Challenger

Tuwim podobno mawiał: „Obywatele, chwalcie się sami, nikt za was tego lepiej nie zrobi”. No to się pochwalę…

Dziś (29 stycznia) premiera. Polecam, kawał naprawdę ciekawej i świetnie napisanej literatury faktu, autorstwa Adama Higginbothama (tego od „O północy w Czarnobylu”). Opowieść o jednej z najsłynniejszych katastrof w historii lotów kosmicznych.

I nawet wczoraj było co nieco na gazeta.pl…

Kompletnie nieznany…

Właśnie wróciliśmy z kina (ja plus Potwory młodsze, Pietruszka siedział i kończył jakiś projekt na studia, który musiał oddać do dziś).

Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że powstaje film o Bobie Dylanie, a główną rolę ma zagrać Timothée Chalamet, byłem zaskoczony – i nie było to zaskoczenie pozytywne. Ale potem gdzieś na YouTube zobaczyłem zwiastun „Kompletnie nieznanego”, w którym Chalamet śpiewał „Like a Rolling Stone” – i robił to zaskakująco dobrze. I już wiedziałem, że będę chciał ten film zobaczyć.

Można by dużo pisać. Chalamet jako Dylan jest po prostu świetny: nie usiłuje kalkować specyficznego stylu mówienia, akcentu, charakterystycznej maniery śpiewania – a jednak robi to w taki sposób, że kiedy śpiewa (…a śpiewa świetnie!), to naprawdę brzmi jak Dylan. Monica Barbaro jako Joan Baez wypada kapitalnie (swoją droga – nie myślałem, że ta dziewczyna ma taki głos!). Edward Norton w roli Pete’a Seegera jest po prostu genialny. O każdym aktorze można by kilka zdań napisać.

Ale to wszystko przeczytacie w prasowych recenzjach; ja chciałem napisać o czymś innym.

To, że muzyka Dylana jest dla mnie ważna – że szczególnie ważne są dla mnie jego teksty – dobrze wiecie, bo nie raz tu o nich wspominałem. A „Kompletnie nieznany”, wbrew pozorom nie jest do końca filmem biograficznym. To w zasadzie nie jest biografia Dylana, który w gruncie rzeczy do końca – zgodnie z tytułem – pozostaje „zupełnie nieznany” (…kamyczek do ogródka tłumacza: takie tłumaczenie tytułu byłoby zdecydowanie lepsze; to „kompletnie” to jednak w tym kontekście kalka z angielskiego). Po ponad dwóch godzinach filmu dalej nie wiemy, „skąd się wziął”, jaka była jego historia, co z tego, co o sobie opowiadał było prawdą, a co fantazją.

Bo też nie o to tu chodzi. To nie jest biografia człowieka. To jest – nie wiem, jak to inaczej napisać – biografia jego twórczości. Historia artysty, który pisał (teksty, muzykę) i śpiewał – i przez to pisanie i śpiewanie istniał i chciał być odbierany. Reżyser zrobił rzecz (pozornie) bardzo prostą: zamiast tworzyć opowieść o artyście, dał po prostu zabrzmieć jego muzyce, pokazując ją w kontekście (historycznym, społecznym, ludzkim).

Dla mnie szczególnie poruszający był motyw artysty, który nie chce dać się zaszufladkować. W filmie pokazano to poprzez pierwszy „wielki przełom” w twórczości Dylana – słynny występ na Newport Folk Festival w 1965 roku – ale przecież takich „przełomów” w jego karierze było więcej: zawsze, kiedy ludziom już się wydawało, że „znają” Boba Dylana, Bob Dylan wkraczał na nowe ścieżki. Nie dał się zaszufladkować jako „artysta folkowy”, jako autor zaangażowanych protest-songów, jako rockman… Muzyka (instrumentarium, aranżacja) była dla niego zawsze tylko narzędziem. Miał coś do przekazania i chciał przekazywać to tak, żeby ludzie go słyszeli. Mógł to robić z towarzyszeniem akustycznej gitary i harmonijki – ale równie dobrze mógł to robić w ostrej, rockowej estetyce. Nie obchodziło go, co inni – muzycy, artyści, eksperci – uznają za „właściwą” drogę. W filmie kapitanie widać to w jego zderzeniu z Pete’em Seegerem (którego skądinąd bardzo szanował i który był na pewnym etapie jego mentorem), w kapitalnej scenie starcia z Joan Baez w czasie wspólnego koncertu, ale także wtedy, kiedy by zmęczony, a chwilami wręcz wściekły z powodu rosnącej sławy i tego, że ludzie rozpoznawali go na ulicy. To, co miał do powiedzenia – co NAPRAWDĘ miał do powiedzenia – przekazywał w swoich piosenkach.

