Karton, karton po horyzont…

Idę na umówioną wizytę do okulisty (kontrolną). Zgaszam się do recepcji w przychodni – i zonk: „…w systemie widnieje Pan jako nieubezpieczony”.

Że co proszę? Składki na ZUS płacę regularnie, w tym miesiącu też zapłaciłem (już prawie dwa tygodnie temu). O co chodzi?

Dzwonię do NFZ – każą dzwonić do ZUS. Dzwonię do ZUS. Po dwudziestu minutach czekania na połączenie i odsłuchaniu pięciuset fascynujących informacji o tym, że od stycznia 500+ będzie już 800+ – mam wreszcie połączenie. Pani najpierw zadaje mi sto głupich pytań, potem sprawdza moje konto – okazuje się, że za ostatnie dwa miesiące (czyli za wrzesień i październik) nie mam złożonego DRA – takiego papierka (w formie elektronicznej), który trzeba co miesiąc składać. Więc to nieistotne, że zapłaciłem w tym miesiącu ponad 1700 zł składek – nie ma papierka, nie jestem ubezpieczony.

Wkurzony dzwonię do mojej pani księgowej, która się składaniem tych papierków zajmuje. Pani księgowa (solidna, dokładna i zaufana, nigdy nie miałem z nią żadnych problemów) sprawdza i mówi zdziwiona, że papierki jak najbardziej do ZUS poszły, w stosownych terminach, bez opóźnień, tak jak zwykle. I że już mi wysyła kopie (elektroniczne), na których jak byk stoi, że wpłynęły i zostały przyjęte.

No ale ZUS ich nie widzi. A jak ZUS ich nie widzi, to ich nie ma – i nikt im nie wmówi, że białe jest białe.

Pani księgowa nie ma możliwości wysłania tych papierków jeszcze raz (to się robi jakimś systemem elektronicznym, jak się raz wysłało, to drugi raz się nie da). To ja muszę iść do ZUS z wydrukowanymi papierkami i tracić czas. A potem ZUS musi jeszcze przesłać te informacje do NFZ – mają na to 15 dni.

Czyli – nieważne, że zapłaciłem tylko w tym miesiącu ponad 1700 zł, nieważne, że papiery zostały wysłane: przez bajzel w ZUS i NFZ nie będę ubezpieczony przez co najmniej najbliższe dwa tygodnie. Wkurzam się, dzwonię do ZUS jeszcze raz, podając im konkretne daty wpłynięcia tych moich DRA (według kopii, które dostałem od pani księgowej). Już półtorej godziny i 12 (słownie: dwanaście) telefonów później okazuje się, że ZUS jednak – po odpowiednio głębokim poszperaniu – WIDZI moje DRA. Są. Przyszły. Zostały przyjęte.

Więc o co chodzi? No nie wiadomo, ale „ze strony ZUS wszystko jest OK”. Co dalej zatem – czy ZUS może w tej sprawie poinformować NFZ?

Otóż nie. To ja mam wziąć stosowny papierek z ZUS i udać się do wojewódzkiej siedziby NFZ, żeby go tam złożyć z wnioskiem (!) o weryfikację statusu ubezpieczenia.

No OK, mogę przesłać to pismo przez ePUAP. Co też zrobiłem (zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut, bo ePUAP jest skonstruowany tak, jakby jego głównym celem było utrudnianie petentowi życia). I teraz łaskawcy mają 15 dni na rozpatrzenie mojego wniosku. Żebyście nie mieli wątpliwości: 15 dni ROBOCZYCH. Czyli nie dwa tygodnie, a realnie trzy.

Trzymajcie kciuki, żebym w tym czasie poważniej nie zachorował…

Pieprzone państwo z kartonu. Pardon. 😦

Bo jesień, wie pan, głupia historia…*

*…grypa i wiatr, i oratoria.

Zawsze w listopadzie budzi się we mnie zwierzę… Problem polega na tym, że to zwierzę to oczywiście niedźwiedź, więc budzi się i nie marzy o niczym innym, jak o zapadnięciu z powrotem w sen (zimowy). Marzenia – oczywiście – nie do zrealizowania, bo praca, bo milion innych rzeczy (…o tym, że biologia nie ta, to już nawet szkoda gadać). Jest mokro, zimno, szaro, zmrok zapada coraz wcześniej. Nie cierpię tej pory roku.

