Tak, tak, samo słowo „remont” jak wiadomo powoduje gęsia skórkę i ostre ataki kaszlu. Ale tym razem to miał być tylko mini-remont. Co tam „mini”, mikro-remont po prostu.
Po siedmiu (!) latach mieszkania w G. i czterech latach pracy w domu Puchatek stwierdził, że pora wreszcie coś zrobić z tak zwanym „gabinetem”, czyli pomieszczeniem o wymiarach trzy na trzy i pół metra w którym stoi puchatkowe biurko, komputer i bardzo dużo książek. I w którym Puchatek oddaje się zbożnemu zajęciu zarabiania na chleb. Powszedni.
Nie, nie chodziło o malowanie (brak czasu na takie fanaberie…), nie chodziło także o „zrobienie” podłogi (której bardzo by się to przydało, swoją drogą, ale patrz punkt pierwszy plus brak środków).
Chodziło tylko o półki na książki. Tylko…
Kiedy Puchatki zamieszkały w G., cała puchatkowa biblioteka zamieszkała sobie właśnie w tak zwanym gabinecie. Książki, książki, książki. Od podłogi do sufitu i z powrotem. Puchatki należą bowiem – tak prywatnie, jak zawodowo… – do tej specyficznej grupy społecznej, w której domach książek z biegiem czasu przybywa. I przybywa. I przybywa… Zresztą co ja Wam będę tłumaczył.
Problem polegał jednakowoż nie tylko na ilości rzeczonych książek, ale także na braku wyżej rzeczonych półek. W puchatkowym gabinecie stały jakieś stare, rozwalające się półki w ilości mocno niewystarczającej – takie „rozwiązanie tymczasowe” z czasów przeprowadzki do G. Jak wiadomo „rozwiązania tymczasowe” zawsze funkcjonują najdłużej, bo przecież zawsze są w domu pilniejsze wydatki niż jakieś półki do pomieszczenia do którego i tak nikt poza Puchatkiem nie wchodzi…
W końcu jednak sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Książki leżały wszędzie, poukładane w misterne stosy, wymieszane z wieloma innymi rzeczami i papierami. Efekt: nie tylko koszmarny bałagan w sensie optycznym (który Puchatkowi wybitnie przeszkadza w pracy…), ale także jakieś potworne ilości unoszącego się w powietrzu kurzu. Nie wspominając już o takich szczegółach, jak niemożność znalezienia w tym wszystkim książki, która akurat była do czegoś potrzebna…
A więc basta. Decyzja – trzeba wreszcie etc.
Akurat była jakaś superpromocja w Wielkim Szwedzkim Sklepie Meblowym – można było takie proste regały kupić za jakieś grosze. Co też był Puchatek wykonał.
A potem zostało już tylko:
– wynieść wszystkie książki z gabinetu;
– wywalić do piwnicy stare, rozsypujące się półki;
– odkurzyć to, co zostało;
– przeprowadzić ostrą selekcję wszystkich zgromadzonych przedmiotów należących do znanych kategorii takich jak „Cholera-Wie-Co-To-Jest” czy też „Do-Niczego-Niepotrzebne-Ale-Jakoś-Szkoda-Wyrzucić”.
– skręcić nowe regały;
– wnieść książki z powrotem i ustawić je na rzeczonych regałach.
Proste, prawda? Tak więc Puchatek zakasał rękawy i postanowił poświęcić na te działania CAŁY wtorek. Od rana do wieczora. A choćby późnego.
O, sancta simplicita! Naiwnym był Puchatek wielce.
Dlaczego? O tym w następnym odcinku…