Jest w filmie genialna scena, kiedy Dylan (czyli Chalamet) na jednym z wcześniejszych festiwali w Newport – już nieco zmęczony, zirytowany sławą i próbami zaszufladkowania go – śpiewa The Times They Are A-Changin’. Niesamowite napięcie – folkowi „puryści” za kulisami są zachwyceni, publiczność podchwytuje refren – i nie można oprzeć się wrażeniu, że ludzie nagle zaczynają naprawdę rozumieć o czym ten człowiek śpiewa. Że nagle mają świadomość tego, w jak przełomowych czasach przyszło im żyć; tego, że już zaraz, już za chwilę wszystko będzie inaczej, że coś się kończy, że zaczyna się coś zupełnie nowego. A jednocześnie my – siedzący przed ekranem i znający historię – wiemy, że Dylan śpiewa także o swojej muzyce, które nieustannie się zmienia, bo musi się zmieniać, i także już za chwilę nie będzie taka sama; na ekranie zdają się to w tym momencie rozumieć tylko dwie osoby: Joan Baez (która wcale nie jest tym zachwycona) i Johnny Cash (wręcz przeciwnie). Scena, przy której ciarki chodzą po plecach.

O Dylanie jako człowieku dużo się z tego filmu nie dowiemy. O Dylanie jako artyście i twórcy… Wiele.

Muzycznie – adwentowo

Od paru dni się zbieram, żeby coś napisać, ale jakoś nie mogę się zebrać. To nawet nie jest tak, że jakoś szczególnie dużo się dzieje, bo nie dzieje się więcej niż zwykle… Chwilami dzieje się nawet mniej. Przynajmniej zewnętrznie. Siądę. Napiszę. Jeszcze przed świętami, słowo.

Ale dziś tylko krótko.

Gdybyście szukali muzyki na te ostatnie dni Adwentu… Jest taka absolutnie genialna płyta adwentowo-bożonarodzeniowa, zatytułowana „Waiting for the Light”. Chór (żeński) warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina nagrał „A Ceremony of Carols” Benjamina Brittena – dwunastoczęściowy utwór na głosy solowe, trzygłosowy chór i harfę. Kolejne części oparte są na kolejnych tradycyjnych, angielskich (głównie) kolędach. Rzecz piękna – ale już zdecydowanie świąteczna. Gdzie zatem Adwent?

Pierwsza część płyty to osiem utworów młodego polskiego kompozytora muzyki (głownie) chóralnej, Jana Krutula. Tak, tego samego, o którym wspominałem kilka wpisów temu.

Janek napisał siedem krótkich, absolutnie przepięknych utworów opartych na siedmiu Antyfonach Wielkich, prowadzących liturgię Kościoła przez ostatnich siedem dni Adwentu. Fortepian, chór i instrument perkusyjny – w każdej antyfonie inny. Każda ma zupełnie inny nastrój, inne brzmienie, inny klimat – nawiązujący do treści. Zaczynają się łagodnie, narastają do „szczytu” czwartej antyfony („O Clavis David”), a potem znowu opadają łagodnie do finałowej „O Emmanuel”.

Ósmy utwór – stanowiący przejście między adwentowymi antyfonami a bożonarodzeniowym utworem Brittena – to niesamowita pieśń „O Magnum Misterium”, będąca swego rodzaju hymnem nocy wigilijnej.

