Uwaga – czytać do końca! 😉
Jest u nas taka „nowa, świecka tradycja”, że Piłeczka w wigilię jest chora. Rok temu jechaliśmy z nią rano do lekarza i całe święta siedzieliśmy w domu. A dziś rano okazało się, że mamy powtórkę z rozrywki. Lekarz („Nocna Pomoc lekarska”, choć w dzień…), zapalenie oskrzeli. Lekkie, wirusowe – ale jednak. No i z jutrzejszego wyjazdu na obiad do Osobistego Taty nici.
Żebym się ekstremalnie tym martwił, to nie powiem – chyba nawet mam ochotę posiedzieć spokojnie w domu…
Wigilię mieliśmy w spokojnym gronie czteroosobowym („…nie licząc psa”). A przedtem, kiedy M. z Piłeczką pojechała do lekarza, ubieraliśmy z Pietruszką choinkę. I tak sobie pomyślałem…
Kiedyś, dawno temu, we wczesnym dzieciństwie, uważałem wigilię Bożego Narodzenia za Najważniejszy Dzień w Roku. Czekałem na nią już od wakacji, skreślając dni w kalendarzu (dosłownie! Czerwoną kredką…).
Potem – z różnych przyczyn, nie czas i miejsce o nich pisać… – było zupełnie inaczej. Był nawet taki czas, że tego dnia wręcz nie lubiłem. Święta zaczynały się dla mnie dopiero na pasterce, od proroka Izajasza i jego pełnych mocy słów („…naród, kroczący w ciemnościach, ujrzał światłość wielką, nad mieszkańcami kraju mroków zabłysło światło!”).
Potem, kiedy zaczęliśmy obchodzić wigilię w gronie już tylko „najbliższorodzinnym”, czyli z M. i (potem) Potworami – ten dzień znów zaczął być miły, choć takiej magii jak kiedyś już nie było. A dziś…
A dziś obserwowałem, jak czteroletni Pietruszka drżącymi łapkami usiłował powiesić na choince drewnianego bałwanka. Jak z otwartą buzią gapił się na wyjęte z pudełka, absolutnie magiczne Czerwone Bombki. Jak z niesamowitym przejęciem wygłaszał swoje komentarze na temat tego, gdzie powiesić kolejną pozłacaną szyszkę. Jaki był dumny, że gwiazdka wisi dokładnie tam, gdzie zechciał…
Dla niego te szklane bombki, drewniane bałwanki i słomiane gwiazdki miały naprawdę moc magiczną. Miały siłę misterium.
I nagle poczułem tę magię, tę moc dziecięcej wiary w Ten Dzień…
Przez cały wieczór przychodziły SMS-y, maile, dzwonili różni Krewni-I-Znajomi-Królika. Z życzeniami, rzecz prosta.
I nagle – ni z gruszki, ni z pietruszki – zadzwoniła Inside we własnej osobistości! Aż mnie przytkało (co u mnie naprawdę nie jest stanem normalnym 😉 – bo od osoby z blogosfery oczekiwałbym raczej maila, SMS-a czy komentarza na Puchatkowie. A tu stary, dobry, tradycyjny głos w słuchawce. 🙂
A teraz Potwory już śpią, gary posprzątane, a my sobie siedzimy i pijemy Bożonarodzeniową Herbatkę (z cynamonem, goździkiem, odrobiną imbiru i paroma innymi ingrediencjami).A z głośników leci mój prezent choinkowy, na specjalne zamówienie: Enya, Amarantine.
A jak się skończy, to chyba włączę sobie Bacha. Mam taką płytę z sonatami skrzypcowymi w wykonaniu Menuhina. Nie wiem dlaczego, ale kojarzą mi się z Bożym Narodzeniem…
A specjalnie dla Was – mam coś TAKIEGO.
To właściwie muzyka na drugi dzień świąt (…on the Feast of Stephen, czyli „…w dniu świętego Szczepana…).
Słowa – John Mason Neale (1818 – 1866), na podstawie staroangielskiej legendy o królu Wneceslasie. Muzyka – tradycyjna, w aranżacji i opracowaniu Loreeny McKennitt. (Wszystkie Prawa Zastrzeżone, 1995 Quinlan Road Ltd.). Pełny tekst – gdyby ktoś chciał przeczytać – znajdziecie tutaj. (To nagranie także wisi dzięki uprzejmości Inside. Dzięki 🙂
Wesołych Świąt!