Mruczanka Prorocza

Już wiem. Wiem, kiem będzie Pietruszka, jak dorośnie. Inside, załamiesz się – on będzie matematykiem.

Był kiedyś taki dowcip o matematykach – test, jak rozpoznać, czy ktoś ma umysł matematyka (Inside, uważaj). Należy mu zadać mu prostą, dwuczęściową zagadkę:

1. Siedzisz w domu, masz wyłącznie kubełek i kran z bieżącą wodą. Dom zaczyna się palić. Co robisz?

Tu oczywiście każdy normalny człowiek odpowiada: „Nalewam wodę do kubełka i gaszęe ogień”.

2. Teraz część druga: siedzisz w domu, masz wyłącznie kubełek i kran z wodą, ale kubełek jest już napełniony. Zaczyna się palić – co robisz?

Odpowiedź matematyka: Wylewam wodę z kubełka, mam pusty kubełek i kran z wodą – a zatem sprowadzam zadanie do poprzedniego.

Ha, ha, ha.

A teraz scena z niedzielnego popołudnia.

Puchatek zwykle siedzi w ciągu dnia w gabinecie i pracuje (ciężko, rzecz prosta). Kiedy M. wypuści już „przedszkolaków” do domu, robi obiad, a potem – to już taka tradycja – mówi Pietruszce, żeby zawołał tatę na rzeczony posiłek. Pietruszka przychodzi pod drzwi gabinetu, a że jeszcze nie umie klamki otworzyć, puka w nie energicznie wołając „Tatusiu, choć na obiadek!”. I jest bardzo dumny.

Ale wczotaj była niedziela. Puchatek nie pracował. Zaszedł jeno do gabinetu, żeby ściągnąć pocztę. Toteż drzwi od gabinetu były otwarte.

Przyszedł Pietruszka. Zdziwił się. I co zrobił? Tak, właśnie tak. ZAMKNĄŁ drzwi do gabinetu (zatrzasnąć jest łatwo), poczym zapukał i wygłosił tekst powyższy.

Inside, co Ty na to? Ma szanse na karierę naukową?

Bo słuch muzyczny też ma niczego sobie (swoją drogą wszyscy znani mi matematycy mają dobry słuch. Ciekawe).

:))))

Mruczanka Zamyślona

Czego boją się Wasze dzieci?

Nie, nie chodzi mi o złego psa sąsiadów, agresywnego kolegę w przedszkolu czy gniew rodziców, kiedy zdarzyło się rozbić zabytkowy wazon po babci. Chodzi mi o te irracjonalne, dziecięce lęki, siedzące gdzieś tam w małych główkach, tym gorsze, że niezrozumiałe nawet dla rodziców… Te głębokie, poza świadomością umieszczone strachy, tkwiące korzeniami w jakichś ciemnych czasach jaskiń i drapieżników Z Zewnątrz…

Każdy ma takie lęki. Kiedy dorastamy – racjonalizujemy je, oswajamy, umiemy z nimi żyć. A jednak gdzieś tam są – najlepszym dowodem to, jak bardzo lubimy się bać w sytuacjach kontrolowanych (nie ma to jak dobry horror, nieprawdaż? 😉

Mój Pietruszka jest wielkim wrażliwcem i introwertykiem. Ma – na nasze psychologiczno-pedagogiczne spojrzenie – nawet lekkie rysy spektrum autystycznego (bardzo lekkie).

Wielu rzeczy się boi – przy czym zawsze są to przedmioty czy zjawiska nie kojarzące się (nam…) z jakimkolwiek zagrożeniem.

Kiedy miał półtora roku bał się pokrętła od kaloryfera. Takie małe, czarne kółko, którym w starych typach kaloryferów regulowało się przepływ wody. Zawsze, kiedy wchodził do pokoju, z wyraźnym lękiem przyglądał się temu dziwnemu przedmiotowi.

Później pokrętła „zanikły”, za to pojawił się lęk przed latarnią, która stoi na podjeździe między nami a domem sąsiadów. W ciągu dnia latarnia nie robiła żadnego wrażenia, ale wieczorem, kiedy się zapaliła – była najwyraźniej obiektem przerażającym. Pietruszka bał się wtedy nawet podejść do okna. Co dziwne – inne okoliczne latarnie (skądinąd identyczne…) nie robiły na nim wrażenia.

Potem latarnia stopniowo zanikała (choć do dziś Pietruszka nie lubi momentu, kiedy latarnia się zapala; ale już się jej tak wyraźnie nie boi, teraz to raczej „przyzwyczajenie”).

Teraz (od jakichś dziewięciu miesięcy) Pietruszka boi się muzyki, która płynie z naszej wieży. To ważne połączenie: nie chodzi o muzykę jako taką. Kiedy włączę tę samą płytę w gabinecie na komputerze, to wszystko jest OK; Jak byliśmy na słynnym weselu, to Pietruszka tańczył, skakał i był Pierwszym Imprezowiczem. Natomiast jak włączę wieżę, która stoi w dużym pokoju – to jest panika. Nie, właściwie nie panika – histeria. Przerażenie. Nie pomaga przytulanie, nie pomaga spokojne tłumaczenie (które w wielu sprawach u Pietruszki działa znakomicie).