Posłuchajcie. Naprawdę warto. To dość nowoczesne utwory, ale niezwykle „słuchalne”. W harmoniach, które pisze Janek, jest coś tak niezwykłego, coś tak do głębi poruszającego… Nigdy chyba nie słyszałem jeszcze muzyki, która tak naturalnie oddaje klimat Adwentu. Na warsztatach, na których byłem w lecie, autor opowiadał nam o tych antyfonach, zrobił całe wprowadzenie, tłumacząc, dlaczego takie a nie inne motywy, skąd takie brzmienia w poszczególnych fragmentach, dlaczego takie właśnie instrumentarium… Niezwykłe to było. Ale nawet bez całego tego wprowadzenia – wystarczy zamknąć oczy i posłuchać (uprzednio przeczytawszy same antyfony, żeby rozumieć ich treść).

Gdybyście chcieli posłuchać – wszystkie można zaleźć na YouTube, tylko trzeba sobie włączać po kolei. Ale można całą płytę znaleźć także na Spotify i na Tidalu – zwłaszcza ten ostatni serwis (jeśli tylko jesteśmy podłączeni do szybkiego internetu) proponuje jednak DUŻO wyższą jakość dźwięku, co w przypadku tej akurat muzyki naprawdę ma znaczenie.

Posłuchajcie. Ja mam wrażenie, że za każdym razem wyprawiam się do innego świata.

Jesiennie i literacko

Trudno mi się ostatnio zebrać do tego, żeby coś napisać. I nawet nie do końca wiem dlaczego – bo pracy nie mam więcej niż zwykle. Chyba chodzi o jesień, która nigdy nie była moją ulubioną porą roku. Zimno, mokro, ciemno i w ogóle nic się nie chce. Pisać też. A z drugiej strony mam świadomość, że to pisanie mi dobrze robi, że pomaga poukładać sobie w głowie różne myśli… Może powinienem podjąć taką świadomą decyzję, żeby częściej tu pisać. Raz na tydzień na przykład. Tyle, że takie konkretne postanowienia nie są moją mocna stroną. Zobaczymy.

Skończyłem poprzednią książkę, która, choć bardzo ciekawa, była – zwłaszcza w swojej końcowej części – lekturą poniekąd dość przygnębiającą (nie mogę na razie szczegółów zdradzać, bo książka jeszcze nie wyszła). Miałem nadzieję, że następna będzie nieco lżejsza – ale nic z tego: opowieść w zupełnie innym wymiarze, ale niestety pokazująca bardzo nieprzyjemną stronę ludzkiej natury. Świetnie napisana, dynamiczna, pokazująca znaną historię w zupełnie innym świetle… Ale niewątpliwie przygnębiająca.

***

Tymczasem codzienne życie toczy się zwykłym trybem. Pietruszka wygląda na zadowolonego ze studiów magisterskich – w drugiej połowie września znowu chodził trochę „nakręcony”, niepewny, czy dobrze wybrał – i siłą rzeczy w kiepskim humorze… Ale teraz wygląda na to, że jest dobrze. Wraca z zajęć zmęczony, ale w humorze (co u niego rzadko idzie w parze), zdarza się nawet, że coś opowiada. Ja co prawda niewiele z tego rozumiem, ale cieszę się razem z nim.

Piłka – niezależnie od wszystkich „normalnych” (dla niej) codziennych sukcesów – aplikuje na studia magisterskie (Masters). Z jednej strony – te trzy konkretne kursy magisterskie, które ją interesują, są w samych lokalizacjach z górnej półki (Oxford, jakiś drugi ośrodek w Anglii, którego nie pomnę, i Harvard). Z drugiej – ona jest w sytuacji, w której może do tego podchodzić absolutnie na luzie – jeśli dostanie się (i zdobędzie odpowiednie stypendium) w jednym z tych trzech miejsc, to świetnie; ale jeśli nie uda się zdobyć stypendium, to też nie szkodzi: tak, jak pisałem, ma już zagwarantowaną pracę w jednej z największych i najbardziej prestiżowych kancelarii prawnych w Wielkiej Brytanii, do której zostanie przyjęta niezależnie od magisterki. Więc w razie czego może spokojnie iść do pracy (dobrej, przyzwoicie płatnej, dającej „dobry wpis w CV”), a za dwa albo trzy lata i tak pójść na magisterkę na koszt pracodawcy, który w zamian zażąda np. podpisania cyrografu na kolejne trzy lata – ale to, jak mówi Piłka – jest „wliczone w koszty”.

