Daleko, daleko… Część 3.

No i znowu ponad dwa tygodnie minęły… Wybaczcie. Za dużo się dzieje. Dziś kilka słów o różnicach – nazwijmy to – cywilizacyjno-kulturowych. Filipiny to naprawdę nieco inny świat… Kilka „obrazków”, które przybyszowi z Europy najbardziej rzucają się w oczy.

Ruch uliczny. Łomattko… Ludzie, którzy trochę jeździli po Europie, często narzekają na to, jak jeździ się we Włoszech, szczególnie we włoskich miastach. Byłem, widziałem, prowadziłem samochód – i zaprawdę, powiadam Wam, Włochy to jest pikuś. Pan Pikuś. Ruch uliczny w dużych miastach na Filipinach (ale także na szosach pomiędzy nimi) to zupełnie inny poziom chaosu. Znaków drogowych jest niewiele, a te które są, najczęściej traktowane są jako sugestie. To samo dotyczy linii na asfalcie: podwójna ciągła? Oj tam, oj tam. W mieście ruch jest potężny – a oprócz samochodów, motocykli, autobusów i ciężarówek jeżdżą jeszcze dwa charakterystyczne dla tego miejsca typy pojazdów: jeepneye (czyt. dżipneje) i tricicady (czyt. trajsikady).

Jeepney to taki ni to mikrobus, ni większa terenówka; z tyłu pod ścianami dwie równoległe ławeczki (pasażerowie siedzą przodem do siebie). Szyb w oknach nie ma, wsiada się od tyłu (tylnych drzwi też nie ma, zresztą przednich – drzwi kierowcy – czasami też nie). Typowy jeepney ma z przodu logo marki, na bazie której powstał (dawniej były to głównie amerykańskie terenówki, dziś jeździ dużo toyot i hyundaiów…) – ale nie dajcie się zmylić: z marki został przód, silnik i podwozie. Cała reszta często wygląda, jakby była wyklepana młotkiem w pobliskim warsztacie. Jeepneye służą jako coś pomiędzy autobusem a taksówką, można nimi dojechać w dowolny punkt miasta.

Tricicady – zwane też, w zależności od narzecza, traysikelami – to odpowiednik prostych taksówek. Motocykl (zwykle z małym silnikiem) z koszem bocznym, w którym są miejsca do siedzenia. Pasażerowie siedzą za kierowcą i w koszu. Rekord, jaki widzieliśmy na ulicy w Bacolod, to taki wehikuł przewożący DWANAŚCIE osób (kierowca i jedenastu pasażerów) plus bagaże na daszku. Pięć – sześć osób to norma.

No więc wyobraźcie sobie teraz taką ulicę w dużym mieście. Dwa pasy ruchu w jedną stronę, dwa w drugą. Ciężarówki z trzciną cukrową. Samochody. Autobusy. Jeepneye. A miedzy tym wszystkim przemykają się tricicady, których kierowcy przejmują się przepisami jeszcze mniej, niż pozostali uczestnicy ruchu. Chaos, szaleństwo, entropia. Jeśli wyjeżdżasz z drogi podporządkowanej na skrzyżowaniu bez świateł, to nie czekasz, aż się zrobi luźniej – bo się nie zrobi. Po prostu zwalniasz, ale jedziesz dalej. Powoli. Pojazdy na drodze głównej wymijają cię, robią coraz większe łuki wokół przodu twojego pojazdu, aż wreszcie któryś już nie daje rady przejechać – więc staje i cię przepuszcza. Co ciekawe – nikt o to nie ma pretensji, nikt nie krzyczy, nie złości się. Wszyscy przyjmują to jako normalne zachowanie. No i generalna zasada (logiczna poniekąd), że „większy ma pierwszeństwo”. Co, niestety, dotyczy także pieszych. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że jak pieszy stoi przed przejściem, to kierowcy stają (no, powiedzmy, że większość). Na Filipinach – jeśli nie ma świateł – można by tak stać ad mortem defecatam. Ba: kiedy pieszy już wejdzie na przejście (a mówię o przejściu oznaczonym, o pasach…), to bywa, że dochodzi do połowy ulicy – i tam, na środku, pomiędzy pasami ruchu, znowu stoi dłuższą chwilę, bo sznur pojazdów ani myśli go przepuścić.

Wszyscy ciągle trąbią – ale nie jest to nasze, europejskie, zirytowane trąbienie („…no jedźże wreszcie, zawalidrogo!”). To jest krótkie, uprzejme trąbienie ostrzegawczo-informacyjne. Kierowca widzi, że na równoległym pasie jedzie tricicad, który (chyba) szykuje się do zmiany pasa. Więc trąbi: krótkie „tu-tut”, które znaczy mniej więcej „…uważaj, jestem tu, nie zajedź mi drogi, jadę”. I to chyba działa, bo przez cały pobyt nie byliśmy świadkami żadnego wypadku czy choćby stłuczki (a jak się patrzy z boku, to człowiek ma wrażenie, że za chwilę coś MUSI się wydarzyć, że zaraz będzie jakieś „BUM”, bo inaczej się po prostu nie da…).

Barwne to, kolorowe i bardzo „inne” – ale nie ukrywam, że akurat pod tym względem bardzo sobie cenię nasze nudne, europejskie drogi z dobrym oznaczeniem i pierwszeństwem dla pieszych na przejściu…

***

Na Filipinach do jedzenia nie używa się noży. Noże bywają w eleganckich restauracjach dla zachodnich turystów. U Filipińczyków w domach (a także w restauracjach czy barach, których się stołują) dostaniesz widelec i łyżkę. I nie jest to kwestia zamożności, tylko lokalnych zwyczajów.

