M. trafiła na dwa (może trzy) dni do szpitala. Nie, nic groźnego ani nagłego tym razem – Pani Doktor uznała, że ten płyn z płuc (a w zasadzie z opłucnej lewego płuca) warto jednak ściągnąć, bo męczy i zwiększa ryzyko infekcji.
Zderzenie z absurdami panującymi w polskiej służbie zdrowia zawsze doprowadza mnie do furii – zwłaszcza, jak cierpią na tym moi bliscy. Nie, lekarze, pielęgniarki i cały personel szpitala w G. sprawował się bez zarzutu. Wszyscy mili, uprzejmi i (na oko) kompetentni. Problemem (jak zwykle) okazały się NFZ-owskie procedury, stworzone albo przez kompletnego idiotę, albo przez sadystę. Tertium non datur.
Pacjent zgłasza się do szpitala. Zgłasza się ze skierowaniem, w którym lekarz sugeruje konkretne rozwiązanie i podaje jego powód. Uwaga: SAM się zgłasza (czyli przychodzi na własnych nogach, nie przywozi go karetka, nie jest w stanie zagrożenia życia).
Procedury mają to w nosie. Pacjent traktowany jest tak samo, jakby przywiozła go karetka: trafia na SOR (szpitalny oddział ratunkowy). Nie ma innej opcji.
Na SORze – oczywiście – pierwszeństwo mają pacjenci w stanach ostrych i zagrażających życiu. Co zatem robi pacjent ze skierowaniem? CZEKA, rzecz prosta. Co, że przed nami są tylko dwie osoby? No to co – w każdej chwili może przecież zjawić się ktoś z karetki (zawał, hipoglikemia, wypadek, noga złamana na śliskim chodniku, whatever).
No dobrze – już po niecałych dwóch godzinach trafiamy do lekarza. Lekarz przegląda badania, zadaje kilkanaście konkretnych pytań, osłuchuje i potwierdza, że przyjmuje do szpitala na zabieg. Przychodzi inny lekarz, robi USG, zaznacza miejsce do wkłucia – wszystko gra.
No, prawie wszystko. Bo okazuje się, że pacjentka co prawda jest przyjęta, ale musi poczekać, aż się zwolni łóżko. – Troje pacjentów mamy już wypisanych, jak tylko zjawią się po nich rodziny, to Pani trafi na oddział – tłumaczy lekarz. – A na razie proszę poczekać.
Ile? A, nie wiadomo. Może godzinę. Może do popołudnia.
To może my pójdziemy do domu? Bo przecież mieszkamy pięć minut od szpitala, nie ma stanu zagrożenia życia… A jak miejsce się zwolni, to jeden telefon i za pięć minut jesteśmy.
Nie, tak się nie da. Dlaczego? Bo pacjent przyjęty MUSI być fizycznie w szpitalu. Bo jak się zwolni miejsce, a pacjenta fizycznie nie ma, to mają obowiązek go skreślić i przyjąć kolejnego. – Ja wiem, że to idiotyzm – rozłożył ręce lekarz. – Ale nic na to nie poradzimy…
I M. czekała. Siedząc na krzesełku na SORze. W szpitalu zjawiliśmy się o 8:20. Po wszystkich badaniach i „przyjęci” byliśmy o 11:30. Fizycznie na oddziale M. znalazła się o 15:30. Czyli – jeszcze nie zaczęli się nią zajmować, a już była wykończona, wściekła i na granicy płaczu.
I na koniec piekielność dodatkowa: Kiedy już zabierali ją na górę, pielęgniarka powiedziała, że po drodze trzeba zrobić rentgen. Rentgen płuc.
– Ale po co?! – Wkurzyła się M. – Przecież miałam robiony rentgen przedwczoraj, mam ze sobą opis i płytę ze zdjęciem, którą zresztą lekarz oglądał!
Ano, niestety – takie są procedury. Szpital musi zrobić własne badania, bo inaczej NFZ może zakwestionować konieczność zabiegu. A że pacjent będzie miał drugi rentgen w ciągu trzech dni? I że potem będzie świecił w nocy, nie dając spać innym pacjentom? To już drobiazg.
(I że za ten drugi, de facto kompletnie niepotrzebny rentgen NFZ też płaci – to zdaje się też drobiazg. NFZ jest bogaty, może sobie pozwolić.)