Mruczanka Zamyślona (trochę)

Przeczytałem książkę „Dzikie serce” Johna Eldredge’a. Bardzo szczególna lektura. Ktoś mi ją polecił – a w zasadzie polecił ją M., a ona kupiła mi ją na imieniny. Tak, imieniny były w czerwcu, ale jakoś czasu nie było…

No dobra, powiem uczciwie – jakoś mnie od tej książki odpychało trochę. Książka jest o tym, co to znaczy być mężczyzną. Na czym polega męskość. Podtytuł „Tęsknoty męskiej duszy” czy jakoś tak.

Z zasady unikam takich ksiażek. Nie znoszę pseudopsychologii i „rewelacyjnych poradników jak zmienić swoje życie w czternaście dni”. Nie wierzę im, nie ufam im, jestem przekonany, że 90 proc. autorów takich dzieł to albo oszołomy (coś przeżyli i wydaje im się, że muszą o tym całemu światu powiedzieć, bo wszyscy na pewno będą szczęśliwi, jak się dowiedzą i zastosują…) – albo hochsztaplerzy, robiący duże pieniądze na ludzkiej naiwności. Zwłaszcza, że najczęściej z uczciwą psychologią książki takie wiele wspólnego nie mają (akurat na ten temat mogę coś powiedzieć całkiem fachowo, jestem psychologiem z wykształcenia, bądź co bądź…

Dwie rzeczy skłoniły mnie do przeczytania „Dzikiego serca”.
Pierwsza – że dostałem tę książkę od M., która sama ją najpierw przeczytała – i powiedziała, że warto.
Druga – że wydało ją wydawnictwo „W drodze”, a oni byle czego nie wydają.

Przeczytałem. Czy raczej – mówiąc uczciwie – przejrzałem. Muszę przeczytać raz jeszcze.

No i… tak. Dawno nie czytałem tak cholernie celnych uwag. To nie jest żaden „pseudopsychologiczny poradnik”. To jest szczera (czasami – boleśnie szczera…) analiza zjawiska. I tego, co we współczesnym świecie się z tym zjawiskiem dzieje. I DLACZEGO się tak dzieje.

Eldredge wychodzi z pozycji stricte chrześcijańskich – mówi dużo o Bogu, cytuje Biblię. Ale książka jest znakomita nawet z punktu widzenia człowieka kompletnie niewierzącego, który odniesienia biblijne może potraktować jako analizę korzeni naszej cywilizacji i kultury. Oczywiście – człowiek niewierzący z paroma tezami Eldredge’a się nie zgodzi czy ich nie uzna – ale sedno tego, o czym ta książka mówi, jest moim zdaniem absolutnie uniwersalne.

Wziąłem toto do reki nieufnie, jak jeża. Przeczytałem sobie wstęp i pierwszy rozdział – i wsiąkłem. Bo na samym początku znalazłem zdanie, które sam wielokrotnie wypowiadałem. Zdanie, które kiedyś było dla mnie naprawdę bardzo ważne. Zapytałem M., czy pamięta, jak jej to kiedyś mówiłem. Dawno temu, jeszcze przed naszym ślubem, kiedy nie słyszałem o kimś takim jak Eldredge…

Powiedziała, że pamięta. I że właśnie to zdanie sprawiło, że sięgnęła po tę książkę. I że dlatego pomyślała, że chyba chciałbym ją przeczytać…

„Kiedy mężczyzna wychodzi w góry – wraca do domu”.

Ja nie mówiłem „mężczyzna”, ja mówiłem po prostu o sobie… Ale tak to własnie całe życie czułem…

Przejrzyjcie. To naprawdę pomaga zrozumieć wiele rzeczy.

(Autor bloga zaznacza, że wydawnictwo „W drodze” nie zawarło z nim kontraktu na reklamę w/w pozycji ;))))

Puchatek

Mruczanka zakręcona

Aaaaaaa!!! Mam!!! Wreszcie!!!

Długom szukał, ale jak zwykle na Allegro sie znalazło w końcu.

