Kiedy trzy lata temu staliśmy sie wreszcie szczęśliwymi posiadaczami czterech kółek, miałem nadzieję, że to ułatwi także kontakt z moją Mamą. Że Mama z T. będą mogli przyjechać do nas, to znaczy – ja będe mógł ich przywieźć… No, i tak dalej.
Dziś pierwszy raz wiozłem Mamę naszym samochodem. Najpierw do szpitala na badania. A potem do Józefowa.
Drogi pełne były samochodów wypełnionych ludźmi jadącymi na majówkę. A my jechaliśmy zawieźć Mamę do domu opieki. Ja, T. i Ciotka (ta od Peugeota, czyli siostra Mamy). A mama rozglądała się obojętnie, bo mimo wszystkich rozmów po prostu nie wiedziała, dokąd jedzie. I po co. Nie wiem, czy do końca wiedziała, gdzie jest.
Dom w Józefowie znalezłem po dłuugich poszukiwaniach. Spełnia wszystkie warunki. Jest niewielki – w sumie jest tam bodaj dwudziestka pensjonariuszy. Jest stosunkowo (…) niedrogi. Specjalizuje się w opiece nad osobami z chorobą Alzheimera. Jest przepięknie położony (ogromny teren, sosnowy las / park, a za płotem – skarpa i starorzecze Wisły).
Ale przede wszystkim – jest tam pani Teresa. Szefowa, właścicielka. Ostoja. Konkretna, rzeczowa, stanowcza, silna – ale ciepła i serdeczna. każdego pensjonariusza traktuje jak własną babcię. Atmosfera raczej domowa, niż zakładowa. Opieka pielęgniarska 24/7, lekarz raz w tygodniu – ale „w razie czego” na wezwanie, trzy razy w tygodniu rehabilitacja ruchowa (!).
Nie, po prostu nie było innego wyjścia. W domu (wszystko jedno, tamtym czy naszym) po prostu nie byłaby bezpieczna – ani dla siebie, ani dla innych. Kwestia czasu – i to raczej dni, niż tygodni – kiedy trafiłaby do szpitala z kolejnym złamaniem, rozbitą głową, chorobą którą sama by sobie „podała” nie kontrolując i nie kojarząc kwestii higienicznych… I znowu leżałaby na czterdziestoosobowym oddziale, i znowu pielęgniarki miusiałyby ja przywiązywać do łóżka albo faszerować środkami uspokajającymi.
Nie mówiąc już o tym, że T. był dzisiaj u swojego kardiologa i dowiedział się, że w gruncie rzeczy po tym tygodniu ma już stan przedzawałowy.
To było jedyne wyjście. Nie „najlepsze”, nie „najgorsze”, po prostu jedyne. Znaleźliśmy dobre miejsce, gdzie będzie miała opiekę, rehabilitację, gdzie zawsze ktoś dopilnuje żeby wzięła leki, żeby piła tyle ile trzeba.
No i co? No i nic. Nie jestem w stanie dojść do siebie. Przecież nawet to wszystko, co tu piszę, ma służyć usprawiedliwieniu się.
Tak, ja wiem, że inaczej się nie dało. Że nie było innej drogi. Mówili nam to zresztą wszyscy, od lekarzy poczynając.
No i co z tego? Odjeżdżając stamtąd czułem się jak zdrajca. I pewnie będę się tak czuł jeszcze bardzo długo.