Poza tym Piłka – namówiona przez swoją przyjaciółkę z Tanzanii – zaczęła… biegać. BIEGAĆ. Piłka. Jak ktoś ją zna, to nie uwierzy. Biega dwa – trzy razy w tygodniu po 5-7 kilometrów. Na samą myśl dostaję zadyszki. No i teraz koleżanka ja namówiła, żeby pobiegły w półmaratonie. W maju. Właśnie zaczęły się przygotowywać. Zawsze, jak człowiek pomyśli naiwnie, że nic go już w życiu nie zaskoczy, to rzeczywistość mówi „…potrzymaj mi piwo!”.

Pucek gra na gitarze, potem długo, długo nic, a potem jeszcze się uczy. Egzaminy zdaje. Nie jest źle. Tylko na kolegów się wkurza, bo zdaje się, że traktują tę ich „kapelę in statu nascendi” zdecydowanie mniej poważnie, niż on. Ale w szkole muzycznej Yamahy, do której chodzi od reku, powstaje jakiś zespół – więc chodzi na próby i może coś z tego wyniknie. Czy w przyszłości będę znany jako „ojciec tego gitarzysty z kapeli X”? Czemu nie… 😉

***

Przeczytałem jedną (na razie) książkę tegorocznej noblistki, pani Han Kang. I muszę powiedzieć, że jej wrażliwość i styl bardzo do mnie trafiają. Na pewno sięgnę po kolejne. To zupełnie inna literatura, niż twórczość zeszłorocznego laureata, Jona Fossego: mniej intelektualna, bardziej emocjonalna – i nie da się ukryć, że czuje się w tym wrażliwość wyrosłą z zupełnie innej kultury, z zupełnie innego świata opowieści, poezji, sztuki. Zawsze zastanawiam się – trochę z zawodowej ciekawości – jak to jest tłumaczyć literaturę pochodzącą z tak zupełnie innego kręgu kulturowego, z tak innego świata. Bo przecież język to nie tylko zestaw słów plus reguły ich łączenia. To także – właśnie – wrażliwość, archetypy, kody kulturowe i wyrastający z tego wszystkiego sposób myślenia i postrzegania świata. Na ile – nie znając tego świata, tej wrażliwości, tych kodów – jesteśmy w ogóle w stanie zrozumieć, „co poeta miał na myśli”? Czy praca tłumacza przekładającego z języka koreańskiego, japońskiego albo – czy ja wiem? – tajskiego nie jest znacznie bardziej frustrująca? Kiedy tłumaczy się książki z angielskiego (…francuskiego, włoskiego, hiszpańskiego czy choćby norweskiego), tłumacz porusza się jednak w ramach jednej przestrzeni kulturowej (nawet, jeśli bogatej i zróżnicowanej). Przy koreańskim czy chińskim – jak mi się wydaje – to musi być znacznie trudniejsze. Z jednej strony zawsze odwołujemy się do jakiegoś ogólnoludzkiego doświadczenia, z drugiej – to doświadczenie jednak wyraża się w konkretny sposób. Język determinuje myślenie tak samo, jak myślenie determinuje język.

Polecam (przy okazji) najnowszą książkę Harukiego Murakamiego („Miasto i jego nieuchwytny Mur”), w której pisarz wraca (po części) do świata znanego z powieści „Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland”. Na końcu znajdziemy kilka słów od tłumaczki, która wyjaśnia, dlaczego pewne rzeczy oddaje tak, a nie inaczej, i na jakie zabiegi edytorskie zdecydowała się, żeby lepiej oddać sposób myślenia – no właśnie – specyficzny dla języka zupełnie innej kultury, spoza kręgu literatury euro-amerykańskiej. Po tych wyjaśnieniach książkę zupełnie inaczej się czyta…

