednego kwitu na pieniądze.

Ksiądz Czajkowski zdecydowanie zaprzecza. Twierdzi wprost, że „ktoś go wrabia” (to akurat całkiem prwadopodobne – był taki czas, kiedy zanosiło się na to, że ks. Czajkowski może zostać „kimś ważnym” w Kościele polskim, krążyły plotki o możliwym biksupstwie – na takich ludzi bezpieka lubiła „haki” zbierać).

Tyle, że co to wszystko zmienia? Choćby udowodnił, że nie jest wielbłądem, już do końca życia różni mali ludzie będą go nazywali „agentem” i pluli mu w twarz (dosłownie czy w przenośni). Tak samo przecież było z Wałęsą – kiedy IPN nadał mu status pokrzywdzonego, dowiedzieliśmy się, że „IPN działał na zamówienie”. Do dziś różne małe gnojki twierdzą, że Wałęsa to agent, do dziś krzyczą o „Bolku”.

Z księdzem Czajkowskim będzie tak samo. W kręgach, w których nigdy nie był popularny – właśnie dlatego, że mówił to, co myślał, że twardo powtarzał różne „niewygodne” prawdy (na przykład, że antysemityzm jest grzechem…), że bez chwili wahania pojechał na uroczystości do Jedwabnego – już panuje euforia (tak, euforia!), że oto, proszę bardzo, mówiliśmy przecież, że to zły ksiądz jest!

Mając z jednej strony słowo ks. Czajkowskiego, a z drugiej – słowo ubeka, współmordercy ks. Popiełuszki, nasi „superlustratorzy” decydują, że bardziej wiarygodne jest słowo tego drugiego i sporządzone przez niego notatki. No cóż, można powiedzieć, że każdy ma taki autorytet, na jaki go stać…

Ksiądz nie odbiera telefonów, nie odpowiada na maile. Jest już mocno starszym człowiekiem, zaczynam się obawiać, czy wszystko z nim w porządku.

Kto następny do „dzikiej lustracji”? Czyją teraz teczkę wyciągnie „przypadkiem” jakiś gorliwy historyk? Jak długo jeszcze ubeckie kwity będą traktowane jak prawda objawiona? CZYJĄ teczkę trzeba by ujawnić, żeby miłośnicy dokumentów bezpieki puknęli się wreszcie z głowy?

Mruczanka Z Cytatem

Nie mogę się oprzeć. W dzisiejszej gazecie – przy okazji krótkiej recenzji zbioru felietonów o. Tomasza Dostatniego, dominikanina z Lublina – pojawił się cytat, który jakiś czas temu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Słowa Dietricha Bonhoeffera (ewangelickiego pastora zresztą) które – moim zdaniem – są jednym z najlepszych komentarzy do współczesnego świata (nie tylko do współczesnej Polski). Pozwolę sobie zacytować:

„(…) głupota jest bardziej niebezpiecznym wrogiem dobra niż przewrotność. Przeciw złu można protestować, można je demaskować, w razie potrzeby można mu przemocą zapobiec. Zło obarczone jest zawsze zarodkiem samozagłady, gdyż pozostawia w człowieku co najmniej niesmak.

Wobec głupoty jesteśmy bezbronni. Protestami czy przemocą nic się nie wskóra, argumenty na głupiego nie działają, faktom, które przeczą jego uprzedzeniu po prostu nie wierzy. W tych przypadkach staje się nawet krytyczny, a kiedy faktów ominąć nie można odsuwa je zwyczajnie na bok, jako nic nie mówiące, sporadyczne przypadki. Nigdy już więcej nie podejmujmy próby przekonania głupca, odwołując się do sedna rzeczy. Jest to bezsensowne i niebezpieczne”.

Znamy to skądś?

Mruczanka Z Kontynuacją Mimo Wszystko

Trudno mi ostatnio zebrać się i coś tu napisać.
Po pierwsze – jakże to banalne… – jestem zmęczony siedzeniem po osiem godzin dziennie przed ekranem komputera w celach zarobkowych i spędzanie kolejnego kwadransa w celach rozrywkowych już mnie nie pociąga. Nawet limeryki ostatnio zaniedbuję…

Po drugie – przyznam, że trochę jestem przybity naszą rzeczywistością. Od dłuższego czasu nie włączam telewizora w porze, kiedy nadawane są programy informacyjne. Nie mogę. Za bardzo mnie to wszystko irytuje. Nie chcę tu pisać o polityce (nie po to powatało to miejsce…), a z drugiej strony – cały czas stoi mi przed oczami zdjęcie, które zamieściłem w poprzednim wpisie – i SZLAG MNIE TRAFIA.