Jedzenie – proste, ale pyszne (dużo ryb i owoców morza), często dość tłuste (co mnie nieco zdziwiło, zważywszy, o jakim klimacie mówimy). Pieczywa się tam prawie nie jada – za to do wszystkiego je się ryż. Kiedy któregoś dnia ktoś przywiózł torby z jedzeniem z McDonalda – wiadomo, hamburgery, frytki, cola… – to i tak natychmiast ktoś inny przyniósł do tego z kuchni wielką michę ryżu.

My byliśmy tam przyjmowani na dość szczególnych zasadach. Byliśmy gośćmi (a gości przyjmuje się „czym chata bogata”), ale nie byliśmy turystami. Kiedy nasi gospodarze nas karmili – karmili nas tak, jak sami jedli. Kiedy zabierali nas na coś do jedzenia „do miasta” – to do lokali, knajpek i restauracyjek, w których sami jadają i w których nie uświadczysz turysty z Zachodu. Kilka razy miałem wrażenie, że sama nasza obecność (białych Europejczyków) budziła w takich miejscach niejakie zdziwienie – ale bez najlżejszego choćby negatywnego odcienia. Ciekawie było oglądać tak zupełnie inny świat będąc gościem – ale nie będąc typowym turystą.

***

W filipińskich domach (a w każdym razie w ich ogromnej większości) nie ma ciepłej wody. Ciepła woda jest w hotelach (da zagranicznych turystów), w szpitalach, ewentualnie w bardzo zamożnych domach, bardziej (jak nam ktoś powiedział) dla „pokazania, że nas stać”, niż z rzeczywistej potrzeby.

Bo (tu znowu musimy odsunąć nasze klasyczne, europejskie skojarzenia) fakt, że nie ma ciepłej wody, nie oznacza bynajmniej, że z kranów leci zimna woda. Na Filipinach jak chcesz mieć zimną wodę, to musisz ją wstawić do lodówki. Z kranu leci woda – w najlepszym razie – letnia. A jak pójdziesz pod prysznic godzinę-dwie po najgorętszej potrze dnia (czyli koło pierwszej-drugiej po południu), to z prysznica leci ciepła woda, bo biegnące pod ziemia rury są tak nagrzane. A wieczorem – po całym dniu w temperaturach między 30 a 40 stopni Celsjusza – naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty wchodzić pod gorący prysznic. Letnia czy ciepława woda okazywała się absolutnie wystarczająca, żeby się umyć, a przy tym „zdejmowała” przynajmniej część skumulowanego w organizmie ciepła z całego dnia.

A jak już jesteśmy przy wodzie: przyzwyczailiśmy się w Polsce od dłuższego czasu, że niemal wszędzie woda w kranie nadaje się do picia. Na Filipinach (nie wiem, czy na całych, ale wszędzie tam, gdzie byliśmy) wodę pitną się kupuje w specjalnych baniakach – ta w kranie absolutnie nie nadaje się do picia.

***

Wiele drobiazgów, które także składają się na to, co chcę napisać na końcu. Kuchnia, w której gotowano nam posiłki w czasie rekolekcji… Gdyby to tej kuchni wszedł polski inspektor z sanepidu, to by chyba zszedł na zawał. Wygrodzony kawałek pomieszczenia pod bambusową wiatą, w zasadzie bez ścian. Większość sprzętów – parafrazując Bułhakowa – zecydowanie drugiej czystości (choć naczynia, garnki, talerze i sztućce czyste). Podłoga zachlapana. Pod blatem, na którym stoją garnki, leży suczka i karmi szczeniaki. Odjazd 🙂

Ale nikt nie chorował, nikt się niczym nie struł, a jedzenie było naprawdę pyszne.

„Ajzatycki” charakter ulic w mieście. „Szyldoza” taka, że nawet Zakopane się chowa. Nad ulicami gęste sieci przewodów elektrycznych i (chyba) telefonicznych, często łączonych ze sobą w taki sposób, że tym razem polski inżynier-elektryk miałby problemy z sercem. W każdym mieście mnóstwo domów w budowie – ale też dużo takich, których budowę kiedyś tam rozpoczęto, ale nigdy jej nie skończono. Widać, że przeciętne domy dużo skromniejsze niż w Polsce. Co z kolei (wszystko razem) prowadzi do pewnej konkluzji (na koniec dzisiejszego odcinka):

***

Jest mnóstwo takich „drobiazgów”, które uświadomiły mi jedną ważną rzecz. Jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni do tego, że porównujemy się z bogatą Zachodnią Europą (albo ze Stanami Zjednoczonymi, Kanadą, Japonią…). Cały czas (to pozostałość jeszcze z czasów komuny) mamy choćby podświadome wrażenie, że wciąż jesteśmy krajem „na dorobku”. Że jesteśmy – w porównaniu… – raczej biedni. Że jeszcze nam daleko do poziomu zamożności Szwajcarii, Austrii, Skandynawii czy choćby Niemiec.

Musiałem pojechać na drugi koniec świata, aby uświadomić sobie prostą prawdę: żyjemy (tu, w Polsce) w jednym najzamożniejszych państw na świecie. Jasne, jest kilka zamożniejszych – ale po pierwsze nie tak wiele, a po drugie różnica poziomu zamożności między Polską a choćby Szwajcarią jest naprawdę minimalna w porównaniu z różnicą między Polską a Filipinami. To nie jest różnica ilościowa, ale jakościowa. Uwierzcie mi: to jest naprawdę zupełnie inny poziom.

A przecież Filipiny nie są bynajmniej „krajem Trzeciego Świata”. Bo Ewa – która, jak pisałem, na co dzień mieszka w Kenii, gdzie między innymi pracuje w sierocińcu – bardzo szybko uświadomiła nas, że jeśli mówimy o różnicy w zamożności miedzy Polską a Filipinami – to między Filipami a Kenią jest mniej więcej drugie tyle.

I z tą myślą Was na razie zostawię.

Daleko, daleko… Część 2.