„The Pogues” – Red Roses for Me. Kto Poguesów zna – już wie. Kto nie zna – błąd! Ale do naprawienia…

Jak połączyć irlandzko-celtyckie klimaty (whistle, tradycyjne melodie) z kompletnie odjechanym, punkowym klimatem i energią skrzynki dynamitu? Ano, jak widać się da. Niewiele znam zespołów, które potrafią tak się bawić tym, co grają. Każda ich płyta to żywioł.

Shane MacGowan – człowiek-legenda. Człowiek-instytucja. Założył (wspólnie z kilkoma innymi równie trzepniętymi gośćmi) najpierw bodajże grupkę punkową o uroczej nazwie „The Nipple Erectors”. Kto zna angielski – uśmiech proszę.

Grupa – już w nieco zmienionym składzie – zmieniła nazwę na Pogue Mahone (co w irlandzkim gaeliku znaczy mniej więcj „pocałuj mnie w d…”), a ostatecznie pozostała przy nazwie The Pogues.

Niestety, obecnie Poguesi grają już bez Shane’a. Czy odszedł z grupy, czy go wyrzucili – różne na ten temat legendy krążą. Fakty są takie,że Shane MacGowan jest alkoholikiem. Alkoholikiem „na dobiegu” – wszyscy, którzy go znają, mówią, że wiele czasu mu już nie zostało, że w tym tempie długo nie pożyje. Wszyscy tak mówią od jakichś dziesięciu lat. A Shane gra dalej – choć na okładkach płyt wygląda coraz gorzej.

Ale ten śmieszny Irlandczyk z odstającymi uszami ma w sobie tyle ognia i tyle muzyki, że mógłby obdzielić kilka niezłych zespołów i jeszcze by trochę zostało. Popularne powiedzonko głosiło, że Shane MacGowan z powodu pijaństwa zapomniał więcej piosenek, niż wielu innych muzyków kiedykolwiek w życiu napisało i nauczyło się. Kiedy odszedł z The Pogues – zespół (choć ma nadal rzeszę wiernych fanów) już tak nie elektryzuje. A Shane? Założył nowy zespół. The Popes. I gra z nimi tak, że iskry lecą 🙂

Specyficzna to muzyczka. Bazuje głównie na irlandzkim folku, ale zagranym tak, jakby przepuścić go przez maszynkę do mielenia rockandrolla. Do tego dochodzi trochę jazzu, trochę innych przypraw… Śpiewają różne rzeczy – własne teksty Shane’a (bywa, że sprośne i z lekka bluźniercze), ale także stare, tradycyjne, irlandzkie i szkocekie piosenki. Na którejś płycie śpiewają „The Irish Rover” – z takim jajem (pardon), że się chce tańczyć. Połączenie naprawdę rzadkie – są naturalni tak, jakby siedzieli w jakimś irlandzkim portowym pubie i grali dla bandy podchmielonych marynarzy. Drą się, śmieją, rzucają mięsem. Ale – a to już nie takie proste – są przy tym absolutnie profesjonalni muzycznie. Potrafią robić takie rzeczy, które wielu jazzmanom by się nie śniły.

To jedna zniewielu „muzyk”, przy których mam ochotę tańczyć. Jak nie znacie – posłuchajcie. Jest taka płytka, którą w naszych sklepach można dostać – tytuł nie jest powalający (The Poguest – The Very Best Of), ale muzyczka – owszem, JEST powalająca. Polecam.

Puchatek.

Mruczanka w kwartach

Wszystko zaczeło się od tego, że sobie Puchatek kupił dyktafon. No bo praca dziennikarska i w ogóle, przydatne narzędzie, niezbędna rzecz. Ale skoro już dyktafon – to cyfrowy (bo te kasety… zawsze ich akurat nie ma w kiosku, jak się kończą…). A jak cyfrowy – to taki, żeby można było do komputera podłączyć, zgrać nagranie…

Kupił zatem Puchatek. Ma. Urządzenie działa, chrzest bojowy przeszło w czasie rozmowy z Bardzo Mądrym Panem Profesorem.

