Czego boją się Wasze dzieci?
Nie, nie chodzi mi o złego psa sąsiadów, agresywnego kolegę w przedszkolu czy gniew rodziców, kiedy zdarzyło się rozbić zabytkowy wazon po babci. Chodzi mi o te irracjonalne, dziecięce lęki, siedzące gdzieś tam w małych główkach, tym gorsze, że niezrozumiałe nawet dla rodziców… Te głębokie, poza świadomością umieszczone strachy, tkwiące korzeniami w jakichś ciemnych czasach jaskiń i drapieżników Z Zewnątrz…
Każdy ma takie lęki. Kiedy dorastamy – racjonalizujemy je, oswajamy, umiemy z nimi żyć. A jednak gdzieś tam są – najlepszym dowodem to, jak bardzo lubimy się bać w sytuacjach kontrolowanych (nie ma to jak dobry horror, nieprawdaż? 😉
Mój Pietruszka jest wielkim wrażliwcem i introwertykiem. Ma – na nasze psychologiczno-pedagogiczne spojrzenie – nawet lekkie rysy spektrum autystycznego (bardzo lekkie).
Wielu rzeczy się boi – przy czym zawsze są to przedmioty czy zjawiska nie kojarzące się (nam…) z jakimkolwiek zagrożeniem.
Kiedy miał półtora roku bał się pokrętła od kaloryfera. Takie małe, czarne kółko, którym w starych typach kaloryferów regulowało się przepływ wody. Zawsze, kiedy wchodził do pokoju, z wyraźnym lękiem przyglądał się temu dziwnemu przedmiotowi.
Później pokrętła „zanikły”, za to pojawił się lęk przed latarnią, która stoi na podjeździe między nami a domem sąsiadów. W ciągu dnia latarnia nie robiła żadnego wrażenia, ale wieczorem, kiedy się zapaliła – była najwyraźniej obiektem przerażającym. Pietruszka bał się wtedy nawet podejść do okna. Co dziwne – inne okoliczne latarnie (skądinąd identyczne…) nie robiły na nim wrażenia.
Potem latarnia stopniowo zanikała (choć do dziś Pietruszka nie lubi momentu, kiedy latarnia się zapala; ale już się jej tak wyraźnie nie boi, teraz to raczej „przyzwyczajenie”).
Teraz (od jakichś dziewięciu miesięcy) Pietruszka boi się muzyki, która płynie z naszej wieży. To ważne połączenie: nie chodzi o muzykę jako taką. Kiedy włączę tę samą płytę w gabinecie na komputerze, to wszystko jest OK; Jak byliśmy na słynnym weselu, to Pietruszka tańczył, skakał i był Pierwszym Imprezowiczem. Natomiast jak włączę wieżę, która stoi w dużym pokoju – to jest panika. Nie, właściwie nie panika – histeria. Przerażenie. Nie pomaga przytulanie, nie pomaga spokojne tłumaczenie (które w wielu sprawach u Pietruszki działa znakomicie).
Nie, nie jestem sadystą – po prostu chwilowo (…miejmy nadzieję…) nie włączamy muzyki, kiedy Pietruszka nie śpi. Ale o co chodzi? Nie wiemy. Jest parę teorii. Jedną z nich jest lekka nadwrażliwość słuchowa, prawie potwierdzona przez Znajomą Panią Psycholog Dziecięcą. To akurat nie dziwi – Pietruszka ma to po tatusiu, który też ma w uszach dodatkowy, prywatny wzmacniaczyk i wszystko słyszy o poziom głębiej. A wieża – choć nie najnowsza – jest dosyć dobrej klasy i odtwarza dźwięk na naprawdę przyzwoitym poziomie, a więc podaje zapewne różne harmoniczne, których nie przenoszą komputerowe głośniczki czy wielkie kolumny nagłośnieniowe…
A wczoraj w nocy Pietruszka obudził się ze strasznym płaczem po jakimś koszmarnym snie. Okazało się, że śnił mu się… telewizor.
„ZEPSUTY!!! Telewizol zepsuty! Ty go naplaw! Naplaw go tatusiu! Zepsuty telewizol!”
Nie mógł się uspokoić przez bitą godzinę! Nie chodziło o to, że „telewizor się zepsuł, więc nie będzie można obejrzeć dobranocki”. Nasze Potwory nie są bardzo telewizyjne, jedyne, co oglądają to właśnie dobranocka, a i to nie zawsze. O tym, że telewizor (skądinąd liczący sobie chyba ze szesnaście lat) nigdy zepsuty nie był, nawet nie wspominam.
Tu chodzi o coś innego. O jakiś wewnętrzny lęk, o jakieś zakłócenie ustalonego porządku świata… O jakiś pierwotny chaos, który za sprawą tego „zepsutego telewizora” wpycha się w jego rzeczywistość… Wpycha się i odziera go z poczucia bezpieczeństwa.
Rano, po obudzeniu, pierwsze pytanie brzmiało: „Czy telewizol jest zepsuty?” Nasze zapewnienia nie pomagały. Temat wracał przez cały dzień. Kiedy wieczorem włączyliśmy „bajkę” – Pietruszka był tak spięty, że aż sztywny. Nawet sobie pomyślałem, że gdyby zadziałały prawa Murphy’ego i ten cholerny telewizor akurat by się zepsuł… Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Bajka obejrzana, pudło wyłączone… A Pietruszka zrzucał z siebie napięcie jeszcze do samego pójścia do łóżka.
Jak dziecko boi się złego psa, to ja mogę tego złego psa pogonić. Jak boi się sam wejśc do ciemnego pokoju – mogę wejść z nim, albo zapalić mu światło. Ale jak pojawia się taki lęk – głęboki, irracjonalny, atawistyczny jakiś… – to jestem bezsilny.
Pocieszam się, że ja w dzieciństwie też taki byłem. Też miałem nadaktywną wyobraźnię, też miałem masę irracjonalnych lęków i dziecięcych strachów. I że z tego się jednak wyrasta – a towarzysząca temu wrażliwość pozostaje i może być bardzo cenna.
Pocieszam się też, że Pietruszka – z wielu względów – ma jednak znacznie lepsze warunki do walki z lękami, niż ja miałem w dzieciństwie.
Ale i tak czasem mi go strasznie żal…