Jeśli ktoś się zaniepokoił, że będę teraz wrzucał tu opis całego pobytu na Filipinach, dzień po dniu – to spieszę uspokoić: takich planów nie ma. Chcę raczej – w kilku „blokach tematycznych” – opowiedzieć o ogólnych wrażeniach, przeżyciach i zaskoczeniach związanych z tą wyprawą. Dziś chcę powiedzieć trochę więcej o tej „inności”, o której wspomniałem w poprzednim wpisie – głównie w odniesieniu do przyrody.

Pisałem już, że księżyc „leży” na niebie poziomo, a za to Wielki Wóz „stoi” prawie w pionie. To, oczywiście, wynika z tego, że byliśmy na bardzo małej szerokości geograficznej: tak jak pisałem Bacolod na Negros leży kilka stopni nad równikiem (dla porównania – Warszawa to 52 stopnie i 13 minut szerokości północnej, a miejsce, w którym wcześniej byłam najdalej na południe – Dallas w Teksasie – to 32 stopnie i 46 minut). Co jeszcze z tego wynika? Dzień i noc są przez cały rok prawie równe: różnica czasu miedzy najdłuższym a najkrótszym dniem na Negros wynosi raptem czterdzieści pięć minut (u nas – prawie dziesięć godzin!). W czasie, kiedy tam byliśmy, słońce wschodziło przed szóstą rano – i zachodziło kwadrans po szóstej po południu.

Temperatury… Cóż, możecie sobie wyobrazić. Przez całe dwa i pół tygodnia termometr ani razu nie pokazał mniej niż 26-27 stopni – tyle było bodaj dwa razy. W nocy. W dzień w zasadzie nie zdarzały się temperatury poniżej trzydziestu, a bywało i koło czterdziestu. Na szczęście byliśmy tam w porze suchej: zdarzało się, że po południu przeszła burza, ale trwała plus minus kwadrans. Prawie cały czas wiał także lekki wiatr (…bądź co bądź byliśmy na wyspie, stosunkowo niedaleko od oceanu), dzięki czemu naprawdę dało się wytrzymać. Były trzy dni, które dla nas – Europejczyków z Północy – były naprawdę trudne. Pierwszy – kiedy niemal cały dzień lało. Drugi – następnego dnia, kiedy mokra ziemia parowała i w powietrzu była koszmarna wilgoć, która w połączeniu z temperaturą rzędu 38 stopni naprawdę dawała się we znaki. Trzeci – kiedy było koło czterdziestu stopni i w ogóle nie wiał wiatr, a powietrze było absolutnie nieruchome. Na szczęście w sypialniach i w sali, gdzie odbywały się wspólne spotkania, była klimatyzacja…

Przy okazji pogody wychodzi mnóstwo tych „inności”. Ot, choćby: jesteśmy (my, ludzie z Północy…) przyzwyczajeni do tego, że kiedy w lecie zaczyna padać, to można potem pootwierać okna, bo deszcz sprawia, że temperatura spada i robi się bardziej rześko… Niestety, w tropikach to tak nie działa. Jeśli jest 38 stopni i zaczyna padać, to dalej jest 38 stopni – tyle, że dodatkowo jest wilgotno.

Zupełnie inna jest otaczająca natura. Kiedy szliśmy z domków, w których mieszkaliśmy (o nich w innym „odcinku”…) do sali spotkań czy do jadalni (…o niej też wspomnę…), wszędzie otaczała nas zieleń. Jeśli szło się myśląc o czymś innym, można było odnieść wrażenie, że (nie licząc temperatury) idzie się przez park w dowolnym polskim mieście. Trawa pod nogami, krzewy, drzewa… Normalka. Ale wystarczyło skupić wzrok na dowolnej mijanej roślinie, drzewie czy krzaku, żeby natychmiast uświadomić sobie, że to jest inne, niż u nas. Rosły tam rzeczy, których w życiu wcześniej na oczy nie widziałem – oraz takie, które w Polsce widuje się w doniczkach, a tam przybierały formę ogromnych krzewów czy wysokich drzew. Koło naszego domku rosły na przykład żółte kokosy (zwane też zdaje się malajskimi) – zamiast klasycznych, „włochatych” orzechów rosły na nich kokosy intensywnie żółte, przypominające nieco melony, a nad owocami wyrastały jakieś dziwne kłącza czy odnogi, przypominające nieco „twarzołapy” z horrorów o ksenomorfach:

Wszędzie także rosły palmy – nie tylko te „zwykłe”, znane nam z filmów i pocztówek, ale także palmy zwane tam „foxtail”, czyli „lisi ogon”, ze względu na niezwykły, pierzasty kształt liści:

Na terenie rosły też między innymi mangowce – a zaprawdę, powiadam Wam, nie masz mango nad filipińskie mango! Jeśli jedliście tylko te mango, które można kupić w sklepie w Polsce, to nawet sonie nie wyobrażacie, jak jest różnica w smaku…

Kilka obrazków na koniec dzisiejszego odcinka, żeby pokazać Wam inność tego, co nas tam otaczało (dziś tylko flora, fauna następnym razem).

Daleko, daleko… Część 1.

No i tak to właśnie jest: napisałem „spróbuję jutro” – i od tego czasu minęło dwa i pół tygodnia. Najpierw w panice nadrabiałem różne zaległości z tego czasu, kiedy nie było mnie w Polsce, potem się nazwalało pracy mnóstwo, do tego milion spraw, o których nie będę opowiadał, ale przez które bardzo ciężko było mi się zabrać do napisania czegokolwiek.

Ale może to nawet lepiej… Bo przez te dwa i pół tygodnia sporo spraw mi się poukładało w głowie i może dzięki temu łatwiej mi będzie bardziej spójnie Wam o tym opowiedzieć. Co nie zmienia faktu, że będzie to opowieść w odcinkach – bo gdybym chciał opisać wszystko za jednym zamachem, to pewnie spędziłbym przy klawiaturze dobre kilka godzin. A na to nie mam siły.

Na początek zatem – krótkie wprowadzenie. Co, skąd i dlaczego.