A w tym roku jesień wyjątkowo ponuro-depresyjna. Dwa dni przed Wszystkimi Świętymi zmarł mąż mojej serdecznej przyjaciółki. Oboje młodsi ode mnie. J. był chory – bardzo poważnie chory, od wielu, wielu lat. Jego żona zawsze mówiła, że ma pełną świadomość tego, iż „starości raczej razem nie dożyją”. Ale właśnie dlatego, że to trwało tak długo (J. był chory już kiedy się pobierali, a to było jakieś dwadzieścia lat temu) – to jednak było „nagle” (…w sumie – śmierć chyba zawsze jest „nagle”). J. idzie do szpitala? No tak, wiadomo, przynajmniej dwa razy w roku J. idzie do szpitala na tydzień czy dwa. Wszyscy się do tego przyzwyczaili… Ale tym razem już z tego szpitala nie wrócił. Moja przyjaciółka – zresztą lekarka – wezwana pilnym telefonem zdążyła jeszcze dojechać na OIOM. Zmarł przy niej. Została sama z dwiema córkami.

A kilka dni temu odeszła kilkunastoletnia córka jednych znajomych. Dziewczyna miała kłopoty, leczyła się, wydawało się, że jest już lepiej, trafiła do świetnego ośrodka terapeutycznego, wszyscy mieli nadzieję, że jest na dobrej drodze… Przedawkowała leki. Czy to był wypadek, czy świadoma decyzja – tego się już pewnie na tym świecie nie dowiemy. Pogrzeb dziecka (choćby i nastoletniego) to jedna z najtrudniejszych rzeczywistości, jakie znam.

***

Dobrze jest czasami móc się spotkać ze starymi przyjaciółmi. Są tacy ludzie, z którymi nie widuję się miesiącami, z którymi przez rok mam kontakt wyłącznie internetowo-telefoniczny, ale kiedy się spotkamy – czujemy, jakbyśmy rozmawiali wczoraj.

***

O tym, że był remont, już wspominałem – choć skupiłem się głównie na historii szczura. Historii, która zresztą miała ciąg dalszy, bo szczur wrócił (choć tylko do przedsionka, dalej już nie miał jak), przez dwa dni odmawiał złapania się w ustawione pułapki – a dnia trzeciego został znaleziony martwy. Pan M. – fachowiec od remontu – uznał, że chyba po prost był już stary. Moim zdaniem nie wytrzymał psychicznie…

Tak, jak pisałem, remont początkowo miał być mini-remontem, a skończyło się na malowaniu prawie całego domu. Wszystko przez mojego Tatę, który – kiedy usłyszał, że chcę pomalować te dwa pokoje – zaczął mi tłumaczyć (zresztą absolutnie racjonalnie, jak to mój Tata…), że to bez sensu. – I tak będziesz miał bałagan w domu, i tak będzie trzeba sprzątać – mówił. – I co, za rok będziesz robił następne malowanie? Skoro już i tak to robisz, to pomaluj wszystko!

Próbowałem mu wytłumaczyć, że na „wszystko” mnie po prostu nie stać (nawet ta wersja mini miała kosztować za dużo… pewnie dlatego, że dla mnie od jakiegoś czasu wszystko, co się wiąże z wydawaniem pieniędzy, jest „za dużo”). Ale Tata natychmiast powiedział, że nie, że on mi pomoże, że ma odłożone jakieś pieniądze (…on zawsze „ma odłożone jakieś pieniądze”…) i tak dalej.

No i… Well, jak mawiają Anglicy. Z jednej strony – naprawdę trudno takiej propozycji odmówić. Więc nie odmówiłem, oczywiście. Z drugiej…

Nie mówię już o tym, że akurat czas na ten „większy” remont był dla mnie bardzo niewygodny – raz, że pracy mnóstwo, a dwa, że jak wiadomo remont zawsze kosztuje plus minus półtora raza tyle, ile się założyło, co oznacza, że znowu jestem na minusie jak stąd na Kamczatkę. Ale to są (…były…) problemy na poziomie – nazwijmy to – technicznym. A ja mam problem na poziomie – czy ja wiem? – egzystencjalnym.

Mam pięćdziesiąt trzy lata. To jest – jak wczoraj mówiłem w rozmowie z moimi Przyjaciółmi – taki wiek, kiedy ludzie osiągają już w życiu jakiś poziom stabilizacji. A ja nie jestem w stanie pomalować domu bez pomocy mojego osiemdziesięciotrzyletniego Taty. Emeryta. I po prostu źle się z tym czuję, bo tak sobie myślę, że to już jest wiek, w którym to ja jemu powinienem pomagać, a nie on mnie. Ech.

