Nosz…
Wydawnictwo. W umowie napisane, że pozostała część honorarium (poza zaliczką, która poszła w momencie podpisania umowy) płatna jest „w ciągu 30 dni od przyjęcia tłumaczenia”. „Przyjęcie” oznacza, że dostarczony tekst został przejrzany i zaakceptowany – to niby oczywiste, bo w końcu może się zdarzyć, że tłumacz spartaczy swoją robotę i trzeba mu oddać tekst do poprawy, albo wręcz zlecić tłumaczenie komuś innemu – dlatego płaci się tłumaczowi nie w 30 dni od dostarczenia tekstu, tylko od jego „przyjęcia”.
Tłumaczenie (ostatnią część) dostarczyłem 30 sierpnia. Redaktor z którym współpracowałem zapewniał mnie, że w moim przypadku „przyjęcie” to formalność (choć z tym wydawnictwem współpracuję po raz pierwszy, jestem – jako tłumacz – znany redakcji, wiadomo, że dostarczony przeze mnie tekst jest na odpowiednim poziomie, nie mówiąc o tym, że tłumaczenie dostarczałem po rozdziale, więc jakiekolwiek uwagi czy żądania poprawek byłyby już dawno sformułowane).
Teraz okazuje się, że zgodnie z umową wydawnictwo ma 90 dni (!!!) na „przyjęcie” tłumaczenia.
Raz – że trzy miesiące na „przyjęcie” to kpina: ile, do licha, może zająć przejrzenie książki i stwierdzenie, czy tłumaczenie jest OK?
Dwa – umowa sformułowana jest tak, że na ten okres nie ma wpływu fakt, kiedy książka wychodzi. A książka będzie w księgarniach 15 października. Skoro ją złamali, wydrukowali i wydają, to chyba można założyć, że tłumaczenie uznali za dobre i je „przyjęli”?…
I teraz tak: jak dobrze pójdzie – zapłacą mi do końca października (a ja, naiwny, miałem nadzieję, że do końca września…). Ale jak pójdzie źle…
90 dni od dostarczenia książki upływa pod koniec listopada. I od tego momentu liczymy 30 dni – przy odrobinie pecha mogą mi (zgodnie z prawem i umową…) zapłacić pod koniec grudnia.
Jeśli tak się stanie – to na drzwi trafi kolejna karteczka z nazwą wydawnictwa i notatką „Tych państwa nie obsługujemy”.
…Tylko co z tego? Znowu zaczynamy serial pod tytułem „Pieniądze już są – tylko jeszcze ich nie ma”.