Jeszcze w ubiegłym roku Agaja – jedna z nielicznych osób, które tu regularnie zaglądają (możecie ją zaleźć w komentarzach) – wraz ze swoimi mężem, K., zaproponowali mi, abym pojechał z nimi na Filipiny. Oni jeżdżą tam dość regularnie od dobrych kilku lat, prowadząc rekolekcje Ruchu. Skąd Ruch Światło-Życie na Filipinach? To długa historia, której nie będę tu opowiadał – ciekawych odeślę do miejsca, gdzie można sobie o tym poczytać i posłuchać. Potrzebowali kogoś, kto z jednej strony w miarę swobodnie mówi po angielsku (bo w tym języku prowadzone były całe rekolekcje – w jednym z kolejnych „odcinków” napiszę dlaczego), a z drugiej – kogoś, kto zna Ruch nie tylko na poziomie „przeczytania materiałów formacyjnych”, ale rzeczywiście żyje w tej duchowości. Uznali, że spełniam oba warunki…

Nie od razu podjąłem decyzję (miałem różne wątpliwości, różne trudności wydawały się być przeszkodą…), ale w końcu – jak już wiecie – poleciałem.

Najpierw krótko o samej podróży… Jak popatrzycie na mapę – albo jeszcze lepiej na globus – to zobaczycie, że Filipiny są naprawdę Bardzo Daleko. Jak powiedział jeden z moich znajomych – jest oczywiście na świecie kilka miejsc, gdzie jest dalej. ale już nie tak znowu dużo… Wystarczy powiedzieć, że z Manili do Darwin w Australii samolot leci już tylko niecałe pięć godzin. Jasne, jak popatrzymy w linii prostej, to odległość z Warszawy do Bacolod jest niewiele większa niż z Warszawy choćby do Los Angeles. Tyle, że z Warszawy do Los Angeles można polecieć bezpośrednio. Do Bacolod – nie. Żeby dostać się na wyspę Negros w rozsądnym czasie, ale i za rozsądne pieniądze, najlepiej lecieć liniami lotniczymi z Bliskiego Wschodu: Emirates albo Qatar Airways (my lecieliśmy tą drugą opcją). Sam lot z Warszawy do Dohy (Katar) trwa nieco ponad pięć godzin. Potem trzeba poczekać na dość wygodnym (i klimatyzowanym) lotnisku w Dosze i zapakować się na pokład „głównego” połączenia Doha – Manila. Dziewięć godzin. A potem z Manili trzeba jeszcze – już lokalnymi Philippine Airlines – dolecieć do Bacolod na Negros, co zajmuje godzinę z groszami. Jak łatwo policzyć, same loty to już ponad piętnaście godzin – nie licząc czasu na przesiadki w Dosze i w Manili. A czasu na przesiadki musi trochę być, bo nie można ryzykować, że w razie jakiegoś spóźnienia samolot nam ucieknie. Realnie zatem podróż z Warszawy do Bacolod zajmuje co najmniej dobę – a raczej półtorej.

Lecieliśmy we czworo – Agaja i K. z Poznania, Dawid z Krakowa i ja. Na miejscu miała do nas dołączyć jeszcze Ewa, animatorka Ruchu, Polka na co dzień mieszkająca w Kenii.

Dawno nie byłem tak daleko i trochę się bałem, jak zniosę bardzo długi lot… Niepotrzebnie. Na lotnisku w Manili – czyli już po dobie w podróży – wszyscy siedzieli zmęczeni czekając już tylko na ostatni samolot, a ja chodziłem jak nakręcony, „zwiedzając” wszystkie zakamarki. Najwyraźniej włączył mi się „tryb podróżny”…

Manilę niestety widzieliśmy tylko z okiem autobusu, który – jadąc przez miasto – przewoził nas z terminala międzynarodowego na krajowy. Zaledwie kwadrans jazdy, ale to wystarczyło, żeby uświadomić sobie coś, co dotąd wiedziałem tylko teoretycznie: byliśmy w Azji.

Dokładniej: w dalekiej, południowo-wschodniej Azji. Bo odległość z Polski na Filipiny to nie tylko kilometry… Jak byłem w USA – także w Los Angeles – to odległość była podobna, ale wciąż (teraz to widzę) pozostawałem w kręgu świata euro-amerykańskiego. W obrębie szeroko rozumianego Zachodu. Mimo wszystkich różnic kulturowo jesteśmy sobie stosunkowo bliscy. Ale tutaj…

To naprawdę był Drugi Koniec Świata. Wszystko było inne. Począwszy ruchu ulicznego, poprzez roślinność, sposób bycia ludzi, wygląd domów, zwyczaje – a skończywszy na tym, że dzień i noc były prawie równe (w USA najdalej na południe byłem w Teksasie, tu byliśmy ledwie cztery stopnie nad równikiem!), a kiedy na niebie wschodził księżyc w pierwszej kwadrze, to nie był „rogalikiem”, tylko „łódeczką”: „leżał” poziomo. Za to Wielki Wóz stał na niebie prawie w pionie. Każde spojrzenie na niebo, na krajobraz, na dowolną mijaną roślinę wywoływało taki specyficzny dysonans poznawczy: niby wszystko jest jasne, ale… nic się nie zgadza. Trochę o tych różnicach (na każdym poziomie) napiszę w kolejnych „odcinkach”.

Na razie skończę na tym, że z Warszawy wyruszyliśmy w piątek (25 kwietnia) wcześnie rano, a w Bacolod wylądowaliśmy w sobotę o trzeciej po południu – ale czasu lokalnego, czyli o dziewiątej wieczorem czasu polskiego (tak, sześć godzin różnicy). Ponad półtorej doby…

Ale powitanie, jakie nas czekało na miejscu – gościnność, otwartość i radość naszych Gospodarzy – było warte każdej minuty w podróży.

