Pod górkę

Czasami naprawdę nie wiem, co mam robić. Nie wiem, jak to wszystko rozgrywać. Mam takie wrażenie, że wszystko, za co się wezmę, natychmiast zaczyna się sypać. Praca idzie fatalnie: za mało mam na nią czasu. A to „za mało” to i tak o wiele za dużo, jeśli spojrzeć z perspektywy tego, czego potrzebują moje dzieci. Zwłaszcza Pucek, ale przecież nie tylko on.

Z powakacyjnego dołka miałem wyjść w październiku – a tu październik się kończy, a brzegów dołka nie widać. A tu jakieś długi do pozamykania – miałem nadzieję, że już będę je miał z głowy, ale oczywiście nie, to by było za proste. Bo przecież ciągle coś się musi dziać, bo przecież jak już coś do przodu, to zaraz coś do tyłu, bo ubezpieczenie samochodu, bo cztery duże rachunki na raz, bo piekarnik się zepsuł, bo, bo, bo…

Jak tylko udaje mi się coś ogarnąć, dogonić rzeczywistość w jakiejś konkretnej sprawie, mieć przez moment poczucie, że zaczynam nad tym wszystkim panować – to zaraz się okazuje, że dwie inne sprawy zawaliłem, jedna nie poszła tak, jak miała pójść, a trzy kolejne właśnie się pojawiły. Chciałem książkę zamknąć przed końcem października – a guzik, gdzie tam. Może (może!) uda się do połowy listopada. I niby żaden problem, pośpiechu nie ma, termin jest do końca roku… Ale po pierwsze – potem do końca marca są jeszcze dwie książki, więc im szybciej skończę tę, tym szybciej zacznę kolejną. A po drugie – jak skończę, to mi zapłacą. Proste zależność, prawda?…

A jeszcze ta cholerna jesień. Nienawidzę jesieni. Leje, mokro, paskudnie. A niedługo znowu bezsensowna, nikomu do niczego niepotrzebna zmiana czasu, która sprawi, że koło czwartej już będzie ciemno. Czasami naprawdę doceniam mądrość niedźwiedzi: mam ochotę położyć się do łóżka i zapaść w sen zimowy. I wstać dopiero na wiosnę. I wcale nie musi to być ta najbliższa wiosna.

No, to sobie pomarudziłem.

Ściana? Znowu?…

Czasami jest tak, że po prostu nic nie działa. Że w którą stronę się człowiek nie obróci, trafia na ścianę. Wszystko pod górkę, wszystko nie tak. Jak już się jakieś okienko wydaje otwierać – to i tak się okazuje, że prowadzi do nikąd. Ja nie potrafię siedzieć i czekać – więc próbuję, kombinuję, wymyślam kolejne rozwiązania, robię nieustanną burzę mózgów (czy raczej – burzę mózgu).

I nic. Każde rozwiązanie okazuje się chybione. Każda decyzja – błędna. Im bardziej jakiś pomysł wydaje się logiczny i spójny – tym bardziej bierze w łeb. Tam, gdzie szukało się rozwiązania – trafia się na kolejny problem, który dodaje się do pozostałych (jakby ich było mało).

I to cholerne poczucie, że jestem z tym wszystkim sam, że sam muszę sobie z tym jakoś radzić. I że nie mogę pozwolić na to, żeby moje dzieci poczuły to obciążenie.

Jasne, i tak je czują (dzieci zawsze wiedzą i czują więcej, niż nam się wydaje – nauczyłem się tego już dawno…). Ale to JA muszę je przez to wszystko przenieść. Muszą czuć, że mają oparcie – zwłaszcza teraz, kiedy część ich świata i tak się już zawaliła. Więc nie, nie mogę sobie pozwolić na chwile słabości. Bo oni mają tylko mnie.

Więc sobie nie pozwalam. Dobrze, że nie jestem typem depresyjnym… Bo pewnie już bym się załamał. A tak to tylko sobie czasami pomarudzę i idę dalej. Do kolejnej ściany.

Hello darkness, my old friend, I’ve come to talk with you again…

 

Poświątecznie

Tak, już po. Drugi dzień świąt, „the feast of Stephen”, minął szybko. Zawsze się narzeka, że święta tak szybko mijają… A ja nie narzekam. Gdyby nie to, że są Potwory, to pewnie bym sobie te trzy dni przesiedział w domu, sam, z muzyką.

Jakoś mi w tym roku zupełnie z tymi świętami nie było po drodze. Samo to, żeby usiąść do wigilijnego stołu, wymagało ode mnie dużo wysiłku. I nie mówię, rzecz prosta, o wysiłku związanym ze sprzątaniem i gotowaniem… Dzieci strasznie się na te święta cieszyły. Dzieci są nieprawdopodobnie elastyczne – niezależnie od wszystkich trudności i smutków potrafią szybko przystosować się do nowej sytuacji, nawet, jeśli to sytuacja trudna, smutna czy bolesna. I szybko potrafią się cieszyć, przeżywać, żyć po prostu. I chwała Bogu, że tak jest.

Ja już nie jestem taki elastyczny. Ja się tak szybko nie przystosowuję (…czy w ogóle kiedykolwiek się przystosuję?…). Dla mnie poczucie pustki, poczucie braku – obecne na co dzień – przy tym wigilijnym stole zintensyfikowało się tak, że było niemal dotykalne. Dodatkowe nakrycie… Jeden opłatek mniej… I tak dalej. 

Wczoraj przyjechała Ciotka B., a z nią – Kuzynka z Ameryki, która ostatni raz była w Polsce trzy lata temu. Z kuzynką zawsze dogadywaliśmy się w pół słowa, więc było nawet bardzo sympatycznie. Siedzieliśmy, gadaliśmy… Aż Kuzynka zobaczyła leżącą przy wieży płytę i zapytała, czy może posłuchać. Jasne, że może, czemu nie. Włączyliśmy płytę.

„A Winter Garden” Loreeny McKennitt, płyta, która zawsze u nas leci w czasie Bożego Narodzenia. I nagle, słuchając jednym uchem „Coventry Carol” i „Seeds of Love” zdałem sobie sprawę, że dokładnie rok wcześniej, mniej więcej o tej samej porze, słuchaliśmy z M. tej samej płyty. Nawet o tym wtedy napisałem.

Te dwie „zimowe” płyty Loreeny McKennitt to były ostatnie dwie płyty, których razem wysłuchaliśmy. Potem już jakoś nie było ani czasu, ani siły… A potem były szpitale i wiadomo. I chyba już zawsze słuchając „Seeds of Love” będę miał przed oczami ogień płonący kominku tamtego wieczoru, w drugi dzień świąt 2014 r.

 

Cmentarnie

Wszystkich Świętych, jutro Zaduszki… Cmentarz pełen ludzi, pełen kwiatów i zniczy. Zawsze lubiłem w te dni chodzić na cmentarz po zmroku, patrzeć na morze migoczących zniczy, na drzewa w ciemności podświetlone od dołu żywym, drgającym światłem.

Tyle, że teraz to już dla mnie zupełnie inne święta, niż jeszcze w zeszłym roku. Idę przez ten sam cmentarz – i inaczej widzę, inaczej czuję. To jest niemal fizyczne doświadczenie: kolory są inne, odgłosy są inne, wiatr wieje inaczej.

Ludzie, których się spotyka – także znajomi, przyjaciele – też zachowują się inaczej. Niby wszystko jest tak samo – te same słowa powitania, te same uśmiechy – a jednak inaczej. Widać to w ich spojrzeniach, w mowie ciała, słychać w tonie głosu. Oni wiedzą, że ja idę na ten cmentarz inaczej, niż dotąd.

A ja? Najchętniej posiedziałbym tam, przy tym grobie, sam. W ciszy. Ale w te dni to niełatwe.

Take This Longing…

– Bo wiesz – mówię w rozmowie z M.M. – czasami czuję się tak, jakbym żył w dwóch światach na raz. Jeden świat to codzienność. Dzieci do szkoły, dzieci ze szkoły, zrobić obiad, posprzątać, pranie wstawić, robotą się zająć… Coś się dzieje, o czymś się rozmawia, dokądś się idzie czy jedzie. Ktoś opowiada jakiś żart, wszyscy się śmieją, ja też się śmieję. Nie, nie zapominam, nie wyrzucam z pamięci, ale po prostu żyję. A potem przychodzi taka chwila, kiedy jest cisza, nikogo nie ma dookoła, nikt nic nie mówi… Na przykład kiedy dzieci są w szkole, albo kiedy już śpią… I wtedy nagle jestem w tym drugim świecie. Nagle wraca świadomość, że to wszystko, ta bieganina, ta codzienność, że to wszystko jest puste. I że po trochu już zawsze takie będzie. I nie, to nie znaczy, że się załamuję, że siedzę i wypłakuję oczy, że wpadam w czarną rozpacz, w dół, depresję. Że się poddaję. Nie, bo ja nie umiem się poddać. Ale w tym drugim świecie, w tej drugiej rzeczywistości, wszystko wygląda zupełnie inaczej. Nic tak naprawdę nie jest ważne, nic w gruncie rzeczy nie sprawia większej radości. Jest szaro jak cholera.

– Tęsknisz – mówi M.M. – Po prostu tęsknisz.

I chyba ma rację. Tak to się właśnie nazywa.

 

Ostatni Brzeg

Pewnie wszyscy czytający te zapiski już o tym wiedzą…

Dziś (w niedzielę) nad ranem moja Ukochana Żona odeszła. We śnie, po cichu, bez wielkich cierpień. Już nie cierpi, już nic ją nie boli, już nie jest słaba.

Odszedł wspaniały człowiek, cudowna osoba, piękna dziewczyna. Został pusty dom (nigdy bym nie pomyślał, że dom z trójką bez przerwy gadających dzieci może być pusty. Teraz wiem, że może).

Jutro miałaby trzydzieste dziewiąte urodziny.

W czerwcu obchodzilibyśmy szesnastą rocznicę ślubu.

Napiszę coś więcej – ale już nie dziś. Dziś muszę iść spać, bo od wtorku spałem pewnie jakieś dziesięć godzin. Łącznie.

***

Wędrowaliśmy razem. Przemierzyliśmy wiele dróg i wiele szlaków, planowaliśmy jeszcze wiele wspólnych wypraw. Mieliśmy jeszcze kiedyś powtórzyć wyprawę do Szkocji. I dopłynąć na Orkady i Szetlandy. I Irlandia też miała być jeszcze raz. I Pireneje.

A teraz ruszyła w taką Podróż, na Największą Wyprawę – ale beze mnie. Nie potrafię tego zrozumieć.

Dziś myślimy o Mai i jej rodzinie…

Pół roku temu… Jechaliśmy z M. do Warszawy. Ponieważ główny wiadukt w G. jest w remoncie, żeby dojechać do autostrady musieliśmy jechać objazdem, przez przejazd kolejowy. Strzeżony.

Przejazd jest szeroki (dwie linie torów, jedna podmiejska, druga dalekobieżna) – ma na oko ponad pięćdziesiąt metrów wszerz. Właśnie wjeżdżaliśmy na tory (czyli mijaliśmy pierwszy, „wjazdowy” szlaban), kiedy szlaban „wyjazdowy” zaczął się opuszczać – choć ten „wjazdowy” cały czas był podniesiony.

Przestraszyłem się, że zostanę na torowisku pod nadjeżdżającym pociągiem… Zacząłem cofać, była mała (na szczęście niegroźna) stłuczka z autem z tyłu. Poszedłem do dróżniczki z dość ostrym pytaniem typu „o co chodzi” – usłyszałem oburzone tłumaczenie, że przecież ona „tylko trochę” opuściła tamten szlaban, bo z przeciwka jechały tiry, a ona wiedziała, że niedługo pociąg przejedzie, ale przecież „…pan mógł jechać, o co panu chodzi?”

Jasne, mogłem jechać. Przez torowisko, w stronę zamkniętego szlabanu. Chyba by mnie zgłosili do Nagrody Darwina.

Napisałem potem sążnistego maila ze skargą do stosownej komórki kolejowej,z kopią do urzędów gminy i powiatu… Zgadnijcie, z jakim skutkiem. Potem, rozmawiając ze znajomymi, dowiedziałem się że to niestety codzienność na tym przejeździe. Jakieś przepisy, jakieś procedury bezpieczeństwa? Oj tam, oj tam…

Dlaczego piszę o tym dzisiaj, prawie pół roku później?

Ot, taka wiadomość z dzisiejszego ranka – może przewinęła Wam się przez ekrany komputerów. Niedaleko G., na przejeździe kolejowym oddalonym w prostej linii pewnie o jakieś dwa kilometry od tamtego, kobieta z dwójką dzieci wjechała prosto pod nadjeżdżający pociąg podmiejski. Siła uderzenia była tak duża, że samochód odrzuciło na sąsiedni, dalekobieżny tor – gdzie uderzył w niego jadący w przeciwnym kierunku pospieszny. Matka zginęła na miejscu, młodsza córka (trzyletnia) w szpitalu, starsza (dziewięciolatka) też w szpitalu, ale w stanie krytycznym z niewielkimi szansami na przeżycie.

Rano w G. i okolicach była gęsta mgła. Ale przejazd był strzeżony. A zapory były podniesione, mimo, że do przejazdu zbliżały się – jak już wiemy – dwa pociągi z dwóch stron. Co się stało? „Przyczyny bada komisja”.

Znaliśmy tę panią – z widzenia. Jej starsza córka, Maja – ta, która leży w szpitalu w śpiączce, w stanie krytycznym – chodziła z moimi dziećmi do szkoły muzycznej. Grała na fortepianie. Sympatyczny, zdolny, fajny dzieciak.

Jechali do szkoły. Była mgła, nie miały szans zobaczyć pociągu. A szlabany były otwarte.

„How fragile we are…”

 

Źle się dzieje w państwie duńskim…

Śledzę (w mediach, rzecz prosta) kolejne odcinki telenoweli z ks. Lemańskim i abpem Hoserem w roli głównej. I im więcej wiem, tym bardziej jestem załamany.

Poznałem ks. Wojciecha Lemańskiego w 2001 r., kiedy (prawie) nikt jeszcze o nim nie słyszał. Był to czas najostrzejszych sporów o Jedwabne, a w redakcji w której pracowałem ktoś tam dowiedział się że w Otwocku jest „taki ksiądz, co troszczy się o pamięć o miejscowych Żydach i niegłupio o tym Jedwabnem mówi”. No i wysłali mnie, żebym z nim pogadał.

Tak, to ja byłem pierwszym dziennikarzem (w każdym razie z „dużych” mediów) który z ks. Lemańskim rozmawiał i go „światu pokazał”. Na plebanii w Otwocku–Ługach rozmawialiśmy ponad półtorej godziny. Rozmowa ukazała się w gazecie (na całą kolumnę), a to co mówił ks. Lemański było naprawdę mądre, spokojne, rozsądne i wyważone. Nie wdawał się w dyskusje polityczne, w ogóle nie interesowały go spory „polsko–żydowskie”. Zamiast tego stawiał dwa pytania: „Co ci ludzie (Polacy i Żydzi) wtedy czuli?” i „Co ja bym zrobił na ich miejscu?”. Bardzo mnie to uderzyło – bo też były to w gruncie rzeczy jedyne pytania, na których – moim zdaniem – warto się było w tych sprawach zatrzymywać.

Później przez lata o ks. Lemańskim było coraz głośniej. Najpierw o jego zaangażowaniu w dialog chrześcijańsko–żydowski, później o kolejnych wypowiedziach (czasami ostrych, czasami pewnie nawet zbyt bezpośrednich…) na różne kontrowersyjne tematy. Kwestie pedofilii w Kościele i stosunku do ofiar, kwestia (najogólniej mówiąc) in vitro i sposobu, w jaki w polskim Kościele się o niej mówi…

Ja jestem – jak wiedzą ci, co mnie znają – uważnym czytelnikiem. Uważnie też czytałem wszystkie wypowiedzi ks. Lemańskiego, uważnie wsłuchiwałem się w jego słowa kiedy pojawiał się w telewizji czy w programach radiowych. Oglądałem (co prawda post factum, na YouTube) głośny program w którym u Tomasza Lisa „zderzał się” z Tomaszem Terlikowskim, coraz częściej najwyraźniej cierpiącym zresztą na tzw. „syndrom eksperta” („Ekspert nie myśli, ekspert WIE”).

Faktem jest, że ks. Lemański dyplomatą nie jest. Mówi to co myśli, czasami zbyt bezpośrednio, czasami może zbyt ostro. Mówi czasami za dużo – zdarza się, że mówi rzeczy które niewiele do sprawy wnoszą, a podnoszą napięcie i powodują emocjonalne reakcje. Ale przy tym wszystkim muszę powiedzieć, że nigdy, ani razu nie powiedział nic, co byłoby sprzeczne z nauczaniem Kościoła. Krytykował pewne formy, absolutnie nie negując treści. I ze sporą częścią tej jego krytyki się zgadzałem. Mnie także nie podobał się ton i forma wypowiedzi biskupów w sprawie in vitro. Mnie także nie odpowiada to, że tak łatwo omija się w Kościele trudne tematy.

I jeszcze jedno: kiedy z nim rozmawiałem, byłem pewien (jeśli na tym świecie czegokolwiek można być pewnym…) że przy wszystkich swoich wadach – braku dyplomacji, porywczości, odruchu walenia prawdą po głowie – jest to człowiek uczciwy i w pełni oddany Kościołowi.

Teraz okazuje się, że jego problemy – poza faktem, że mówił czasami rzeczy niewygodne – mają także inne podłoże. O tym, że za swoje zaangażowanie w dialog z judaizmem ks. Lemański dostawał po głowie, plotki krążyły od dawna – choć Bogiem a prawdą nie wyobrażałem sobie, że mogło to osiągać aż taki poziom. Jeśli to co powiedział o zachowaniu i słowach abpa Hosera jest choć w połowie prawdą (a – mówiąc uczciwie – nie mam cienia powodu, żeby ks. Lemańskiemu nie wierzyć), to jest fatalnie. Fatalnie.

Nie wiem właściwie, co mogę napisać. Jak to możliwe, że po całym pontyfikacie Jana Pawła II, po tym co mówił Benedykt XVI, po jednoznacznych i nie pozostawiających cienia wątpliwości wypowiedziach papieża Franciszka (żeby nie powiedzieć też: „po Vaticanum II i „Nostra aetate”!) w polskim Kościele jest tyle antysemityzmu? Jak to możliwe, że księża i biskupi wychowani przecież już po Soborze (abp Hoser przyjął święcenia w 1974 r.!) kwestionują w ogóle zasadność dialogu międzyreligijnego, zwłaszcza z judaizmem? Czy nie czytali soborowych dokumentów? Czy nie słuchali słów kolejnych papieży? Czy odrzucają to nauczanie?

Czytam właśnie wydaną przez niezawodny „Znak” znakomitą książkę „W niebie i na ziemi” – zapis rozmów kardynała Bergoglio (dziś – papieża Franciszka) i znanego argentyńskiego rabina (zresztą polskiego pochodzenia) Abrahama Skórki. Rozmawiają o wielu sprawach – od osoby samego Boga, poprzez kwestie kryzysu wiary, fanatyzmu religijnego, po takie „dyżurne” sprawy jak homoseksualizm, aborcja, eutanazja etc. Warto przeczytać tę książkę choćby po to, żeby zobaczyć jak można rozmawiać, jak – mimo wszystkich różnic – można ogromną estymą i przyjaźnią darzyć rozmówcę, jak nawet o ludziach żyjących zupełnie „nie tak” można wyrażać się z szacunkiem i troską.

Ale warto także przeczytać ją ze względu na wstęp – także napisany w dwugłosie – w którym rabin Skórka i kardynał Bergoglio piszą o dialogu międzyreligijnym. I o tym, że jest potrzebny. I ważny, wręcz niezbędny.

Warto także przeczytać taki tekst samego ks. Lemańskiego, który stara się wyjaśnić, skąd jego fascynacja (bo to jest fascynacja!) dialogiem z judaizmem. O, tutaj.

Co jest nie tak z polskim Kościołem? Dlaczego tak bardzo odbiegamy od powszechnej wizji z soborowych dokumentów i nauczania papieży? Dlaczego nie potrafimy mówić o trudnych sprawach tak, aby nie ranić i nie niszczyć? Dlaczego dla tak wielu polskich katolików (także kapłanów, biskupów…) „Żyd” to słowo niemal obraźliwe?

Gdzie w tym wszystkim jest Chrystus?

***

P.S. No i oczywiście niezawodny Tomasz Terlikowski musiał (koniecznie) i ten temat skomentować. Przyznał wprawdzie (to i tak sukces) że „pytanie o obrzezanie było naruszeniem obszaru prywatności” czy jakoś tak, ale odrzucił (rzecz prosta) zarzuty o nastawienie antysemickie, tłumacząc że „pytanie o pierwotne wyznanie nie jest niczym niewłaściwym” (nie cytuję dosłownie).

No i powiedzcie mi: czy pan Terlikowski naprawdę nie rozumie, o co chodziło? Czy nie potrafi pytania o obrzezanie umieścić w kontekście tego wszystkiego, co działo się poza tym? Czy rzeczywiście nie widzi, że pytanie o to, czy ks. Lemański nie jest Żydem z pochodzenia, jest w gruncie rzeczy pytaniem o jego uczciwość? No bo jeśli jest Żydem, to zapewne oznacza, że nie reprezentuje dobrze Kościoła w dialogu z judaizmem, że jest agentem „drugiej strony”…

Czy pan Terlikowski naprawdę nie rozumie? Czy syndrom eksperta nie pozwala mu już po prostu zastanowić się na spokojnie nad tą sytuacją?

Czy po prostu rżnie głupa?…

***

P.S. 2 – Właśnie ukazało się oświadczenie kurii warszawski-praskiej, w którym czytamy że takie słowa nigdy nie padły, rozmowa dotyczyła czego innego, abp. Hoser nigdy nie negował potrzeby zaangażowania ks. Lemańskiego w dialog z judaizmem etc. Powoływanie się na to, że „istnieje protokół z tej rozmowy” jest kiepskim argumentem (przecież wiadomo, że coś takiego w protokole by się nie znalazło). Problem polega na tym, że rozmowa (co przyznaje ks. Lemański) odbywała się w cztery oczy. Słowo przeciwko słowu. Nie wiem, w co wierzyć. Naprawdę nie wiem. Smutno mi.