Dyktafon – rzecz mało poetycka, wydawałoby się… A jednak. Okazało się bowiem, że rzeczony sprzęt – oprócz oczywistej funkcji nagrywania (i odtwarzania) plików głosowych w jakimś kosmicznym, producentowi tylko właściwym formacie, może także przechowywać (i odtwarzać) stare, dobre MP3.

Puchatek generalnie MP3 nie lubi. Bo to taki „plastikowy” dźwięk, bo to niestety słychać, że to nie jest normalne nagranie… Ale – pomyślał Puchatek – co szkodzi spróbować. I wgrał sobie do komputera – w konwersji na MP3 – jedną płytkę. I przegrał ją do rzeczonego pudełeczka.

Puchatek raczej nie używa walkmana. No bo co to za przyjemność – słuchać muzyki w szumie, w mieście, gdzie ciągle coś przeszkadza, samochody warczą, jazgot. Bez sensu. Muzyki to trzeba słuchać tak, żeby ją słyszeć…

ALE – na pomysł Puchatek wpadł taki, że jak będzie sobie z pracy wracał, jak już wysiądze z podmiejszczaka w powiatowym mieście G. (40 minut od stacji Warszawa Śródmieście) i będzie miał przed sobą 25 minut spaceru do domu (bo o tej porze roku rower jednak śpi już snem zimowym), to sobie Puchatek posłucha.

No i bomba. Szedł sobie Puchatek od pociągu do domu. Cisza (bocznymi uliczkami szedł), spokój, mroźne powietrze, nad głową – gwiazdy i księżyc w pełni. A w uszach…

Loreena McKennitt, „Elemental”. Kto zna – już wie. Kto nie zna – KONIECZNIE. Lektura obowiązkowa.

Trudno opisać, jaki to styl muzyczny – w sklepach stoi na półce „ethno-folk”, ale to tylko „szufladka”. Niesamowite interpretacje, muzyka, która wchodzi gdzieś głęboko w duszę. Ktoś z moich znajomych powiedział kiedyś: „Tak śpiewałaby Antonina Krzysztoń, gdyby była Celtem”.

Nagle cała droga wyglądała zupełnie inaczej. Jakby się było… tam właśnie. Gdzieś na Skye albo w Ullapool. Nierealne przeżycie…

Jest na tej płycie coś, co się nazywa „Carrighfergus”. Stara, irlandzka ludowa piosenka – nieco nostalgiczna, ze smutnawym tekstem. To jedyna piosenka, której nie śpiewa sama Loreena – śpiewa ją niejaki Cedric Smith (bliżej mi nie znany, dalej też nie). Brzmi to tak, jakby śpiewał stary, samotny człowiek, w starej, irlandzkiej tawernie portowej, wspominając młode lata… A sama Loreena McKennitt „dośpiewuje” tylko „back vocal”. No i to jest po prostu powalające. On śpiewa smutną piosenkę – o tym, że tęskni do Irlandii, do ukochanej z lat młodości, że jego dni dobiegają kresu i zostały mu tylko wspomnienia… Niby banał. Ale melodia zmienia ten banał w poezję. I na tle tego wszystkiego – drugi głos, w delikatnych kwartach, czasami tercjach, potężniejący w miarę kolejnych zwrotek. Aż ciarki przechodzą po plecach, aż się chce śpiewać z nimi, aż człowiek chce wsiąść w tę łódź i popłynąć.

Jaka jest tajemnica pani McKennitt? Co to za nieprawdopodobna siła tkwi w jej głosie? Słychać, że ta muzyka (choć w większości przypadków licząca sobie kilakdziesiąt lat więcej, niż ta, która ją śpiewa) płynie prosto z niej, z serca. Jest PRAWDZIWA. Do obłędu prawdziwa. To nie jest plastikowa śpiewanka, kolejny „przebój”, którego za parę lat – co tam lat, miesięcy – nikt juz nie będzie pamiętał. To jest samo serce muzyki, to „coś”, co sprawia, że ludzie śpiewali od kiedy byli ludźmi, co kazało im muzyką wyrażać miłość, tęsknotę, ból, co sprawiało, że przez muzykę oddawali cześć Bogu.