Muzycznie, podróżniczo, motoryzacyjnie…

Równo miesiąc minął od ostatniego wpisu, a tyle się w tym czasie wydarzyło, że jakbym chciał wszystko i ze szczegółami opowiedzieć, to bym tu siedział do rana. Siłą rzeczy na razie będą tylko główne punkty i jedynie najważniejsze szczegóły…

O czym zatem wspomnieć warto:

1. Jeszcze przed ostatnim wpisem byłem na wyjeździe rekolekcyjno-warsztatowym. Dużo muzyki, mnóstwo fantastycznych ludzi, naprawdę cudowny czas. Byłem członkiem ekipy organizującej to wydarzenie, ale od strony czysto muzycznej postacią numer jeden był Janek Krutul – dyrygent chóralny, znakomity kompozytor „młodego pokolenia”, wykładowca na akademii muzycznej w Warszawie i w Białymstoku. Niesamowite, co jeden profesjonalista jest w stanie w ciągu kilku dni wydobyć z bandy amatorów. Wrzućcie sobie jego imię i nazwisko w wyszukiwarkę na YouTube i zobaczcie, jakie rzeczy śpiewaliśmy (no dobra – ja jak wiadomo nie śpiewam, ale grałem i mogłem w tym uczestniczyć). Niezwykłe doświadczenie.

2. A potem, na początku września – tak, jak pisałem wcześniej – wyjechałem sobie sam, zostawiając całą trójkę Potworów (bo Piłka na wakacjach w domu…) na pastwę losu. Przeżyli, wszyscy troje. Pies i kot też przeżyły, więc chyba nie było bardzo źle.

A ja przez pełne osiem dni (nie licząc dnia podróży „tam” i dnia podróży „z powrotem”) jeździłem sobie po Sardynii. I to też, powiem Wam, było niezwykłe doświadczenie. Dziwne miejsce – trochę przypominające Korsykę, ale na większym luzie, bardziej w klimacie „slow-life”. Piękne wybrzeża, cudowne góry (sporo niższe niż na Korsyce), malownicze drogi, dużo ciszy, mili ludzie i najlepsza kawa, jaką piłem w życiu (…gdybyście kiedyś byli na Sardynii, pojedźcie koniecznie do Sant’ Antioco – miasteczka na wyspie o tej samej nazwie – do małej kawiarni, gdzie podają kawę z lokalnej palarni Taberlet; kawa kosztuje +/- tyle samo, co w dowolnej innej kawiarni, czyli espresso za 1 euro, espresso macchiato za 1,20; i nie, palarnia Taberlet nie płaci mi za reklamę :-).

Widziałem na Sardynii kilka miejsc naprawdę przepięknych, przeżyłem kilka naprawdę niezwykłych chwil. Opowiem Wam coś więcej, ale już nie dziś.

3. No i rzecz bardziej przyziemna, ale też ważna: mamy już następcę ś.p. Draculi, która – zgodnie z przewidywaniami – przeniosła się do krainy wiecznych części samochodowych (…naprawdę nie bardzo było co naprawiać). Po pełnym rozliczeniu leasingu okazało się, że po tym, co firma leasingowa wzięła dla siebie, pozostała jeszcze całkiem uczciwa kwota z ubezpieczenia, która trafiła do mnie. Taka sama kwota, jaką trzy lata temu włożyłem jako „wkład własny” w leasing Draculi. Co oznaczało, że mam tyle samo na „wkład własny” w leasing kolejnego auta. Poszukiwania w sieci trwały dość długo, ale zakończyły się powodzeniem. Potem kwestie finansowe, leasing, bank i takie różne…

No i od wczoraj jeździmy Czerwoną Strzałą:

Czerwona Strzała jest Oplem Astrą w wersji Sports Tourer. „Sports” oznacza nieco mocniejszy silnik i pare bajerów sugerujących „sportowość” tego skądinąd typowo rodzinnego samochodu. „Tourer” znaczy tyle, że jest to kombi. Strzała jest w wieku wczesnoszkolnym – ma sześć lat. Przyjechała z Niemiec. Niemiec płakał, jak sprzedawał i tak dalej. Zdjęcie z sieci, to nie nasz egzemplarz (my nie mamy takich bajeranckich alu-felg), ale poza tym dokładnie taki. Wliczając w to kolor, który powinien nosić nazwę katalogową „czerwony jak jasny gwint”.