Nie, nie jestem sadystą – po prostu chwilowo (…miejmy nadzieję…) nie włączamy muzyki, kiedy Pietruszka nie śpi. Ale o co chodzi? Nie wiemy. Jest parę teorii. Jedną z nich jest lekka nadwrażliwość słuchowa, prawie potwierdzona przez Znajomą Panią Psycholog Dziecięcą. To akurat nie dziwi – Pietruszka ma to po tatusiu, który też ma w uszach dodatkowy, prywatny wzmacniaczyk i wszystko słyszy o poziom głębiej. A wieża – choć nie najnowsza – jest dosyć dobrej klasy i odtwarza dźwięk na naprawdę przyzwoitym poziomie, a więc podaje zapewne różne harmoniczne, których nie przenoszą komputerowe głośniczki czy wielkie kolumny nagłośnieniowe…

A wczoraj w nocy Pietruszka obudził się ze strasznym płaczem po jakimś koszmarnym snie. Okazało się, że śnił mu się… telewizor.

„ZEPSUTY!!! Telewizol zepsuty! Ty go naplaw! Naplaw go tatusiu! Zepsuty telewizol!”

Nie mógł się uspokoić przez bitą godzinę! Nie chodziło o to, że „telewizor się zepsuł, więc nie będzie można obejrzeć dobranocki”. Nasze Potwory nie są bardzo telewizyjne, jedyne, co oglądają to właśnie dobranocka, a i to nie zawsze. O tym, że telewizor (skądinąd liczący sobie chyba ze szesnaście lat) nigdy zepsuty nie był, nawet nie wspominam.

Tu chodzi o coś innego. O jakiś wewnętrzny lęk, o jakieś zakłócenie ustalonego porządku świata… O jakiś pierwotny chaos, który za sprawą tego „zepsutego telewizora” wpycha się w jego rzeczywistość… Wpycha się i odziera go z poczucia bezpieczeństwa.

Rano, po obudzeniu, pierwsze pytanie brzmiało: „Czy telewizol jest zepsuty?” Nasze zapewnienia nie pomagały. Temat wracał przez cały dzień. Kiedy wieczorem włączyliśmy „bajkę” – Pietruszka był tak spięty, że aż sztywny. Nawet sobie pomyślałem, że gdyby zadziałały prawa Murphy’ego i ten cholerny telewizor akurat by się zepsuł… Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Bajka obejrzana, pudło wyłączone… A Pietruszka zrzucał z siebie napięcie jeszcze do samego pójścia do łóżka.

Jak dziecko boi się złego psa, to ja mogę tego złego psa pogonić. Jak boi się sam wejśc do ciemnego pokoju – mogę wejść z nim, albo zapalić mu światło. Ale jak pojawia się taki lęk – głęboki, irracjonalny, atawistyczny jakiś… – to jestem bezsilny.

Pocieszam się, że ja w dzieciństwie też taki byłem. Też miałem nadaktywną wyobraźnię, też miałem masę irracjonalnych lęków i dziecięcych strachów. I że z tego się jednak wyrasta – a towarzysząca temu wrażliwość pozostaje i może być bardzo cenna.

Pocieszam się też, że Pietruszka – z wielu względów – ma jednak znacznie lepsze warunki do walki z lękami, niż ja miałem w dzieciństwie.

Ale i tak czasem mi go strasznie żal…

Mruczanka Pocztowa

Puchatek miał wysłać list. Miał go wysłać SZYBKO. Bo dziś piątek, a list miał być w poniedziałek w stolicy u odbiorcy. Absolutnie koniecznie.

Poleciał Puchatek jak dziki na pocztę. Papierek stosowny na „polecony” wypełnił. Nalepkę z dumnym napisem „PRIORYTET” nakleił. Stanął w kolejce do okienka. I czeka.

I czeka.

I czeka…

Albowiem na poczcie w trzydziestotysięcznym mieście G., w Dzień Jak Najbardziej Powszedni, w Godzinach Południowych, czynne były dwa okienka.

Dwa okienka z sześciu, żeby być dokładnym. W pozostałych widniały zachęcające karteczki z napisami „OKIENKO NIECZYNNE” (jakby ktoś miał wątpliwości).

A do każdego z dwóch czynnych okienek po kilkanaście osób, a każda z kilkunastu osób trzyma w ręku średnio od trzech do pięciu rachunków do zapłacenia.

A pani w okienku (jednym i drugim) stuka na komputerze w tempie znudzonego ślimaka. I z takąż miną.

– Przepraszam, ale dlaczego są czynne tylko dwa okienka? – zainteresował się Puchatek lekko zirytowany po pierwszych dwudziestu minutach stania.

