Czytam Murakamiego. Nikt chyba nie pisze o samotności tak, jak on. Jego bohaterowie zawsze – prawie zawsze – są samotni. Nawet, jeśli mają jakichś przyjaciół, jakieś bliskie osoby, jakichś przyjaciół / mężów / żony / kochanków, to gdzieś tam głęboko są bardzo samotni. Samotność jest głównym tematem jego prozy.
I jest to właśnie typowa „samotność epoki postmodernizmu” – samotność w tłumie, samotność u boku bliskiej osoby, w grupie przyjaciół, w łóżku z kochankiem / kochanką, w podróży, na zatłoczonej ulicy… Samotność, która nie daje się pokonać, ogarnąć, zmienić. To dlatego tak częstym motywem w książkach Murakamiego jest sytuacja, w której osoba bliska bohaterowi znika. Czasami nie wiadomo, co się z nią stało, czasami maczają w tym palce jakieś siły nadprzyrodzone (motywy będące japońskim odpowiednikiem południowoamerykańskiego realizmu magicznego), czasami po prostu odchodzi „bez możliwości powrotu” albo popełnia samobójstwo…
Kiedyś uważałem, że najlepszą książką o samotności jest „Buszujący w zbożu”. Ale Salinger tylko pokazuje samotność. Pokazuje ją w sposób przejmujący, głęboki, bolesny – ale tylko pokazuje. Murakami przeprowadza jej wiwisekcję, rozbiera ją na czynniki pierwsze, wgryza się, próbuje zrozumieć – nie tyle jako stan, w którym się znajdujemy, ale jako fenomen, jako dynamiczne, żywe, nieustannie mutujące zjawisko.
Salinger ukazuje stan – Murakami analizuje, bada, szuka przyczyn, korzeni, źródeł. I nawet jeśli prędzej czy później dochodzi do tego samego (nie oszukujmy się…) wniosku, który sformułowali już autorzy tragedii antycznych, to jednak pozwala tę swoją (swoją?) samotność trochę lepiej zrozumieć.