„Mam nadzieję, że posłuży ci dłużej, niż poprzedni” – podsumował nieco złośliwie kolega J. I za to go lubię 🙂

Półtora tygodnia biegania za samochodem (zakończonego wyprawą po Czerwoną Strzałę na odległość czterystu pięćdziesięciu kilometrów od domu) oznacza, że narobiło mi się nieco zaległości w pracy, które teraz muszę nadrabiać. Ale to już – jak mawiał Kipling – zupełnie inna historia…

Trochę Muzyki z Innej Bajki

Wpadłem przypadkiem (w sieci, rzecz prosta, nie osobiście…) na kapitalną artystkę. Niejaka Steph Strings jest Australijką, ma raptem dwadzieścia parę lat i jest… Hmmm… Po angielsku to się nazywa „singer-songwriter”, czyli piosenkarz / muzyk grający własne utwory (…a nie tylko wykonawca). To, co gra i śpiewa, trudno jednoznacznie zaklasyfikować: trochę to taki indie-rock, ale z elementami bluesa, folku i paru innych rzeczy. Dziewczyna ma naprawdę fajny głos – taki trochę bluesowy, gardłowy, mocy – może tego posłuchać na przykład tu:

Ale głos to nie wszystko: bo nawet na tym nagraniu powyżej słychać, że Steph Strings – nomen omen (przyznam, że nie mam pojęcia, czy to prawdziwe nazwisko, czy pseudonim) przede wszystkim GRA. Jest naprawdę KAPITALNĄ gitarzystką. Trudno może nazwać ją wirtuozem – nie ma w jej grze tej finezji, pewności czy wręcz nonszalancji, jaką można usłyszeć u Tommy’ego Emmanuela, nie ma tej morderczej precyzji i nieprawdopodobnej techniki, jaką ma Marcin Patrzałek (że pozwolę sobie wymienić dwóch największych moich idoli w dziedzinie gitary akustycznej…). To jest zupełnie inne granie. Tommy Emmanuel (nota bene – także Australijczyk) jest totalnym samoukiem, który mając kilka lat usłyszał w radiu Chata Atkinsa i tak się zachwycił, że nie znając nut zaczął pracować nad techniką fingerstyle. Marcin Patrzałek zaczynał od gitary klasycznej, potem grał flamenco – i to słychać (i widać, i czuć) w jego muzyce.

Steph wyraźnie zaczynała od gry akordowej, od akompaniamentu do śpiewania – ale potem rozwinęła to w coś, czego – przyznaję – od kilku dni po prostu nie mogę przestać słuchać. Jest w tym tyle muzyki, tyle życia i tyle radości… I jest w tym coś, co zawsze mnie porusza u muzyków: autentyzm i szczerość. Widać, że ona to kocha, że grając świetnie się bawi, że muzyka, którą robi, jest o czymś, że coś wyraża. Posłuchajcie dwóch jej kawałków czysto instrumentalnych: „San Remo” (…chodzi o miasteczko w Australii, nie o włoskie San Remo…) i „Wildfire”. Obu trzeba posłuchać w całości. Jak Wam się spodoba – w sieci można znaleźć więcej.

Diuna

Byłem dziś w kinie na drugiej części „Diuny”. Nie będę Wam odbierał przyjemności oglądania, nie będę spoilerował (mam na myśli tych, którzy widzieli część pierwszą, ale nie czytali książek Franka Herberta i nie wiedzą, co się wydarzy…). Powiem tylko tyle: film jest absolutnie piękny. Piękny na każdym poziomie.

Wizualnie jest to po prostu majstersztyk. Dzieło sztuki. Miałem wrażenie, że dowolny zatrzymany kadr można by oprawić i powiesić na ścianie: kolory, kompozycja, konsekwencja, spójna wizja. Villeneuve miał bardzo konkretną wizje tego, jak chce pokazać świat opisany przez Herberta – i ta wizja na ekranie sprawdza się doskonale. Niekończące się piaskowe wydmy na Arrakis są pokazane tak, że mimo, iż są niekończącymi się, piaskowymi wydmami, ani przez chwile nie są nudne. Pustynia żyje.

