Mruczanka Poświąteczna

W poniedziałek po szpitalu (czyli już prawie dwa tygodnie temu) – wizyta u Pani Doktor. CRP podwyższone (60). Infekcja. Antybiotyk, dokończyć chemię pigułkową w domu. Za tydzień na badania. (Zgadnijcie, gdzie M. mogła tę cholerną infekcję złapać? Jasne, na cholernej izbie przyjęć w czasie paru godzin czekania wśród chorych ludzi przychodzących na SOR. Dlaczego ja, idiota, nie kazałem dla niej otworzyć izolatki?)

Zatem w przedświąteczny poniedziałek znowu do Warszawy. Rentgen bez zmian („No, to znaczy że nic się nie pogorszyło!”). CRP spadło, ale ciągle koło 40. Dokończyć antybiotyk, siedzieć w domu. Kolejna chemia po Nowym Roku, a po drodze, jakby coś się działo, mamy dzwonić. No, chyba, żeby się działo bardzo źle. To do szpitala.

– Ja Państwu życzę na te święta, żebyśmy się nie musieli słyszeć aż do następnej wizyty – uśmiechnęła się Pani Doktor na pożegnanie.

Święta pod znakiem infekcji. Trochę lepiej. Trochę gorzej. Znowu lepiej. I znowu 37,3. Wieczorem – wszystko lepiej. Rano – 37,2. I tak ad mortem defecatum.

Niestety, po iluś chemiach człowiek nie ma dobrej odporności.

M. jest strasznie słaba. Choroba „podstawowa” plus chemia, plus infekcja bakteryjna, plus antybiotyki. Ile tak można?

W wigilię przed południem całe zastępy Dobrych Dusz poprzynosiły różne pyszne rzeczy, wychodząc najwyraźniej z założenia, że nasze moce przerobowe są mocno ograniczone. Założenie słuszne, ale dóbr przynieśli tyle, że nie wiem, kiedy to wszystko zjemy.

Całą wigilię M. przeleżała w łóżku. My – z Potworami – robiliśmy jedzenie (Piłka lepi świetne uszka, serio!) i sprzątaliśmy. M. zeszła dopiero na samą wieczerzę – bardziej siłą woli, niż siłą mięśni… Ale potem poczuła się lepiej. Grono było czysto puchatkowe – teść musiał tego dnia być w pracy, więc nie dojechał. Może uznacie, że jestem świnia, ale dodam: i chwała Bogu, tym razem. Odpoczęliśmy.

Pierwszy dzień świąt – znowu trochę lepiej.

Drugi – znowu trochę gorzej.

Dziś zdecydowanie lepiej – ale wieczorem ni z gruszki ni z pietruszki znowu 37,3. Szlag.

Mimo wszystko mam wrażenie, że trochę się poprawia. Trochę. Powoli.

A ja?

A ja trochę pracuję, trochę coś czytam… Czuję się zmęczony. Nie pracą czy domowymi obowiązkami (choć oczywiście po trochu także). Zmęczony głębiej, gdzieś w środku. Bezsilnością. Tym, że nic nie mogę.

***

Wczoraj były takie dwie godziny… Potwory – całą trójką – poszły imprezować do Sąsiadów z Sąsiedniej Uliczki, gdzie każde z nich ma towarzystwo mniej więcej w swoim wieku. Oglądały filmy, napychały się makowcem, grały w gry planszowe…

A my siedzieliśmy na dole. M., słaba, leżała na kanapie, ja siedziałem obok. Na kominku palił się ogień, było ciepło, świeciły lampki na choince, a z głośników leciał „Winter Garden”, a potem „To Drive the Cold Winter Away” Loreeny McKennitt. Cisza. Cisza pełna muzyki i myśli. Myśli niekoniecznie wesołych i optymistycznych – ale mimo wszystko: tego nam było trzeba.

Choć tyle.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s