No, żesz Kocia Twarz!
Wielce Szacowne Państwowe Polskie Wydawnictwo – jak już wspominałem – zapisuje w umowie, że honorarium zostaje wypłacone w ciągu 40 (słownie: czterdziestu) dni. Samo w sobie jest to – pardon – chamstwo, bo niby dlaczego 40 (słownie: czterdziestu) dni? Czy Wydawnictwo, które jest naprawdę dużą instytucją nie jest w stanie zapłacić – powiedzmy – w ciagu dwóch tygodni?
Mało tego – te 40 (słownie: czterdzieści) dni liczy się nie od wystawienia faktury, tylko od „daty przyjęcia tekstu”.
Tłumacznie oddałem – i fakturę wystawiłem – 2 (słownie: drugiego) lutego. „Przyjęcie tekstu” nastąpiło 18 (słownie: osiemnastego) lutego. A zatem owe 40 (słownie: czterdzieści) dni upłynęło dokładnie 29 marca.
A dziś jest 1 (słownie: pierwszy) kwietnia. I – to nie jest prima aprilis – pieniędzy dalej nie ma. Pan Redaktor, z którym współpracowałem (człek Bogu ducha winny, bo przecież nie od niego to zależy…) już chyba z pięć razy chodził do księgowości pytać o moje pieniądze. Za każdym razme odpowiedź była taka sama: wszystko zrobione, szefowa podpisała, wypłata zatwierdzona, lada chwila będzie przelew. Ale przelewu nie ma.
Po moim kolejnym mailu – w którym zaproponowałem, żeby podał mi telefon do Odpowiedniej Osoby w ksiągowości, to sam się pokłócę (bo w tym jestem dobry…) odpisał, że był u Odpowiedniej Osoby, wyawanturował się i OBIECANO MU, że do końca tygodnia będzie przelew.
DO KOŃCA TYGODNIA. Będzie. Przelew. Którego – według umowy – ostateczny termin upłynął był (czas zaprzeszły) w sobotę.
OK., poczekam do końca tygodnia. Czyli do piątku. Jak do piątku nie zapłacą, nie będą więcej mailował, tylko do nich pojadę. I nie będę zawracał głowy Panu Redaktorowi, tylko pójdę prosto do księgowości.
A wnioski na przyszłość? Tym państwu już dziękujemy. Więcej nic dla nich nie zrobię. Wymagają dużo (pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, w której od tłumacza wymaga się opracowania indeksu!), płacą marnie, a w dodatku opóźniają. Never more, XBACIM, basta, a po francusku to dodam tylko „merde”.
Ot, co.