A z drugiej (trzeciej?…) strony, jest tyle rzeczy, które chciałbym napisać. Tyle spraw, które warto pokazać…

No dobrze. Trzeba zatem wziąć się w garść, wymazać sprzed oczu wredne gęby Mężów Od Stanu (szybki quiz – kto wymyślił to określenie?) i zacząć jednak coś pisać.

Miały być Mruczanki Podróżne, miały być bajki – no, chyba nie pozwolimy, żeby nasi Ókohani Politycy psuli nam zabawę?

Na początek zatem – w ramach odtrutki na poprzednie zdjęcie:

To ze strony http://www.isleofskye.com

Od razu lepiej, nieprawdaż? 🙂

Pomóżcie Ofiarom – nie Urzędowi Skarbowemu

Przestańcie płakać. Od naszych łez naprawdę nikomu nie będzie lepiej.

Jeśli naprawdę chcecie pomóc – zróbcie coś. Oddajcie krew. Wpłaćcie parę groszy.
Choćby TUTAJ.

Tylko nie dajcie się nabrać na akcję „pomocy przez SMS” – zwróćcie, proszę, uwagę, że nasze „soldarne państwo” pobiera od każdego SMSa 22% podatku. Jeśli możecie wpłacić te 2,44 zł – wpłaćcie je na konto. Inaczej ci naprawdę potrzebujący dostaną 2 zł, a 44 gr pójdzie w Worek Bez Dna zwany Urzędem Skarbowym.

Wyjatkowe draństwo, swoją drogą.

Mruczanka Okołopsychologiczna

Wiecie co to jest „bańka prywatności”? W literaturze fachowej można spotkać jeszcze kilka innych nazw… To taki wycinek przestrzeni wokół nas, do której Inni Ludzie nie mają dostępu.

Zauważcie – piszę „przestrzeni WOKÓŁ nas” – nie chodzi mi bynajmniej o przenośnię czy metaforę, bańka prywatności nie dotyczy (a przynajmniej nie bezpośrednio…) Świata Wewnętrznego.

Kiedy rozmawiamy z Drugim Człowiekiem, stopień bliskości wyrażony jest (między innymi) przez odległość, w jakiej od siebie stoimy. Kiedy rozmawiamy z przełożonym, dystans (dosłowny, mierzony w centymetrach…) jest większy, niż kiedy rozmawiamy z przyjacielem.

Ale nawet, kiedy rozmawiamy z przyjacielem, jest taki dystans, którego się nie przekracza, bo właśnie stanowiłby naruszenie tej „bańki prywatności”.

Są oczywiście Osoby (najczęściej – jest taka Jedna Osoba), które maja prawo naruszać tę przestrzeń. Ale te osoby maja takie prawo DLATEGO I TYLKO DLATEGO, że im na to pozwalamy.

Zauważcie – nawet, kiedy pozornie dochodzi do naruszenia tej przestrzeni, to zwykle sytuacja zaraz wraca do normy. Przychodzę do kogoś, kogo dawno nie widziałem – zostaję na powitanie objety, może nawet cmokniety w policzek… i zaraz odsuwam się z powrotem, zaraz dystans wraca.

Ludzie mają „bańki prywatności” bardzo różnych rozmiarów. Zależy do od wielu czynników – w większej mierze od wychowania, niż od „natury”.

Amerykanie – jako ludzie żyjący generalnie na większych przestrzeniach – mają „bańki prywatności” bardzo duże. A na przykład Japończycy – przywykli do ciasnoty i tłumu – bardzo niewielkie.