***

Przeczytałem ostatnio wiersz (…bo, jak wiadomo, niektórzy lubią poezję…), który mnie naprawdę zachwycił. Znam Autorkę – poznałem ją osobiście kilka lat temu, przy okazji różnych spraw zupełnie niezwiązanych z poezją; poniekąd przypadkiem dowiedziałem się, że pisze wiersze – które zrobiły na mnie duże wrażenie. Jest w nich jakiś poziom wrażliwości, jakieś postrzeganie świata i ubieranie myśli w słowa, które bardzo do mnie przemawiają. Bezpośredniego kontaktu z tą osobą nie mam już dawno, ale raz na jakiś czas zaglądam na jej stronę stronę i czytam to, co pisze. I muszę powiedzieć, że dawno już żadne słowa tak mnie nie poruszyły.

Oddech szczura

Remont. Nienawidzę remontów (jak chyba każdy poza tymi, którzy przy nich pracują…), ale co zrobić, trzeba to trzeba. Zresztą remont stosunkowo niewielki – w zasadzie tylko malowanie… Miały być tylko dwa małe pokoje na górze, mocno zniszczone po kolejnych „wewnętrznych przeprowadzkach”, ale ostatecznie stanęło na tym, że jak już i tak ma być w domu bajzel i sajgon, to sensownie będzie zrobić trochę więcej. Więc malowanie rozciąga się także na górną łazienkę, dolną ubikację, salon i kuchnię. Uff.

Aby można było „zrobić” dolną ubikację konieczne było kompletne opróżnienie sąsiadującego z nią składziku (taka „komórka na szczotki”, tylko trochę większa, bo w czasie budowy domu miał tam być dodatkowy prysznic). Składzik poza pierwszym kawałkiem na wprost drzwi (gdzie stoi odkurzacz, szczotki i worek z psią karmą) był od wielu lat dokumentnie zawalony milionem rzeczy z gatunku „nie-mam-tego-gdzie-włożyć, więc na-razie-wstawię-do-składzika”. Jak wie chyba każdy, takie „na razie” zawsze ma tendencję do przechodzenia w stan permanentny.

Pan M. – nasz fachowiec-remontowiec, zresztą znakomity – odgruzowywał składzik dobre pół godziny. A jak już doszedł do poziomu podłogi, to nagle (będąc na górze) usłyszałem jakiś straszny rumor – i, chwilę później, wołanie pana M., żebym na chwile przyszedł. W głosie fachowca wyczułem lekką nutę paniki.

– Pan patrzy, ma pan lokatora… – powiedział tylko.

Faktycznie – na podłodze, wśród resztek jakichś papierów i innego bałaganu, siedział sobie…

SZCZUR.

Szczur wędrowny, Rattus norvegicus. Nieduży (chyba samica). Mocno przerażony. Równie przerażony był pan M., który generalnie zwierzęta lubi, bez problemów weźmie do ręki węża (co w moim przypadku jest absolutnie wykluczone), ale szczurów się brzydzi straszliwie, więc na pomoc z jego strony liczyć nie mogłem.

Trzeba było zablokować drogę ucieczki w głąb domu (wystarczyła szeroka deska ustawiona w poprzek korytarza), szeroko otworzyć drzwi na dwór (na szczęście drzwi do składziku są tuż przy wyjściu) a potem – wygonić nieproszonego gościa na zewnątrz.

Ba – łatwiej powiedzieć, niż zrobić… Gość za nic nie chciał wyjść. Przeganiany szczotką wił się jak zawodowy zapaśnik i wracał na miejsce. Zajęło nam to chyba kwadrans, ale w końcu gryzoń został eksmitowany. Potem zostało już tylko zablokować mu drogę powrotu, czyli zatkać metalową kratką „odpływ” (przypominam – kiedyś miał tam być prysznic…), przez który najwyraźniej wszedł, przegryzając poprzednią, plastikową zaślepkę.