Dawno, bardzo dawno nie było w moim dniu takiej chwili na Muzykę. Może to dobry pomysł – raz na jakiś czas wgrać sobie coś w to elektronicze pudełko i tak właśnie… w drodze do domu…

Dawno też nie byłem Tam. W Szkocji, w Irlandii… Chyba nadchodzi czas na kolejne wspominki (obiecane Sia-si skądinąd).

„I wish I was in Carrighfergus, only for nights in Ballygrant…”

Posłuchajcie Loreeny. „Elemental” to znakomita płyta – pierwsza chyba w jej karierze. Potem jest jeszcze kilka równie znakomitych – choćby „The Visit” czy „The Winter Garden”, „The Mask And The Mirror”…

Jak się Wam nie spodoba – trudno. Mnie porusza.

Mruczanka głębokim basem ;)

Kupiłem wreszcie tę nową płytę Cohena. Na razie zdołałem jej posłuchac raz – a i to pobieżnie. Ale refleksji kilka już się nasuwa.

Cohen się zmienił. Chyba doszedł do ładu ze sobą, pogodził się z czymś, czy ja wiem… W porównaniu z „Ten New Songs” płyta „Dear Heather” jest znacznie pogodniejsza, jaśniejsza. To taki nastrój – zabawne skojarzenie – jak u Staffa („…pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu”).

Na końcu – na żywo – „Tennessee Waltz”, wykonany po prostu brawurowo. Cohen już kilka razy pokazał, że rozumie różne style muzyczne. Country to muzyka specyficzna – muzyka otwartych przestrzeni, prostych (choć nie prostackich, jak się niektórym wydaje) wartości i problemów. Wielu muzyków z zupełnie innych klimatów aranżowało po swojemu przeboje country. Ale zawsze (czy prawie zawsze) – śpiewając pokazywali „inność” (czy wręcz „wyższość”) swojej muzyki. Tymczasem Cohen zaśpiewał tak, jakby nigdy w życiu nie śpiewał nic innego. Z duszą, z sercem, cały zanurzony w muzyce…

Jak posłucham jeszcze ze dwa razy, to może napiszę coś więcej. A tymczasem – Staff właśnie, ten wiersz, który wspomniałem. Oceńcie sami, czy Staff i Cohen nie mają czegoś wspólnego… Wiersz nosi tytuł „Przedświt”

Czciciel gwiazd i mądrości, miłośnik ogrodów,

Wyznawca snów i piękna i uczestnik godów,

Na które swych wybrańców sprasza sztuka boska:

Znam gorycz i zawody, wiem, co ból i troska,

Złuda miłości, zwątpień mrok, tęsknot rozbicia,

A jednak śpiewać będę wam pochwałę życia –

Bo żyłem długo w górach i mieszkałem w lasach.

Pamięcią swe dni chmurne i dni w słońca krasach

Przechodzę, jakby jakieś wielkie, dziwne miasta,

Z myślą ciężką, jak z dzbanem na głowie niewiasta,

A dzban wino ukrywa i łzy w swojej cieśni.

Kochałem i wiem teraz, skąd się rodzą pieśni;

Widziałem konających w nadziejnej otusze

I kobiety przy studniach brzemienne, jak grusze;

Szedłem przez pola żniwne i mogilne kopce,

Żyłem i z rzeczy ludzkich nic nie jest mi obce.

Przeto myśli me, które stoją przy mnie w radzie,

Choć smutne, są pogodne jako starcy w sadzie.

I uczę miłowania, radości w uśmiechu,

W łzach widzieć słodycz smutną, dobroć chorą w grzechu,

I pochwalam tajń życia w pieśni i w milczeniu,

Pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu.