Tu i teraz

Przyznam, że pierwszy raz od naprawdę długiego czasu zaczynam się bać. Nie chodzi o panikowanie, nie jestem przerażony – ale jest we mnie coraz więcej lęku. I nie chodzi mi o samą pandemię – ale o to, jak nasze państwo się w tym czasie zachowuje, co robią (…a raczej – czego nie robią) władze.

Każdy, kto choć trochę interesuje się tym, co się dookoła dzieje, już wiosną słyszał, że najprawdopodobniej po letnim rozluźnieniu czeka nas druga, jesienna fala pandemii. Mówili o tym wszyscy fachowcy – naukowcy, lekarze – a spora część z nich ostrzegała, że ta druga fala może być wyższa od pierwszej. W większości krajów Europy władze wykorzystały ten spokojniejszy, letni czas na przygotowania do drugiej fali. Jednym wyszło to trochę lepiej, innym trochę gorzej – ale jednak. W Wielkiej Brytanii tworzono szpitale polowe, szkolono personel, wszędzie gromadzono leki, kupowano na zapas szczepionki na grypę (żeby druga fala pandemii nie nałożyła się na coroczny sezon grypowy), opracowywano procedury na wypadek gwałtownego wzrostu zachorowań.

A co robił nasz Najlepszy Rząd Tysiąclecia? Zajmował się „rekonstrukcją”. Czyli (tłumacząc to na polski) kłótniami o to, kto będzie … w który ministerialny stołek. Bo było lato, bo zachorowań było mniej, bo jakoś to będzie, bo przecież jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było, prawda?

No i mamy druga falę. Dzienna liczba nowych zachorowań coraz bardziej zbliża się do dziesięciu tysięcy – a wszyscy fachowcy mówią, że to dopiero początek. Dopiero początek – a nasz system ochrony zdrowia już się sypie. Karetki jeżdżą od szpitala do szpitala, bo nie ma gdzie przyjmować chorych. Przedstawiciele władz uspokajają, że wolnych łóżek „covidowych” jest jeszcze dużo – ale przeczą temu kolejne doniesienia o ludziach, których wożono z miejsca w miejsce przez osiem czy dziesięć godzin, o karetkach stojących w kilkugodzinnych kolejkach pod szpitalami, bo nie ma gdzie tych chorych przyjmować. W piątek (to głośna sprawa) zmarł zarażony COVID-19 kierowca karetki, którego wożono przez bodaj dwanaście godzin i NIGDZIE nie został przyjęty do szpitala, bo nie było miejsca – ale jeszcze wczoraj kolejny Wiceminister Czegokolwiek Bądź zapewniał, że „są wolne łóżka”. Cóż, dla ministrów, wiceministrów i ich rodzin pewnie są. Takoż dla partyjnej wierchuszki i innych VIPów. Rząd się wyżywi, rząd się wyleczy.

Nie ma dodatkowych respiratorów, nie ma dość leków, szczepionek na grypę nie ma nigdzie, a jak się pojawiają, to znikają natychmiast.

A co będzie, kiedy dziennie będzie piętnaście, dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy nowych zdiagnozowanych? Władze przygotowują szpital polowy na Stadionie Narodowym. No świetnie – tylko raz, że „rychło w czas” (to trzeba było zacząć szykować w lipcu, a nie teraz…); a dwa – co to znaczy „szpital polowy”? Ustawią łóżka i… co dalej? Skąd wezmą respiratory? Skąd wezmą lekarzy (przecież do pacjentów w ciężkim stanie chorych na COVID nie ściągną internistów czy lekarzy rodzinnych z przychodni…)? Skąd wezmą pielęgniarki? Rozmawiałem ze znajomą pielęgniarką – żeby zostać pielęgniarką anestezjologiczną trzeba przejść DWULETNIĄ SPECJALIZACJĘ. „Zwykła” pielęgniarka po studiach nie umie pracować przy chorym leżącym pod respiratorem. Jasne, można zrobić tygodniowe kursy dla chętnych – tylko ile z takich pielęgniarek potem (bez swojej winy!) będzie popełniać błędy, których skutki będą dla chorych fatalne?

Czy rzeczywiście, jak pisze niemiecki „Die Welt”, Polska będzie „Włochami drugiej fali pandemii”?

Moje dzieci starsze już uczą się w domu (warszawskie szkoły średnie przeszły od dziś w tryb on-line). Pucek jeszcze chodzi do szkoły, a naszym rejonie na razie tragedii nie ma, ale jak długo? Dobrze, że przynajmniej Piłka jest co tydzień badana na COVID – póki jej testy wychodzą negatywnie, to i my raczej nie jesteśmy chorzy. Ale na przykład jedni nasi znajomi ewidentnie przechorowali tę zarazę, choć stosunkowo łagodnie. Gorączka, dość silny kaszel, bóle głowy i mięśni jak w grypie plus kompletna utrata węchu (kolega opowiadał, że codziennie rano schodził do kuchni i wąchał płyn do mycia naczyń, żeby sprawdzić, czy już coś czuje – węch zaczął mu wracać po plus minus dziesięciu dniach). Ale że wszyscy mieli tylko trzy objawy z czterech – nikt im oczywiście testów nie zrobił. Bo po co.

O siebie się nie boję – jasne, nie mam gwarancji, jak bym to paskudztwo przechodził, ale generalnie jestem zdrowy, bardzo odporny i wszelkie infekcje wirusowe łapią mnie bardzo rzadko, a jeśli już – to przechodzę je bardzo łagodnie.

Ale mój tata ma osiemdziesiąt lat, a w dodatku przez wiele lat palił (rzucił ostatecznie bodaj osiem lat temu, ale…). I boje się, po prostu się boje, że jeśli – nie daj Boże – skądś to cholerstwo złapie, to będą go wozili karetką przez osiem godzin od szpitala do szpitala. I zdążą albo nie.

To samo dotyczy mojej ciotki (osiemdziesiąt trzy lata) i paru innych osób.

A do tego dochodzą wszyscy „covidosceptycy”, uważający, że żadnej pandemii nie ma i że to wszystko spisek światowych potęg / Billa Gatesa / Reptilian / Żydów / masonów / kosmitów, półgłówki, które nie będą nosić maseczek w autobusach i sklepach, „bo nie”, „bo maseczki nic nie dają”, „bo to zamach na wolność” i wszyscy inni płaskoziemcy, antyszczepionkowcy i świry od 5G.

Generalnie – nie wygląda to fajnie.

Dodaj komentarz