Pan szczur (…pani szczurowa?) ostatecznie udał się w sobie tylko wiadomym kierunku, i to z dużą prędkością (na co wpływ miał fakt, że był mocno przestraszony). Ciekaw jestem, jak długo tam mieszkał – sądząc z pogryzionych kawałków różnych rzeczy nie wprowadził się wczoraj…

Czyli w sumie wszystko dobrze się skończyło – jedno tylko nie daje mi spokoju. Mam w domu psa i kota. Dwa drapieżniki. Pies na widok chodzących po osiedlu jeży dostaje furii, wyczuwa je z daleka, chce się rzucać i gryźć. Kotka regularnie przynosi nam na schody upolowane myszy (to chyba jej zdaniem forma płacenia czynszu…). Karmię te dwa darmozjady codziennie – ŻADNE Z NICH NIE ZAUWAŻYŁO, ŻE W DOMU MIESZKA SZCZUR?! Codziennie wychodząc z domu przechodzą koło drzwi do tego składziku – nic nie wyczuły? Koci instynkt łowny, słynny psi nos…? Nic…? Przecież ten gryzoń musiał się tam kręcić, nocami pewnie wychodził na zewnątrz i wracał przez rury, ruszał się, pachniał…

Ech.

(Tytuł to oczywiście nawiązanie do klasyki – to było pierwsze skojarzenie, jak zobaczyłem nieproszonego gościa 😉

Noblowsko (choć z lekkim poślizgiem)

W ubiegły wtorek, zachęcony przez kilka pozytywnych recenzji, zacząłem czytać „Drugie imię”, czyli pierwszy tom (czy raczej, żeby być precyzyjnym, pierwsze dwa tomy) septologii norweskiego pisarza Jona Fossego (nota bene – poloniści już dyskutują, czy powinno się odmieniać „Fossego” czy klasycznie „Fosse’a”; do mnie chyba bardziej przemawia wersja pierwsza, zważywszy, że to jednak Norweg – ale się nie upieram ;-).

No i proszę, to się nazywa wyczucie: dwa dni później (piątego października) Akademia Szwedzka właśnie Fossemu przyznała tegoroczną Literacką Nagrodę Nobla…

Na razie mam za sobą raptem kilkadziesiąt stron (pracy dużo, czasu na czytanie dla przyjemności mało…), ale muszę powiedzieć, że jakbym porównywał (subiektywnie, rzecz prosta) laureatów z ostatniej dekady, to pan Fosse na pewno ma miejsce w pierwszej trójce. Bardzo dobrze mi się to czyta (choć forma jest nieoczywista), a przy tym treściowo jest to opowieść jakoś bardzo mi bliska ze względu na osobę narratora… Nie będę Wam psuł przyjemności czytania opowiadając, „o co chodzi”, ale naprawdę warto sięgnąć po „Drugie imię”.

Dodam, że na moje oko (choć nie jestem w stanie stwierdzić tego na pewno, bo nie znam norweskiego) rzecz jest naprawdę bardzo dobrze przełożona.

A Fosse został nagrodzony – według Akademii Szwedzkiej – między innymi (cytując uzasadnienie) „…za jego nowatorskie sztuki i prozę, które dają wyraz niewysłowionemu”.

Dać wyraz niewysłowionemu… Czy nie na tym właśnie polega Pisanie?…

Powakacyjne

Wybaczcie, jakoś nie mogę się zebrać, żeby coś napisać… Powiem na razie tyle: wyprawa się udała. Było trochę przygód, ale wszystkie dobrze się skończyły. Przez dziesięć dni byłem w drodze, ciesząc się znakomitym towarzystwem własnej osoby. Dużo myślałem. Dużo widziałem. Miałem czas na czytanie. Spędziłem dzień w Alpach, chodząc po górach wokół pięknego, lodowcowego jeziora. Zjechałem nad Adriatyk. Byłem w Ferrarze i w Rawennie. Pływałem w ciepłym morzu. Piłem najlepsze na świecie włoskie espresso. W drodze powrotnej zwiedziłem jeszcze Weronę, byłem nad Lago di Garda, widziałem zamek w Arco, jechałem drogą z Trydentu do Salzburga, a potem bocznymi drogami na wschód, w kierunku Wiednia – przez cały włoski i austriacki Tyrol. Mieszkałem na najtańszych kempingach, jadłem niewiele, największy koszt stanowiło paliwo – ale że Dracula jeździ na gaz, to ten największy koszt i tak był relatywnie bardzo niewielki (…wiecie, że we Włoszech gaz kosztuje tyle co w Polsce – mówię o przeliczeniu prostym, nie o relacji do zarobków! – a jak się chwilę poszuka, to można go kupić nawet taniej, niż u nas? Jest sporo stacji, gdzie za litr gazu płaci się 62 eurocenty. Policzcie sobie…).