Któryś ze słynnych psychologów społecznych (bodaj czy nie sam Aronson) opisywał taką scenę, zaobserwowaną na jakimś zjeździe naukowym:

W czasie przerwy na kawę w dużym hallu rozmawiało ze sobą dwóch naukowców – Japończyk i Amerykanin. Japończyk cały czas przysuwał się do swojego rozmówcy, bo dla niego skracanie dystansu było naturalne. Amerykanin przeciwnie – cały czas cofał się, krok po kroku, żeby utrzymać większy, naturalny z kolei dla niego dystans. Obaj – rzecz prosta – robili to absolutnie nieświadomie. W końcu Amerykanin cofając się doszedł do ściany, oparł się o nią plecami – i nie miał już gdzie cofać się dalej.

Aronson (jeśli on to był) porozmawiał potem (niezależnie) z oboma, pytając co sądzą o swoim rozmówcy. Amerykanin (po wstępnych deklaracjach, że „to wspaniały naukowiec, wielki umysł” etc.) stwierdził, że nie rozmawiało mu się dobrze, bo japoński profesor sprawiał wrażenie „człowieka nachalnego i narzucającego się”.

Japończyk – jak się można domyśleć – opisał Amerykanina jako „chłodnego, wyniosłego, trzymającego dystans…”

Zabawne, prawda?

***

Ale dlaczego o tym piszę?

Moja „bańka prywatności” jest wyjątkowo duża. A osób, które mają prawo ją bezkarnie naruszać – wyjątkowo mało. W zasadzie są trzy takie osoby: M. i dwa Potwory.

Nie znoszę zatłoczonych autobusów i tramwajów, w których – siłą rzeczy – jadę wciśnięty między obcych ludzi.

Nie cierpię zgormadzeń, w czasie których ma się mniej niż – ja wiem – dwa metry kwadratowe na osobę.

Nienawidzę witać się z osobami, które maja w zwyczaju wylewnie całować się w oba policzki przy każdym powitaniu i pożegnaniu. Albo – co gorsza – robić tak zwanego „niedźwiedzia”.

Krótki, konkretny uścisk dłoni – to wszystko, czego oczekuję od osoby, z którą sie witam / żegnam.

Nie czuję się przy tym człowiekiem chłodnym, nie mam natury samotnika. Mam wielu Przyjaciół, jestem towarzyskim zwierzęciem, dobrze się czuję w grupie ludzi. Nie lubie tylko wymuszanej (czyimiś zwyczajami, konwenansami, bezmyślnością) fizycznej bliskości.

To jedna z przyczyn, dla których nie jestem miłośnikiem życia w Wielkim Mieście.

Jest jeszcze kilka innych – ale na razie starczy.

🙂

Mruczanka Watykańsko – Lingwistyczna

A bo tak mnie naszło 🙂

Czytam sobie taką książkę – wywiad-rzekę, przeprowadzony przez Petera Seewalda z Josephem kardynałem Ratzingerem w czasie, kiedy jeszcze pojęcia nie miał (ani jeden, ani drugi ;), że będzie Benedyktem XVI.

Seewald pyta o milion różnych rzeczy, od podstaw wiary i nauki Kościoła aż po poglądy na codzienność, sztukę, kulturę. Ratzinger odpowiada – szeroko, ciepło i barwnie, zupełnie nie pasują jego słowa do lansowanej w niektórych mediach wizji zimnego, twardego, „pancernego kardynała”.

Ale ja nie o treści tu chciałem, tylko o FORMIE. O języku, jakim posługuje się Ratzinger.

Jan Paweł II mówił językiem filozofii i poezji. Jego język był barwny, kwiecisty, stosował (znakomite skądinąd) zabiegi retoryczne, każda jego wypowiedź miała swoją melodię i rytm. To był – że pozwolę sobie na porównanie architektoniczne – barok. Taki prawdziwy, piękny barok: nie kapiący od złoceń, chmurek i aniołków, jak w warszawskim kościele św. Anny, ale niezwykle bogaty, z całą ornamentyką i mnóstwem szczegółów.

Ratzinger – dziś Benedykt XVI – mówi zupełnie inaczej. Jego język to raczej gotyk: znacznie prostszy (nie „uboższy”, tylko właśnie „prostszy”), niezwykle precyzyjny, z idealnie zachowanymi proporcjami. Każde słowo jest tu na swoim miejscu, każde zdanie zamyka się w logiczną całość. Kiedy odpowiada na pytanie – robi to z ogromnym szacunkiem dla pytającego, nawet wtedy, kiedy pytanie jest niezupełnie sensowne 🙂

To nie jest język poety-filozofa, jakim mówił Jan Paweł II. To język naukowca – ale nie „zasuszonego profesora”, którego wizja świata ogranicza się do poletka własnej specjalności. Język człowieka oczytanego, erudyty, wyraźnie zainteresowanego wieloma zjawiskami współczesności.

