Święta, święta i… wiadomo. Nie bardzo był czas zajrzeć tutaj. Ciągle coś się działo. Wszyscy chorowali (niektórzy jeszcze nie skończyli).
Wigilię spędzaliśmy sami, w domu, bo jechanie gdzieś z Potworami na wieczór (przy braku samochodu) to dosyć wyrafinowana forma masochizmu. I dobrze, przynajmniej wszystko było tak, jak być powinno. Nie było ciągłego pośpiechu, nerwowości, Wigilia nie składała się wyłącznie z biegania między pokojem a kuchnią i przynoszenia kolejnych potraw (tak by to wyglądało u Osobistej Mamy).
Ktoś z moich Przyjaciół ujął to kiedyś lapidarnie, mówiąc: „Święta to taki czas, który powinno się spędzać z tymi, z których się kocha, a zwykle spędza się je z tymi, z którymi się musi…”. Brutalne, ale często prawdziwe. My na szczęście nie mamy tego problemu.
Pierwszego dnia mieliśmy jechać do Osobistego Taty, ale… Patrz punkt pierwszy. Piłeczka dostała gorączki już w wigilię rano (i tak miło z jej strony, że jeszcze wtedy, kiedy Ulubiona Pani Doktor była w przychodni…). Pietruszka – dopiero w pierwszy dzień Świąt (ale wtedy było już widomo, o co chodzi). M. załapała w drugi dzień. Ja w zasadzie też, tyle że miałem trochę inna wersję tego samego (zamiast kataru do pasa – atomowy kaszelek). Sama radość.
W związku z tym Sylwestra także spędzaliśmy w miłym gronie czteroosobowym, a od wpół do dziewiątej – już w dwuosobowym. I wiecie co? Bomba. Siedzieliśmy sobie, jedliśmy miodownik, oglądaliśmy jakiś głupi film, potem włączyliśmy Norę Jones (tak nas naszło…), a o północy wyszliśmy… na taras, żeby pooglądać sztuczne ognie. O wpół do pierwszej byliśmy już w łóziu. Przynajmniej jesteśmy dziś wyspani i zadowoleni z życia. I miejmy nadzieję, że cały rok będzie tak wyglądał (no, może z wyjątkiem kataru…).