Ale o tym już w następnym odcinku. Będzie oczywiście trochę zdjęć – dziś już tylko… lotnisko w Manili 🙂

Za górami, za lasami, na dalekich morzach…

Obiecałem, że napiszę – i oczywiście po raz kolejny mi się nie udało. Niewiele brakowało, a spełniłbym obietnicę dopiero po powrocie. Jutro dzień będzie szalony, na pewno nic nie napiszę, a pojutrze rano wyruszam. A po-pojutrze rano będę już za górami, za lasami…

Tym razem tych gór (…i lasów) będzie naprawdę sporo. Drugi raz w życiu będę tak daleko od domu. Pierwszy był w roku 1993, kiedy w ciągu półtora miesiąca autobusami i autostopem przejechałem wzdłuż i wszerz całe Stany Zjednoczone. Pojutrze rano zaczynam wyprawę na porównywalną odległość (…sumarycznie chyba nawet nieco większą), tylko w zupełnie przeciwną stronę. Czyli równie daleko, ale za to kierunek jest nieco mniej oczywisty. Jasne, jest na świecie jeszcze parę miejsc, gdzie jest dalej – ale już nie tak bardzo dużo…

W sobotę rano (czasu miejscowego, w Polsce będzie wtedy środek nocy) będę w Manili, a wczesnym popołudniem (czasu miejscowego) w Silay, niedaleko Bacolod na wyspie Negros.

Tak, Panie i Panowie – lecę na Filipiny. Wyjeżdżam w piątek rano, wracam 13 maja.

Dodam (…żebyście nie pomyśleli, że wygrałem w Lotto…): nie, nie będzie to wyprawa turystyczna (choć, rzecz prosta, to i owo na pewno uda się zobaczyć – na czele z aktywnym wulkanem Kanlaon). Razem z grupą animatorów z Ruchu będziemy tam prowadzić dwie krótkie serie rekolekcji. Czyli jadę na misje…

Co, jak, dlaczego, jak do tego doszło – to naprawdę długa historia, którą nie omieszkam się z Wami podzielić, ale już raczej po powrocie. Jutro czeka mnie wielkie pakowanie i załatwianie tysiąca Bardzo Ważnych Spraw, więc chyba muszę już kłaść się spać.

Powiem Wam tylko jedno: tak się złożyło, że akurat jak tam będziemy, odbędzie się konklawe i (najprawdopodobniej) zostanie wybrany nowy papież. Jednym z „papabile” – wymienianym wśród piątki najbardziej prawdopodobnych kandydatów – jest były arcybiskup Manili, kardynał Luis Antonio Tagle. Więc gdyby się okazało, że to on zostanie nowym biskupem Rzymu – to byłoby naprawdę niesamowite doświadczenie, móc być świadkiem jego wyboru w jego ojczyźnie.

***

Cieszę się na ten wyjazd, oczywiście, jak głupi… To niesamowite „combo”:

  • bardzo daleko;
  • Azja (pierwszy raz);
  • wyspy…
  • …na Pacyfiku (!)
  • prawie na równiku (będziemy dokładnie 4 stopnie nad równikiem)
  • …no i w ogóle kompletny Koniec Świata

…czyli wszystko to, co Tygrysy lubią najbardziej.

Co nie zmienia faktu, że jest kilka spraw, które moją radość nieco przytępiają. Kilka spraw, o które się martwię (nie tam, nie w podróży – ale w tym, co zostawiam tu, w domu). Więc tych z Was, którzy mają takie zwyczaje, proszę o duchowe wsparcie…

Takie sobie marudzenie…

Wybaczcie, że mało piszę. Nie dlatego, bynajmniej, że nic się nie dzieje (…choć naprawdę nie dzieje się nic…), bo dzieje się dużo. Ale jakoś nie mam siły. Nie mogę się zebrać. Co, rzecz prosta, jest bez sensu, bo właśnie powinienem się zebrać, bo to pisanie pomaga mi zebrać myśli, zobaczyć pewne rzeczy jaśniej, spojrzeć z dystansu.

Ale co z tego, skoro nie mogę. Poczucie zapętlenia, niemożności, bezsilności sprawia, że kiedy chcę usiąść i coś napisać, jakiś wewnętrzny głos mówi „…ale po co… nie mam siły… nie chce mi się…”. Nienawidzę poczucia bezsilności. Nienawidzę sytuacji, kiedy po prostu nic nie mogę zrobić, kiedy jedyne, co mi zostaje to czekanie, aż sprawy się ułożą.

Tak, mam pełną świadomość tego, że to oczekiwanie (…i realna nadzieja, że sprawy się rzeczywiście ułożą) jest efektem tego, że wcześniej zadziałałem, że podjąłem określone decyzje. I mam świadomość, że były to słuszne decyzje.

Ale to nic nie zmienia. Konieczność patrzenia, jak „sprawy powoli się układają” – bez możliwości interwencji, zmiany czegoś, przyspieszenia ich… – jest dla mnie torturą. Tym większą, że patrzę na czyjeś cierpienie, czyjeś zmagania. I nie jestem w stanie pomóc „tu i teraz”.

Wybaczcie, że nie wchodzę w szczegóły (choć niektórzy z Was je znają…). Ale tych pozostałych też proszę – westchnijcie w intencji…

***

Tymczasem – o czym tu dotąd nie pisałem – poza wszystkim innym przede mną naprawdę wyjątkowa wyprawa. Po Wielkanocy wyruszam w miejsce naprawdę niezwykłe. Niezwykłe przez swoje położenie, niezwykłe przez fakt, że tam jeszcze nie byłem, niezwykłe przez odległość (ostatni raz tak daleko od domu byłem ponad trzydzieści lat temu, jak podróżowałem po Stanach; to będzie porównywalna odległość, choć miejsce dużo mniej oczywiste, a przez to – z perspektywy Wędrowca – jeszcze bardziej pociągające). Nie będzie to wyprawa turystyczna (choć oczywiście jakiś element Wielkiego Wędrowania też się w tym znajdzie). Więcej szczegółów może następnym razem (…taki mały cliffhanger…).