Język przy tym – w swojej prostocie i logice – niezwykle elegancki. Nie ma tu urwanych zdań, niedokończonych myśli, emocjonalnych dygresji. Myśl rozwijana jest konsekwentnie, każde kolejne zdanie czy nowy wątek logicznie wynika z poprzedniego. Zdania są dosyć krótkie, niewiele tu zdań podrzędnie złożonych, ciągnących się przez kilka linijek tekstu.

Ten język do mnie przemawia (niezależnie od treści). To się dobrze czyta. Z kimś takim dobrze by się rozmawiało – nie ma wątpliwości, co chce powiedzieć, nie ma wieloznaczności, wywód jest logiczny do bólu – choć nie pozbawiony poezji (nawet, jeśli to zupełnie inna poetyka, niż u Jana Pawła II).

Ciekawe, czy ktoś kiedyś robił analizę języka, jakim posługiwali się papieże…

Mruczanka O Ludziach

Był u nas S. Sam, bo jego żona o dzieci są „wyjechani”.

S. są cztery lata po ślubie. Będąc cztery lata po ślubie mają czwórkę dzieci.

Ale to jescze nic.

S. są cztery lata po ślubie, mają czwórkę dzieci, z których najstarsze ma 16 lat.

Bo troje z tych dzieci – jak mówi S. – „nie było z nimi od początku”. Zaczęło się od tego, że żona S. – jeszcze przed ich ślubem – pracowała w domu samotnej matki. Tam poznała rodzinę X. – matka aloholiczka, ojciec pewnie też, ale nie wiadomo, bo od lat kilku śladu po nim nikt nie widział. I jedenaścioro dzieci. Poobijanych przez życie, potłuczonych psychicznie, z obciażeniami (niestety, nie tylko psychicznymi).

Ośmioro młodszych szybko znalazło rodziny zastępcze – małym dzieciom łatwiej. Ale trójka starszych…

Dziewczyna miała wtedy 13 lat, chłopcy 11 i 9. Bez szans na rodzinę zastępczą, bez szans na adopcję.

Kiedy S. się pobrali – podjęli decyzję od razu. Złożyli odpowiednie papiery i już po pół roku użerania się z urzędnikami (i jedną %@*&&$#@$!!! panią dyrektor domu dziecka, która robiła co mogła, żeby im podciąć skrzydła, łącznie z donosami na policję, że S. piją, co jest o tyle absurdalne, że oboje są abstynentami…) – zostali rodziną zastępczą. S. z tego powodu zrezygnował z niezwykle intratnej propozycji pracy (mógł być informatykiem w centrali NATO w Brukseli! Ale gdyby wyjechali, nie mogliby być rodziną zastępczą).

I teraz mają czwórkę dzieci (bo rok temu urodził im się „własny” synek). Trójka dzieciaków X. mieszka z nimi od trzech lat. Mówią do nich „mamo” i „tato”. W małego Kubusia są zapatrzeni i kłócą się, kto ma go wziąć na spacer.

S. bywali bardzo zmęczeni. Zwłaszcza pierwsze półtora roku było niezwykle trudne. Problemy w domu, problemy w szkołach, próby sił, testowanie granic… Ale chyba wygrali.

Najstarsza – jest w liceum, uczy się nienajgorzej, myśli o studiach. Średni – z nauką kiepsko, ale nie beznadziejnie, za to sukcesy sportowe (jest w szkole sportowej). Mały – z nauką też cieniutko (ano niestety, mamusia w ciąży piła jak zawsze…), ale zaczyna się „cwyilizować”, nie boi się już innych dzieci, nie chowa się już do szafy, kiedy rozbije szklankę… Już prawie mu się nie zdarza moczyć w nocy…

A S. kochają ich jak prawdziwi rodzice. A w dodatku traktują to wszystko jak normalną sprawę, jak coś oczywistego, nie uważają się za kogoś specjalnego.

A ja ich uważam za kogoś specjalnego. Dla mnie są – wybaczcie wielkie słowa – bohaterami. Nie sądzę, żebym kiedyś w życiu miał tyle odwagi.