Zrobiłem trochę zdjęć, tylko wciąż nie mam czasu, żeby usiąść, posegregować je i trochę obrobić… Dziś tylko jedno zdjęcie – niespecjalnie kojarzące się może z wyprawami i wędrówkami, ale urocze. Tego kolegę spotkałem w Porto Garibaldi, w uliczce prowadzącej w stronę portu. Siedział sobie pod kamienną ławeczką i miał taką dziwną minę… Po prostu musiałem go uwiecznić. Nie protestował.

Światełko w tunelu, czyli „…a może jednak się uda!”

Półtora roku temu, przed samym Bożym Narodzeniem, miałem paskudny atak rwy kulszowej – pisałem o tym zresztą. Nie pisałem już chyba o tym, co było dalej – a dalej (już po powrocie do normalnego funkcjonowania) była wizyta u neurologa, skierowanie na tomografię, tomografia, z której wynikło to, co w zasadzie i tak neurolog od razu mi powiedział: lekkie zwyrodnienie któregoś-tam kręgu lędźwiowego, co w przypadku powstania stanu zapalnego wywołuje ucisk na rdzeń kręgowy. Neurolog nie wyglądał na poruszonego… – Ma pan trochę nadwagi, prowadzi pan siedzący tryb życia, co zrobić…

Ani, zrobić można niewiele. Trzeba uważać, trzeba się więcej ruszać (co, jak wiadomo, łatwiej powiedzieć niż zrobić, bo czas, bo praca, bo zawsze coś…), warto by schudnąć (in progress, ale powoli). Nie jest to w każdym razie stan, który by się kwalifikował do operacji na przykład.

Od tego czasu trzy czy cztery razy zaczynał mi się taki stan zapalny – ale byłem już przygotowany: jak tylko czułem, że coś jest nie tak, szedłem do lekarza, dostawałem odpowiednie leki przeciwzapalne, mijały trzy-cztery dni i przechodziło, zanim zdążyło się nakręcić.

Do czasu.

Jakieś trzy tygodnie temu znowu się zaczęło. Nauczony doświadczeniem najpierw wziąłem leki przeciwzapalne bez recepty, jak po trzech dniach nie ustępowało – poszedłem po receptę na te właściwe. Kolejne trzy dni… Cztery dni… Półtora tygodnia… I zero efektów. Niby nic poważnego, żadnych ostrych bólów, nic, co by uniemożliwiało normalne funkcjonowanie – ale jednak ciągle niedobrze. W „międzyczasie” pojechaliśmy do C., trochę zwiedzaliśmy, połaziliśmy po Górach Kaczawskich – ale cały czas czułem, że mnie pobolewa. Dzień lepiej – i znowu dzień gorzej. Już się zacząłem denerwować: nie tylko samym faktem potencjalnych nieprzyjemnych przeżyć, ale przecież w najbliższą środę mam wyjechać na moją SAMOTNĄ, wyczekiwaną wyprawę. Wszystko przygotowane, wszystko ustalone, no ale przecież nie pojadę, jak mam problemy z podnoszeniem czegokolwiek i schylaniem się – i przed oczami ryzyko pogorszenia się tego stanu.

W ostatni wtorek wszystko wreszcie przeszło – cały dzień było dobrze, już się uspokoiłem, już się ucieszyłem… Nie na długo, bo wieczorem wróciło. No żesz… (…tak, wiem, że to się pisze „żeż”, ale to mój blog i moje zasady. No.).

Postanowiłem zatem, że nie będę dłużej czekał i że nie mogę, no po prostu NIE MOGĘ dopuścić do takiej fazy, jak półtora roku temu. W środę (po tym, jak odwiozłem Piłkę na lotnisko – patrz niżej) poszedłem do pani doktor (innej niż zwykle, bo moja znajoma była akurat na urlopie), opisałem sprawę i „zażądałem”, żeby mi przypakowała odpowiednie zastrzyki (silne przeciwzapalne plus witaminy z grupy B – tak samo jak wtedy).

Dziś, po pięciu dniach kłującej kuracji, jest pierwszy dzień, kiedy jest już zupełnie, całkiem, do końca OK – a ja mam jeszcze trzy dni do wyjazdu. Więc jest szansa, że tym razem ten wyjazd może wreszcie się uda. Wspomnijcie w tej intencji, bo przyznam, że bardzo mi na tym zależy.

