„Długi majowy weekend” trochę mnie nostalgicznie nastroił. I nie dlatego, że pogoda kiepska, bo to akurat mi nigdy nie przeszkadzało. Chodzi o to, że kiedyś te kilka dni – czasami lekko przedłużone, jeśli akurat kalendarz się sensownie ułożył – to był czas wyjazdowy. Zawsze. Co roku. Bez wyjątków.
W czasach studenckich jeździło się albo w Tatry, albo w Bieszczady. Szczególnie te bieszczadzkie wyjazdy wspominam niezwykle ciepło. Kiedyś (kiedy nie znałem jeszcze M.) pojechaliśmy we czwórkę – z Martą N., jej narzeczonym i jej bratem. Z Baligrodu do Wetliny dojeżdżaliśmy autostopem – zabrał nas kierowca wiozący chleb z piekarni do lokalnych sklepów. Dwie godziny jazdy w oparach zapachu świeżego, jeszcze ciepłego chleba… Do dziś to pamiętam. A potem – następnego dnia – wędrowaliśmy torami bieszczadzkiej wąskotorówki (wówczas – kompletnie nieużywanymi) z Wetliny aż na Moczarne.
Albo innym razem – w większej grupie kumpelsko-przyjacielskiej, kiedy w nocy poszliśmy z Wetliny szosą w kierunku Brzegów Górnych, na Przełęcz nad Berehami – i tam całą ekipą rozłożyliśmy się na asfalcie, na środku szosy, żeby gapić się w gwiazdy (bo noc była ciepła i bezchmurna, księżyc w nowiu, a gwiazdy były takie, jakich w mieście oglądać się nie da…). I kolega Jacek z początku strasznie się denerwował (…pamiętasz, Jacku?). „Dajcie spokój, wstawajcie, leżycie na środku szosy, w nocy, coś was przejedzie!” Ale wytłumaczyliśmy mu, że jesteśmy w środku Bieszczadów, jest druga w nocy, NIC tu o tej porze nie jeździ, a nawet gdyby jechało, to leżymy na przełęczy i każdy samochód będzie widać, kiedy będzie jeszcze trzy czy cztery kilometry od nas. Więc kolega Jacek się uspokoił i podziwiał gwiazdy z nami…
Albo kiedy na środku Połoniny Wetlińskiej koleżanka A., dla przyjaciół Tygrys, po usłyszeniu pewnego kawału (zresztą, mówiąc uczciwie, takiego sobie…) dostała tak histerycznego ataku śmiechu, że nie mogła się przestać śmiać przez dobre kilka minut – i siedziała na ziemi, na środku szlaku turystycznego, wydając z siebie dziwne odgłosy, aż przechodzący turyści upewniali się, czy na pewno nie trzeba wezwać pomocy…
A teraz – izolacja, pandemia, wirus i koniec świata. Wszystko, na co można było liczyć w majowy weekend to spacer po pobliskim lasku.
Droga. Brakuje mi drogi. Wędrowania. Plecaka na plecach, kamieni pod nogami, kilku przyjaciół i tego poczucia, że za najbliższym zakrętem może czekać na nas widok, którego jeszcze nie znamy – i którego nie zapomnimy do końca życia. A w ten majowy weekend brakuje mi tego szczególnie.
„Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Trzeba w to wierzyć.
Będzie. I tego się trzymajmy.
Kurczę, teraz zatęskniłam za Bieszczadami…
PolubieniePolubienie