Pojechały Puchatki wczoraj do Znajomych mieszkająych w Starych Babicach, przez płot z Puszczą Kampinoską. Córka znajomych jest puchatkową chrześnicą, a trzy dni temu miała urodziny (nie wspominając już o tym, że jej mama jest chrzestną mamą Pietruszki…). Był obiadek, był tort i w ogóle było bardzo sympatycznie.
Gdzieś tak po siódmej Puchatki zaczęły się zbierać. Zebrały się już przed ósmą. Na dworze jakoś tak pociemniało i zaczęło padać. MOCNO padać. Ale nic to, deszcz Puchatkom nie straszny. Jedziemy. Do domu jakieś 50 kilometrów.
I to był błąd. Trzeba było zostać na noc.
Dwa kilometry od domu Znajomych deszcz przeszedł. W ulewę. Ulewa przeszła w oberwanie chmury. Oberwanie chmury… Nie, Puchatek nie zna stopnia wyższego. Defnicja opisowa: lało tak, że niezależnie od tempa pracy wycieraczek widoczność wynosiła jakieś półtora metra. Widczoność przez przednią szybę, bo przez boczne nie było widać nic.
Trzy razy stawały Puchatki przeczekując „najgorsze”, które za każdym razem okazywało się być jeszcze nie tym najgorszym, bo każde następne najgorsze było jeszcze gorsze. W poprzek drogi leżały zwalone drzewa, fruwały jakieś połamane gałęzie i (tak, tak…) kawałki jakichś dachów. Potwory uznawały to za świetną zabawę („Ale suuuper wieje, co?!”), ale Puchatki były mocno przerażone.
To, że w końcu dojechaliśmy w całości graniczyło z cudem.
W domu – oczywiście, jakżeby inaczej… – nie było prądu. Włączyli go (tzn. naprawili spalony transformator czy jakie inne ustrojstwo) dopiero dziś o trzeciej po południu.
Uff.
***
A dziś w pewnym centrum handlowym Puchatki spotkały Starą Znajomą z mężem. Niektórzy ludzie się w ogóle nie zmieniają. Niesamowite 🙂