***

Piłka znowu siedzi w Szwajcarii. Wraca dopiero na początku września. I właśnie przysłała mi kilka zdjęć, które po prostu muszę Wam pokazać (ona o tym nie wie, rzecz prosta, ale przecież jej zdjęć nie wrzucam – tylko widoczki). Panie i Panowie – alpejskie lodowce „od środka” (i dodatkowo jeden widoczek ogólno-alpejski, z owcami):

Z Pąwiąsząwaniem Urorurodziurodzin*

Dwudziesty piąty lipca. Wiecie, ilu niesamowitych ludzi urodziło się dwudziestego piątego lipca? Na przykład ks. Adam Boniecki. Albo Rosalind Franklin, biolog, współodkrywczyni podwójnej helisy DNA. Alfons I Zdobywca, król Portugalii (XII wiek). Kazimierz Odnowiciel. Anne Applebaum. Charlie Harper, kapitalny gitarzysta grupy UK Subs. I ja. Niezły zestaw…

Dużo muzyki chodziło mi dziś urodzinowo po głowie… Ale gdybym miał wybrać jedną rzecz właśnie na dziś, gdybym miał wskazać jeden kawałek, który jakoś najlepiej oddaje to, gdzie teraz w życiu jestem, to chyba jednak musiałbym oddać głos Dylanowi:

  • Jak ktoś jest w stanie bez pomocy wujka Google wskazać, skąd pochodzi cytat użyty jako tytuł tej notki – ma u mnie plus 😉

Wakacyjnie

Czy tylko mnie się wydaje, że czas w lecie płynie jakoś szybciej…? Dopiero co zaczęły się wakacje, a tu już druga połowa lipca. Coś tu nie gra, zdecydowanie. Jasne, wiem, że czas jest względny, ale to chyba nie ta skala obserwacji…

Pucek był tydzień na obozie językowym, na Mazurach, koło Kętrzyna. Trochę się bałem, jak będzie – ale wrócił bardzo zadowolony. Potem posiedział tydzień w domu – i pojechał z trójką kumpli na dziesięć dni działkę do jednego z nich (też na Mazury). Mieszkali w namiocie, grali na gitarach, łowili ryby (to nowość) i wydurniali się, jak to piętnastolatki. Obok w domku mieszkał tata jednego z kolegów (czyli właściciel działki), ale – jak zeznał – żadne „dorosłe” interwencje nie były konieczne.

Piłka posiedziała w domu dwa tygodnie, po czym poleciała… do Szwajcarii, gdzie zaprosił ją (i jeszcze dwoje innych znajomych) jeden z kolegów ze studiów. Jego rodzina ma tam domek wakacyjny (trudno powiedzieć, że „letniskowy”, bo jeżdżą tam głównie zimą na narty). Domek stoi w jakiejś małej wioseczce, dość wysoko w Alpach – żeby tam dotrzeć z Polski, trzeba poświęcić cały dzień: najpierw tanimi liniami do Mediolanu, z Mediolanu pociągiem do Domodossoli, stamtąd kolejnym pociągiem do Brig w Szwajcarii, a z Brig jeszcze dwadzieścia minut lokalnym busem. Nieźle.

Pietruszka był z dwójką kolegów kilka dni w Pradze, a w piątek rusza z nieco większą grupą przyjaciół w Bory Tucholskie (także na działkę należącą do rodziców jednego z nich).

W drugim tygodniu sierpnia planowaliśmy pojechać wszyscy razem nad morze… Ale nie pojedziemy. Nikt z nas nie jest wielkim miłośnikiem polskiego „nadmorza”, a ceny skoczyły tak, że trochęśmy się załamali. Mamy takie wypróbowane miejsce, gdzie zawsze było sporo taniej, niż wszędzie – i zapewne nadal jest sporo taniej niż wszędzie, ale to nie znaczy, że jest tanio. Uznaliśmy (wspólnie, po rodzinnej burzy mózgów), że to po prostu nie ma sensu. Więc zapewne pojedziemy na te kilka dni do cioci do C., żeby wspólnie połazić po bardzo łagodnych Górach Kaczawskich i – podrzuconych mi przez Agaję – Rudawach Janowickich.

A potem w drugiej połowie sierpnia Piłka jeszcze raz jedzie do Szwajcarii (takie mi się światowe dziecko zrobiło!), Pucek na kilka dni na rekolekcje, a kiedy on wróci – ja wyjeżdżam na kilka dni pod koniec sierpnia. Mam nadzieję, że tym razem to wyjdzie. Naprawdę, BARDZO mam na to nadzieję.