No i powinienem się cieszyć i być nakręcony samą wizją… Ale jestem tylko trochę. To, o czym pisałem na początku, sprawia, że boję się tego czasu. Tak, jak dzieliłem się w rozmowie z kilkoma osobami, które też tam jadą: paradoksalnie nie boję się drogi, nie boję się wyprawy, związanych z nią wyzwań (jestem Jaś Wędrowniczek, Włóczykij, Wędrowiec, droga to mój żywioł…) – boję się tego, co zostawiam za sobą tu, w domu.

Ale może niepotrzebnie. Może właśnie tak ma być. Może właśnie to moje zniknięcie na dwa tygodnie sprawi, że coś się szybciej ruszy do przodu. Może doda energii, zmobilizuje do działania. Chcę mieć taką nadzieję.

***

Taka myśl, która ostatnio wraca i domaga się przemyślenia: z odwagą – czy też, patrząc z drugiej strony, ze strachem – jest tak samo, jak z miłością (tą w znaczeniu Agape) czy z przebaczeniem. Tu nie chodzi o uczucia (w sytuacji zagrożenia tylko głupiec się nie boi), ale o świadomą decyzję. Odwaga to nie brak uczucia strachu – ale zdolność robienia tego, co właściwe, mimo strachu.

***

A mówiłem Wam, że Piłka przebiegła ten półmaraton w Cambridge? Coraz częściej się zastanawiam, czy jednak jej nie podmienili w szpitalu jako noworodka…

***

Passenger na koniec. Posłuchajcie. Bardzo mnie ta piosenka poruszyła. Ten człowiek jest naprawdę świetnym „tekściarzem” (poza wszystkim). To kolejny utwór (po tym, który wrzuciłem w poprzednim wpisie) z muzycznej adaptacji książki „Niezwykła wędrówka Harolda Fry” autorstwa Rachel Joyce.

Muzycznie, podróżniczo, motoryzacyjnie…

Równo miesiąc minął od ostatniego wpisu, a tyle się w tym czasie wydarzyło, że jakbym chciał wszystko i ze szczegółami opowiedzieć, to bym tu siedział do rana. Siłą rzeczy na razie będą tylko główne punkty i jedynie najważniejsze szczegóły…

O czym zatem wspomnieć warto:

1. Jeszcze przed ostatnim wpisem byłem na wyjeździe rekolekcyjno-warsztatowym. Dużo muzyki, mnóstwo fantastycznych ludzi, naprawdę cudowny czas. Byłem członkiem ekipy organizującej to wydarzenie, ale od strony czysto muzycznej postacią numer jeden był Janek Krutul – dyrygent chóralny, znakomity kompozytor „młodego pokolenia”, wykładowca na akademii muzycznej w Warszawie i w Białymstoku. Niesamowite, co jeden profesjonalista jest w stanie w ciągu kilku dni wydobyć z bandy amatorów. Wrzućcie sobie jego imię i nazwisko w wyszukiwarkę na YouTube i zobaczcie, jakie rzeczy śpiewaliśmy (no dobra – ja jak wiadomo nie śpiewam, ale grałem i mogłem w tym uczestniczyć). Niezwykłe doświadczenie.

2. A potem, na początku września – tak, jak pisałem wcześniej – wyjechałem sobie sam, zostawiając całą trójkę Potworów (bo Piłka na wakacjach w domu…) na pastwę losu. Przeżyli, wszyscy troje. Pies i kot też przeżyły, więc chyba nie było bardzo źle.

A ja przez pełne osiem dni (nie licząc dnia podróży „tam” i dnia podróży „z powrotem”) jeździłem sobie po Sardynii. I to też, powiem Wam, było niezwykłe doświadczenie. Dziwne miejsce – trochę przypominające Korsykę, ale na większym luzie, bardziej w klimacie „slow-life”. Piękne wybrzeża, cudowne góry (sporo niższe niż na Korsyce), malownicze drogi, dużo ciszy, mili ludzie i najlepsza kawa, jaką piłem w życiu (…gdybyście kiedyś byli na Sardynii, pojedźcie koniecznie do Sant’ Antioco – miasteczka na wyspie o tej samej nazwie – do małej kawiarni, gdzie podają kawę z lokalnej palarni Taberlet; kawa kosztuje +/- tyle samo, co w dowolnej innej kawiarni, czyli espresso za 1 euro, espresso macchiato za 1,20; i nie, palarnia Taberlet nie płaci mi za reklamę :-).

Widziałem na Sardynii kilka miejsc naprawdę przepięknych, przeżyłem kilka naprawdę niezwykłych chwil. Opowiem Wam coś więcej, ale już nie dziś.

3. No i rzecz bardziej przyziemna, ale też ważna: mamy już następcę ś.p. Draculi, która – zgodnie z przewidywaniami – przeniosła się do krainy wiecznych części samochodowych (…naprawdę nie bardzo było co naprawiać). Po pełnym rozliczeniu leasingu okazało się, że po tym, co firma leasingowa wzięła dla siebie, pozostała jeszcze całkiem uczciwa kwota z ubezpieczenia, która trafiła do mnie. Taka sama kwota, jaką trzy lata temu włożyłem jako „wkład własny” w leasing Draculi. Co oznaczało, że mam tyle samo na „wkład własny” w leasing kolejnego auta. Poszukiwania w sieci trwały dość długo, ale zakończyły się powodzeniem. Potem kwestie finansowe, leasing, bank i takie różne…

No i od wczoraj jeździmy Czerwoną Strzałą:

Czerwona Strzała jest Oplem Astrą w wersji Sports Tourer. „Sports” oznacza nieco mocniejszy silnik i pare bajerów sugerujących „sportowość” tego skądinąd typowo rodzinnego samochodu. „Tourer” znaczy tyle, że jest to kombi. Strzała jest w wieku wczesnoszkolnym – ma sześć lat. Przyjechała z Niemiec. Niemiec płakał, jak sprzedawał i tak dalej. Zdjęcie z sieci, to nie nasz egzemplarz (my nie mamy takich bajeranckich alu-felg), ale poza tym dokładnie taki. Wliczając w to kolor, który powinien nosić nazwę katalogową „czerwony jak jasny gwint”.