Z tą porywającą wizją kapitalnie współgra muzyka Hansa Zimmera. Można odnieść wrażenie (i – wbrew pozorom – to jest pochwała…), że w tym filmie w ogóle nie ma muzyki: dźwięk stanowi jedno z obrazem, jakby pustynia (albo wnętrza pałacu, arena Harkonnenów czy siedziba cesarza) po prostu docierały do nas nie tylko za pośrednictwem wzroku, ale także słuchu.

Obsada – w dziesiątkę (i nie mówię tylko o równych rolach – Charlotte Rampling w roli Wielebnej Matki Mohiam pojawia się na ekranie łącznie może na dziesięć minut, strój sprawia, że prawie nie widać jej twarzy – a i tak człowiek dostaje gęsiej skórki…).

Jedyne zastrzeżenie (jeśli to jest dobre słowo…) polega na tym, że ktoś, kto nie czytał książek Herberta (a przynajmniej pierwszej „Diuny”) może nie rozumieć wielu większych i mniejszych wątków składających się na całą historię.

No i – warto dodać – film jest równie piękny, co smutny. Bo tak naprawdę „Diuna” to jest bardzo smutna opowieść…

Errata…

…do poprzedniego wpisu, zainspirowana komentarzem Agai.

Jak wiadomo ja w ogóle nie powinienem wchodzić do księgarni, bo to trochę jak wpuszczanie alkoholika do monopolowego… Ale w Cambridge się nie oparłem. Księgarni multum, ale jedna jest szczególna: to własna księgarnia Cambridge University Press. Trzy piętra książek, dla mnie – trochę jak muzeum. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie taka oto plansza, ukazująca „oś czasu”, a zwłaszcza ten duży napis na górze:

Kiedy w Polsce rządził Stefan Batory, a Zamoyski oblegał Psków, w tym miejscu (w tym budynku, w tych wnętrzach) już sprzedawano książki. Robi wrażenie 🙂

Noblowsko (choć z lekkim poślizgiem)

W ubiegły wtorek, zachęcony przez kilka pozytywnych recenzji, zacząłem czytać „Drugie imię”, czyli pierwszy tom (czy raczej, żeby być precyzyjnym, pierwsze dwa tomy) septologii norweskiego pisarza Jona Fossego (nota bene – poloniści już dyskutują, czy powinno się odmieniać „Fossego” czy klasycznie „Fosse’a”; do mnie chyba bardziej przemawia wersja pierwsza, zważywszy, że to jednak Norweg – ale się nie upieram ;-).

No i proszę, to się nazywa wyczucie: dwa dni później (piątego października) Akademia Szwedzka właśnie Fossemu przyznała tegoroczną Literacką Nagrodę Nobla…

Na razie mam za sobą raptem kilkadziesiąt stron (pracy dużo, czasu na czytanie dla przyjemności mało…), ale muszę powiedzieć, że jakbym porównywał (subiektywnie, rzecz prosta) laureatów z ostatniej dekady, to pan Fosse na pewno ma miejsce w pierwszej trójce. Bardzo dobrze mi się to czyta (choć forma jest nieoczywista), a przy tym treściowo jest to opowieść jakoś bardzo mi bliska ze względu na osobę narratora… Nie będę Wam psuł przyjemności czytania opowiadając, „o co chodzi”, ale naprawdę warto sięgnąć po „Drugie imię”.

Dodam, że na moje oko (choć nie jestem w stanie stwierdzić tego na pewno, bo nie znam norweskiego) rzecz jest naprawdę bardzo dobrze przełożona.

A Fosse został nagrodzony – według Akademii Szwedzkiej – między innymi (cytując uzasadnienie) „…za jego nowatorskie sztuki i prozę, które dają wyraz niewysłowionemu”.

Dać wyraz niewysłowionemu… Czy nie na tym właśnie polega Pisanie?…