***

Skończyłem tamtą książkę, oddałem – po czym miałem lekkie zderzenie z panią redaktorką. Nie z prowadzącą, ale z panią, która ma robić redakcję językową. Dostałem długiego maila, w którym pani redaktorka prosiła, żebym przejrzał tłumaczenie i poprawił, bo jest w nim mnóstwo, jak to ładnie ujęła, „kalek językowych” („kalek” – dopełniacz liczby mnogiej od „kalka”, nie od „kaleka”, rzecz prosta…). Zdziwiłem się mocno, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi – ale jak otworzyłem dokument z jej uwagami, to mi trochę ręce opadły. Napisałem do pani redaktorki bardzo długiego maila, w którym bardzo grzecznie (i trochę gryząc się w język) wyjaśniłem, że to, na co zwróciła uwagę, to bynajmniej nie są „kalki językowe”, tylko wyrażenia używane na co dzień w świecie, w którym przez trzy czwarte swojego życia obracał się autor książki. Bo autor większą część swojego życia spędził (nazywając rzeczy po imieniu) w zamkniętej, destrukcyjnej sekcie. Jedną z charakterystycznych cech tego typu grup jest także „własny”, wewnętrzny język, często bardzo hermetyczny, pełen określeń czy to kompletnie sztucznych i wymyślonych, czy znaczących co innego, niż w „normalnym” słowniku – a także skrótów i skrótowców traktowanych jako oczywiste. Co więcej – autor we wstępie do swoich wspomnień wyraźnie o tym mówi, a na końcu zamieszcza spory słownik wyrażeń, zwrotów, pojęć i skrótów.

Napisałem zatem pani redaktorce, że NIE MOŻEMY tego wygładzać, „unormalniać” i przekładać na literacką polszczyznę, bo jeśli to zrobimy, to będzie zupełnie inna książka. Bo jeśli hermetyczne zwroty zamienimy na „bardziej zrozumiałe”, to już nie będzie przekład, ale interpretacja.

Autor pokazuje świat, w którym tak się mówi i takich określeń używa. A że niektóre zwroty czy wyrażenia (zwłaszcza podczas lektury pierwszych rozdziałów) są dla polskiego czytelnika mało zrozumiałe i mogą budzić pewną dezorientację? To prawda – ale w oryginale jest DOKŁADNIE TAK SAMO i anglojęzyczny czytelnik odniesie bardzo podobne wrażenie. I to wrażenie jest celowe, co autor jednoznacznie wyjaśnia, bo taki język jest jednym z elementów przedstawionego świata. To trochę tak, jakby osoba z zewnątrz nagle trafiła do świata wielkiej korporacji: w pierwszej chwili nie będzie rozumiała sporej części wewnętrznego języka. Później, w miarę czytania kolejnych rozdziałów, czytelnik „uczy się” tego hermetycznego języka, rozumie go, zaczyna traktować jak oczywisty.

Long story short – musiałem wyjaśnić pani redaktorce, że stosowanie takich a nie innych fraz, sformułowań i zwrotów (o akronimach nie wspominając) nie wynikało z lenistwa tłumacza, któremu nie chciało się popracować nad lepszymi rozwiązaniami, ale było absolutnie celowym zabiegiem. Co więcej, tłumacz, jak to ma w zwyczaju, zanim wziął się do tłumaczenia, zrobił porządny „risercz”, w ramach którego między innymi (z bólem zębów) poczytał sobie polskie strony internetowe prowadzone przez rzeczoną sektę i jej lokalnych członków – właśnie po to, żeby zorientować się choćby pobieżnie, jakim językiem ci ludzie się posługują.

Już się wewnętrznie szykowałem na długą batalię i odwoływanie się do redaktorki prowadzącej – na szczęście okazało się to niepotrzebne: pani przyjęła moją argumentację i zapropnowała, żebym w takim razie napisał (co się czasami praktykuję) oddzielną, krótką przedmowę „Od tłumacza”, w której wyjaśnię czytelnikowi to, co wyjaśniłem jej. Moim zdaniem to trochę bez sensu (wystarczy uważnie przeczytać wstęp napisany przez autora), ale czemu nie.