„Mam nadzieję, że posłuży ci dłużej, niż poprzedni” – podsumował nieco złośliwie kolega J. I za to go lubię 🙂

Półtora tygodnia biegania za samochodem (zakończonego wyprawą po Czerwoną Strzałę na odległość czterystu pięćdziesięciu kilometrów od domu) oznacza, że narobiło mi się nieco zaległości w pracy, które teraz muszę nadrabiać. Ale to już – jak mawiał Kipling – zupełnie inna historia…

Szkoły, staże, studia i inne zjawiska pogodowe…

Powiadają, że jak jest się dzieckiem, to dni wydaja się krótkie, a lata długie – a kiedy przychodzi starość, zaczyna być odwrotnie: dni ciągną się niemiłosiernie, lata pędzą jak głupie. Cóż, najwyraźniej jestem mniej więcej w połowie drogi, bo mam wrażenie, że zarówno dni, jak lata mijają w jakimś kompletnie nierealnym tempie. Ostatni wpis był miesiąc temu. Pstryk – i kończy się maj. Zaraz czerwiec. A potem lato.

***

Dzieję dużo (…choć naprawdę nie dzieje się nic…). Pucek zdał już prawie wszystkie egzaminy… Tyle, że – jak pamiętamy ze znanej reklamy – „’prawie’ robi wielką różnicę”. Bo te trzy, które mu zostały, to trzy najtrudniejsze – matematyka, fizyka i niemiecki. Matematyka i fizyka – wiadomo, kobyły, rozszerzenia. Niemiecki – bo Pucek go nie kocha. BARDZO go nie kocha. Inna sprawa, że jak dotąd idzie mu naprawdę nadspodziewanie dobrze – średnią ma sporo powyżej czwórki, w dodatku dostał czwórkę z polskiego (czego naprawdę się nie spodziewałem). Więc daj Boże, że te trzy ostatnie też zda, a ja będę mógł odetchnąć…

***

Piłka idzie jak burza, zdaje kolejne egzaminy, pisze kolejne eseje… Po tym roku studenci prawa muszą odbyć obowiązkowy staż w kancelarii prawniczej (studia to teoria, tam mają doświadczyć praktycznej strony tego zawodu). Staż można odbywać gdziekolwiek, ale oczywiście im większa i bardziej szanowana kancelaria, tym więcej chętnych. Jeśli ktoś chce odbyć staż w jednej z pięciu największych i najbardziej prestiżowych kancelarii / firm prawniczych w Londynie – znanych jako „Magic Circle” – sam proces aplikacji ma kilka etapów, a na każde miejsce na stażu jest kilkuset chętnych. A większość z tych chętnych to oczywiście studenci z Cambridge i Oxfordu, najczęściej – rzecz prosta – Brytyjczycy po bardzo ekskluzywnych prywatnych szkołach. Piłka przeszła tę kilkuetapową rekrutację i dostała się do… DWÓCH firm z „Magic Circle” (bo rekrutacja do każdej z nich jest rzecz prosta niezależna). Podobno taki wyczyn nie udał się nikomu od paru lat… Zapytałem ją, który z tych staży wybierze – odpowiedziała (kto by pomyślał…), że oczywiście weźmie udział w OBU, bo się nie pokrywają. Co oznacza, że będzie siedzieć w Londynie do końca lipca.

Teoretycznie dla samych studiów nie ma znaczenia, gdzie się taki staż odbędzie – ale teoria teorią, a w praktyce sam wpis w CV, że odbyło się staż w jednej z firm z „Magic Circle” ma ogromne znaczenie przy poszukiwaniu pracy. Nie mówiąc o tym, że jeśli stażysta się „spodoba”, to firma może mu już na tym etapie zaproponować, że zaraz po skończeniu studiów daje mu pracę. Czasami mam wrażenie, że dla tej dziewczyny po prostu nie ma rzeczy niemożliwych. Sky is the limit.

***

Pietruszka ma podwójnie trudny czas. To znaczy: obiektywnie oczywiście świetnie sobie radzi, ale jak wiadomo „obiektywnie” to nie wszystko. Po pierwsze – pisze pracę licencjacką plus kończy jakieś projekty, więc (jak to on) panikuje że nie zdąży i sobie nie poradzi. Oczywiście, że sobie poradzi, prawie na pewno zdąży – a jakby miał obsuwkę, to akurat przesunięcie licencjatu o tydzień czy dwa nie jest problemem. No ale to Pietruszka, obowiązkowy i poukładany na granicy obsesji, więc stresuje się jak dziki (…nie wiem, czy dziki się stresują…). Po drugie – czeka go trudny wybór, na który też ma coraz mniej czasu: musi się zdecydować, w którym kierunku będzie robił magisterkę. Z jednej strony ciągnie go do czysto teoretycznej, naukowej matematyki (algebra, teoria liczb, trochę rachunek prawdopodobieństwa i tym podobne czary); z drugiej – fascynuje go tak zwane uczenie maszynowe, czyli – mówiąc w uproszczeniu – matematyczna strona sztucznej inteligencji i tego typu atrakcje. Wybór jest trudny: to pierwsze jest chyba trudniejsze, bardziej wymagające intelektualnie; to drugie – ciekawe, a przy tym poniekąd (w dzisiejszych czasach) gwarantuje dobrą i ciekawą pracę. „Osiołkowi w żłoby dano”. A dokonywanie wyborów to jest coś, czego Pietruszka nie lubi. Bardzo, bardzo nie lubi. Jego quasi-aspergeryczna osobowość cierpi w takich sytuacjach… A kiedy tak cierpi – bywa dość irytujący, łatwo się w sobie zamyka, trudno do niego dotrzeć i generalnie zachowuje się w sposób depresyjno-introwertyczny. Co nie ułatwia życia ani jemu, ani otoczeniu… Ja jestem spokojny, wiem, że sobie poradzi, a niezależnie od tego, co wybierze, będzie w ty dobry. Ale jeszcze półtora miesiąca będzie pod górkę…

***

A ja?