Mruczanka Mądorściowa

Nie mogę się powstrzymać.

Ostatnio zasłyszane, z gatunku „głębokie mądrości życiowe wyrażone w prostych słowach” (wiecie, krążą takie niby-głębokie maksymy po internecie, wystarczyłoby je spisać i już można uchodzić za Bardzo Mądrego Pisarza 😉

Taki tekst o podejściu do życia… A także o tym, do czego prowadzi za dużo teorii…

Ano, jak różni ludzie postrzegają tę samą sytuację:

PESYMISTA: Nie widać światełka w tunelu…

OPTYMISTA: Widać światełko w tunelu!

DOWCIPNY REALISTA: Widać światełko w tunelu, ale to na pewno światła pociągu nadjeżdżającego z przeciwka!

*****

MASZYNISTA: Widać trzech idiotów na torach!

🙂

Mruczanka – załamanka do kwadratu

 


Rzadko komentuję wydarzenia bieżące, ale czasami…

Taka historyjka (z Gazety W.). Pewna pani (i to w mojej ukochanej Szkocji…) trzy lata temu w ciążę zaszła. Miała szesnaście lat. Okazało się, że to bliźniaki. Poszła usunąć.

Ale okazało się, że pan doktor zfuszerował robotę. I usunął… tylko jedno dziecko. Drugie przeżyło. Pani je urodziła. Dziecko ma dziś trzy lata.

I dziś ta pani chce odszkodowania od szpitala za to, że zfuszerowano zabieg. Cytuję za GW:

– Mam dziecko, którego nie miałam zamiaru mieć. Sądzę, że szpital powinien wziąć za to częściową odpowiedzialność – powiedziała Stacy Dow dziennikarzom.

Nie, nie o prawie do aborcji zamierzam tu pisać. Raczej –
przepraszam za górne słowa – o człowieczeństwie.

Kobietra zaszła w ciążę. Zaszła za wcześnie – miała 16 lat. Jej światopogląd pozwalał jej na aborcję. Prawo też. Nie zgadzam się z tym – ale dotąd jeszcze rozumiem.

Ale jedno dziecko przeżyło. Ma dziś trzy lata. I ta kobieta sądzi się ze szpitalem, że tego dziecka też nie zabili. O, przepraszam – nie usunęli.

Wychowuje to dziecko, nie oddała go do adopcji – no to chyba je zaakceptowała. Chyba je kocha.

A zatem? Ma dziecko, które kocha (chyba kocha, skoro jednak nie oddała etc.) – i skarży szpital, że go „nie usunął”?

Przecież wiadomo, że ta sprawa będzie głośna. Przecież prędzej czy później to dziecko się o tym dowie. Dziś ma trzy lata. Ale za kolejne dwa? Trzy?

Czy ona będzie mogła temu dziecku spojrzeć w oczy? Bo przecież w tej chwili mów mu:

Nie chciałam cię. Chciałam się ciebie pozbyć. To, że żyjesz, jest wynikiem błędu lekarskiego.

Nie dyskutuję o prawie do aborcji. Ani o prawie w ogóle. Pytam o zwykłą, ludzką przyzwoitość. O jakieś minimum godności. Szacunku dla tego dziecka, które przecież ŻYJE (niestety, niestety?).

Sama to wymyśliła? Namówił ją do tego jakiś prawnik-padlinożerca, który chce się obłowić?

Jasno, zapewne chodzi tylko o pieniądze. Rozumiem także, że te pieniądze mogą być jej naprawdę potrzebne. Ale…

Żal mi tego dziecka. Tego, co przeżyje, kiedy zrozumie tę sytuację.

Paranoja.

Puchatek.

…..

Co tu właściwie pisać…

Trzeba być. Świeczka pali się w oknie. Co więcej można zrobić.

Modlić się.

„Papież jest gotowy, żeby stanąć przed Bogiem” – mówią.

Nic nie rozumiecie. On zawsze był gotowy. Od początku. I w dniu wyboru. I w dniu zamachu. I w szpitalu. I wczoraj, i dziś.

To przecież MY nie jesteśmy na to gotowi. Ani na Jego stanięcie przed Bogiem, ani na nasze własne.

I dlatego tak nas ta sytuacja paraliżuje.