***

A tymczasem czekam na kolejną książkę z tego samego wydawnictwa – miała być „na szybko”, więc za wyższą stawkę, ale z jakichś nieznanych mi (…ani redakcji) przyczyn ciągle jeszcze jej nie ma, co oznacza, że zaproponowany termin (koniec września) jest już w zasadzie nierealny. Mnie to nie przeszkadza, bo mam co robić (mam książkę od innego wydawnictwa, z długim terminem, więc mogę ją zrobić teraz) – mam tylko nadzieję, że przedłużenie terminu nie będzie oznaczało zmniejszenia stawki… Ano, zobaczymy – pani redaktor prowadząca jutro wraca z urlopu, więc może się czegoś dowiem.

Czerwcowo – c.d.

Mały „apdejt”… Pucek zdał, klasę skończył. Jeśli chodzi o oceny – bardzo tak sobie (średnia ok. 3,5), ale po tym wszystkim, co przeszliśmy we wrześniu i październiku niczego więcej nie oczekiwałem. Edukację domową pod auspicjami nowej szkoły zaczął de facto pod koniec października, a w połowie listopada miał wypadek na zawodach judo, po którym przez kolejny miesiąc nie bardzo mógł się uczyć, bo prawą rękę miał na temblaku, więc nie był w stanie nawet robić notatek. Powiedziałem mu wtedy wprost – do licha z ocenami, chodzi o to, żebyś zdał. No i zdał. Będzie miał na świadectwie jakieś mierne (jedna wynika z wyjątkowego pecha, bo wiem, że umiał, tylko trafił na fatalny układ pytań na egzaminie – pozostałe po prostu z tego, że jeszcze nie potrafił dobrze sobie rozłożyć czasu, za późno zaczął się uczyć i tak dalej); ale będzie też miał jedną szóstkę, dwie piątki, jakieś czwórki i trójki. Przeżyjemy. Przynajmniej wakacje będą spokojniejsze…

***

No właśnie, wakacje: zgłosili się do mnie moi niezawodni Amerykanie – zrobiłem dla nich jakieś dwie niewielkie rzeczy, ale na przełomie czerwca i lipca prawdopodobnie będą dla mnie mieli większą robotę (na jakieś dwa tygodnie pracy). A przy stawkach, jakie oni płacą (zdecydowanie amerykańskich…) takie dwa tygodnie oznaczają poważny zastrzyk finansowy. A w dodatku Amerykanie płacą nie tylko dobrze, ale też szybko (w ciągu dwóch – trzech dni roboczych od wystawienia faktury mam pieniądze na koncie). Więc może uda mi się rzeczywiście w te wakacje gdzieś wyskoczyć. Druga połowa sierpnia, może początek września, zobaczymy. Bardzo bym chciał.

***

Z gorszych wieści – mój tata znowu wylądował w szpitalu. Po tamtym pobycie (wyszedł w połowie lutego) czuł się świetnie; cukrzyca opanowana, płuca wyleczone, wszystko na swoim miejscu, codziennie dwugodzinne spacery… Żyć nie umierać. I nagle, jakieś dziesięć dni temu, zaczął słabnąć, coraz gorzej się czuł – właściwie nie wiadomo dlaczego. W środę zgodził się wreszcie (co w jego przypadku nie jest łatwe…) na zrobienie badań. I co? Znowu bardzo wysoki potas (na razie nikt nie wie z jakiego powodu) i… zapalenie płuc. Gdzie on w te piękne, ciepłe dni złapał zapalenie płuc, do licha?!

Od środy wieczorem jest w szpitalu (lekarka wprost powiedziała, że w jego wieku i przy cukrzycy leczenie obustronnego zapalenia płuc w domu nie wchodzi w grę). Potas szybko opanowali, ale płuca zdaje się chwilę zajmą. Tata ma osiemdziesiąt trzy lata – nie jest to może w dzisiejszych czasach wiek ekstremalny, ale jednak jest już mocno starszym panem. Do tego dochodzi ta cukrzyca (co prawda typu 2., nabyta, ale za to przez długi czas lekceważona, mówiąc wprost) – a także fakt, że tata przez ponad czterdzieści lat palił, i to dość sporo (co prawda rzucił ostatecznie – po kilku nieudanych próbach – już ponad piętnaście lat temu, ale wiadomo, że po takim czasie płuca już nigdy nie będą do końca sprawne i mogą być bardziej podatne na infekcje…). Czyli bardzo wesoło nie jest… Ale mam nadzieję, że jakoś to się ułoży.