– Ano widzi pan, nie mamy ludzi do pracy – odpowiedziała pogodnie pani w okienku.

Ano widzę. I niech mi ktoś potem jeszcze opowiada o dramatycznym bezrobociu…

Mruczanka Podróżna – Tatry Nocą

Widzieliście kiedyś wchód słońca w górach?

Nie mówię o poranku na Krupówkach czy w hotelowym oknie 😉

Nie wiem, dlaczego akurat dziś przypomniała mi się takie dwie wyprawy. Ale nagle, nie wiadomo skąd, obrazy sprzed kilku (…nastu) lat stanęły mi przed oczami jak żywe. I sprawiły, że Gdzieś-Tam-W-Środku coś mi się znowu zaczęło kręcić wokół Podróżowania.

Kiedyś, w cztery osoby (jeszcze za czasów wczesnostudenckich, jeszcze zanim poznałem M.) wybraliśmy się w góry nocą. To znaczy – wyszliśmy z domu w Murzasichlu popołudniem. Poszliśmy przez Dolinę Suchej Wody, aż na Halę Gąsienicową. Przy Murowańcu byliśmy koło dziesiątej (wieczorem, że dodam dla jasności).

Posiedzieliśmy dwie godziny – kilkadziesiąt metrów od schroniska, na jakichś kamieniach. Trochę gadając, trochę milcząc. Był środek lata, noc – jak na tę wysokość nad poziomem morza – wyjątkowo ciepła, księżyc w nowiu, więc niebo rozgwieżdżone do nieprzytomności…

A o północy ruszyliśmy dalej. No, młodzi byliśmy i głupi. Dziś jesteśmy już tylko głupi, niestety. 😉

I poszliśmy… na Kościelec. Droga, która normalnie zajmuje około dwóch godzin, zajęła nam prawie trzy. Nawet nie dlatego, że było ciemno (wbrew pozorom światło gwiazd doskonale wystarcza do sprawnego poruszania się w odkrytym terenie…) – ale dlatego, że było pięknie. A jak jest pięknie to spieszenie się nie ma sensu…

Na Kościelcu byliśmy przed trzecią w nocy. Siedliśmy sobie i…

I co? I nic. Siedzielismy. Nie rozmawialiśmy prawie. Głęboka noc wysoko w górach, kiedy wszędzie dookoła widać gwiazdy – to przeżycie z gatunku nieopisywalnych. Pamiętacie „Kordiana”? „Gwiazdy na górze, gwiazdy na dole…”. Gwiaździste niebo sprawiało wrażenie idealnej półkuli nad naszymi głowami. Półkuli, której „dolne” brzegi były poniżej miejsca, z którego patrzyliśmy!

Chłodno było – powyżej 2000 nad poziomem morza rzadko bywa ciepło. Opatuliliśmy się w swetry i kurtki (ach, nie były to jeszcze czasy, kiedy każdy miał polar…).

A potem – już przed czwartą – zaczęło świtać.

Najpierw gwiazdy zaczęły jakby lekko blednąć. Potem niebo wyraźnie zmieniło kolor – z głębokiej czerni na nieprawdopodobny granat. Potem zaczęło się robić coraz jaśniej. Aż w końcu…

Słońce w wysokich górach wschodzi… inaczej. Nie pojawia się nad wschodnim horyzontem, jak na nizinach. Pierwsze jego promienie widać – paradoksalnie – na zachodzie. Bo kiedy słoneczna kula jeszcze nie jest widoczna, jeszcze nie wynurza się zza gór – jej promienie już padają na szczyty po przeciwnej stronie.

Wierzchołki turni – najpierw same czubki, niewielki punkty – nagle (tak, nagle!) zaczynają świecić na czerwono, czerwienią tak intensywną, tak uderzającą, że sprawia wrażenie żywej. Kilka chwil (sekund? Minut?) później ta żywa czerwień spływa w dół, a jej miejsce na wierzchołkach gór zajmuje płynne złoto. Potem złoto także rozlewa się coraz niżej, a szczyty rozpalają się pełnym, jasnym światłem dnia – podczas gdy w dolinach trwa jeszcze noc, panuje jeszcze mrok, powoli ustępujący przed spływającym z góry światłem…

I kiedy złote światło na widocznych na zachodzie górach dociera już powoli do dna dolin – z przeciwnej strony nad szczyty wynurza się słońce.

Gdybyście kiedyś mieli okazję – spróbujcie to zobaczyć. Niekoniecznie na Kościelcu (wchodzenie na niego nocą to jednak dosyć ryzykowna zabawa, nawet latem…). To naprawdę niepowtarzalny spektakl.

Potem schodziliśmy z powrotem – przez Cichą Wodę do Murzasichla. W milczeniu. Jakoś nikt z nas nie miał ochoty nic mówić…

****

Ładne parę lat później miałem okazję zobaczyć wschód słońca w znacznie wyższych górach, na wysokości prawie 5000 metrów…

Ale to już zupełnie inna historia, jak mawiał Kipling.