Chodzi za mną Tolkien. Miałbym ochotę zaparzyć dobrej herbaty, zapaść się w głęboki fotel, wziąć do ręki „Władcę Pierścieni” i zapomnieć o świecie na zewnątrz. Na zewnątrz mnie, znaczy.
Po raz kolejny powędrować przez Śródziemie. Siedzieć przy kominku w Rivendell. Przechadzać się po Lothlorien. Słuchać śpiewu Elfów.
Chciałbym wziąć do ręki książkę, którą czytałem już … razy (w tym dwa razy w oryginale) – i czytać ją wiedząc, że na pewno i tym razem znajdę w niej coś nowego. Niezauważoną wcześniej myśl, przesłanie, mądrość.
Szał tolkienowski po filmie Petera Jacksona nie gaśnie. A ja tęsknię za czasami, kiedy „Władca Pierścieni” był tylko (w każdym razie w Polsce) „dziwaczną bajką” znaną stosunkowo niewielkiemu kręgowi zapaleńców…
Film Jacksona… każdy kij ma dwa końce. Jako ilustracja do książki – całkiem sympatyczny. Ale jako alternatywna forma Opowieści… Płaski. Jedna warstwa (przygodowa, nazwijmy to w skrócie). Reszta – ginie. Nie mówiąc już o tym, że obraz – choćby najwspanialej przygotowany – nigdy nie będzie miał takiej mocy, jak słowo.
A ja pamiętam, jak będąc w ósmej klasie podstawówki czytałem „Władcę…” po raz pierwszy. Jak zanurzałem się – czternastoletni dzieciak – w czystą magię, jak przez dłuższy czas Śródziemie było dla mnie dużo bardziej realne, niż Warszawa i okolice…
Nie, to nie była „ucieczka od rzeczywistości” w „wirtualny świat”, jak byśmy to dzisiaj nazwali. Przeciwnie. Zanurzenie się w Tamtym świecie było jak oczyszczenie. Świat Tolkiena – w przeciwieństwie do Polski z połowy lat osiemdziesiątych – był Prawdziwy. Prawdziwy do bólu. Nauczyłem się w nim wielu, wielu rzeczy – bez przynajmniej części z nich nie byłbym dziś tym, kim jestem. To jedna z najgłębszych i najmądrzejszych książek, jakie miałem szczęście w życiu czytać.
Dlatego wracam do niej raz na dwa – trzy lata. Ale teraz chyba nic z tego nie wyjdzie: pracy mnóstwo, a jak już przychodzi wieczór i Potwory śpią, to sił brakuje… Nie mówiąc już o tym, że nie mam fotela.