Wygląda na to, że wszystkie zastrzeżenia da się jakoś wynegocjować. Czyli – wszystko wskazuje na to, że rzeczony kredyt (patrz – poprzednia notka) jednak weźmiemy.
No i bardzo dobrze – zawsze lepiej płacić mniejsze raty, niż płacić większe raty, a jeśli do tego jeszcze można zainwestować i płacić mniej za ogrzewanie – to już znakomicie.
Tylko…
Jak sobie pomyślę o ilości rzeczy, które trzeba będzie załatwić… O kolejkach w sądzie wieczystoksięgowym, żeby zrobić wpis do hipoteki… O urzędzie skarbowym, w którym trzeba będzie zapłacić zryczałtowany podatek za wpis hipoteki kaucyjnej (durne dziewiętnaście złotych, ale biegania tyle samo, co z każdą inną sprawą)… O pięciu milionach papierków, które „w terminie X dni” muszę dostarczyć do banku PO otrzymaniu kredytu…
…to mi się odechciewa. Wszystkiego.