Siedzę i tłumaczę pewien koszmar… Koszmar jest nawet dosyć ciekawy – problem polega na tym, że chodzi o serię w gruncie rzeczy naukowych artykułów, których podstawowym tematem jest teoretycznie pewien złożony nurt psychoterapii (mieszczącej się w ramach psychoterapii humanistycznej), ale w praktyce są to w gruncie rzeczy teksty filozoficzne. Niektóre nich napisane są tak strasznym językiem, że nawet nie mam pomysłu, jak Wam to opisać. Czytaliście kiedyś Heideggera? No to wyobraźcie sobie, że czytacie Heideggera, którego ktoś bardzo nieudolnie przetłumaczył na polski. Tekst jest trochę taki, jak w starym dowcipie o powietrzu na Śląsku, które jest całkiem dobre, tylko najpierw trzeba je dobrze pogryźć. I jeszcze miesiąc (albo nieco dłużej) będę się z tym męczył. Nie chcielibyście usłyszeć, co czasami mówię przy pracy. Jęknięcie „…w co ja się wpakowałem!” często jest dopiero wstępem…

Na szczęście potem mam już zaklepaną zupełnie inną książkę, napisaną normalnym językiem, reportażową, ciekawą.

I jeszcze na koniec (bo się późno robi…): jest szansa, że w tym roku znowu uda mi się we wrześniu pojechać na parę dni samemu na jakąś szaloną wyprawę. Mam plan – i nawet chyba jest szansa, że uda się go zrealizować (choć oczywiście będzie to zależało od wielu czynników, ze szczególnym uwzględnieniem finansów). Nie mogę na razie zdradzić szczegółów, ale trzymajcie kciuki… Bo bardzo, naprawdę bardzo tego potrzebuję. Trochę tak się właśnie czuję, jak Steph o tym śpiewa w tej piosence:

Errata…

…do poprzedniego wpisu, zainspirowana komentarzem Agai.

Jak wiadomo ja w ogóle nie powinienem wchodzić do księgarni, bo to trochę jak wpuszczanie alkoholika do monopolowego… Ale w Cambridge się nie oparłem. Księgarni multum, ale jedna jest szczególna: to własna księgarnia Cambridge University Press. Trzy piętra książek, dla mnie – trochę jak muzeum. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie taka oto plansza, ukazująca „oś czasu”, a zwłaszcza ten duży napis na górze:

Kiedy w Polsce rządził Stefan Batory, a Zamoyski oblegał Psków, w tym miejscu (w tym budynku, w tych wnętrzach) już sprzedawano książki. Robi wrażenie 🙂

Cambridge, Cambridge i po…

Dużo się dzieje, choć z drugiej strony – „naprawdę nie dzieje się nic”, jak śpiewał Poeta…

Tak, jak pisałem, pojechałem do Cambridge. Wyprawa – choć krótka – była niezwykle sympatyczna. Na miejsce (czyli już pod bramę Trinity College) dotarłem koło wpół do szóstej po południu (czasu wyspiarskiego). Zostawiłem plecak u Piłki w pokoju i… „poszliśmy w miasto”. Łaziliśmy tu i tam prawie do jedenastej w nocy, poznałem znajomych mojej córki (których dotąd znałem tylko z jej opowiadań), a Cambridge po zmroku to naprawdę urocze miejsce. Następnego dnia wstaliśmy koło dziewiątej i… dla odmiany łaziliśmy cały dzień po mieście, zwiedzając, oglądając… Różne college’e, stare kościółki, kapitalne muzeum (mnóstwo starożytności, ale też malarstwo – od średniowiecza, przez mistrzów renesansu, po impresjonistów, Picassa i Rothkę…). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się nachodziłem. Jeden zawód: Muzeum Historii Naturalnej (podobno bardzo ciekawe, z mnóstwem fantastycznych eksponatów) było akurat na kilka dni zamknięte z powodu jakiegoś remontu. Trudno, może następnym razem.

O wpół do szóstej wieczorem odbyła się uroczystość, o której pisałem poprzednim razem. Kaplica Trninity College jest po prostu piękna, w dodatku są w niej wspaniałe organy, na których w czasie uroczystości ktoś grał Haendla – po prostu bajka… Nastąpiło uroczyste „przyjęcie w szeregi” (każdy nowy Scholar był wymieniany z imienia i nazwiska; byłem pod wrażeniem, jak tutor Piłki poprawnie przeczytał nasze dość skomplikowane nazwisko – ale okazało się, że wcześniej specjalnie do niej przyszedł, żeby go nauczyła, jak się je poprawnie wymawia…). Później pani Master (chyba odpowiednik rektora, ale nie na poziomie całej uczelni, tylko konkretnego college’u) wygłosiła krótką przemowę (naprawdę krótką!), po której wszyscy udaliśmy się do Master’s Lodge (apartamentów pani „chyba rektor”) na kieliszek szampana (dla niepijących był musujący napój o smaku bzu!) i słynne w Cambridge pikantne, serowe ciasteczka (zostawię bez komentarza ;-). I tyle – całość trwała niecałe półtorej godziny.

A potem – dla odmiany – chodziliśmy jeszcze po mieście… Cambridge to naprawdę niezwykłe miejsce: całe wielkie centrum miasta składa się w większości z historycznych budynków i w 90% należy do Uniwersytetu. To jakby „miasto w mieście”, gdzie na ulicach trudno spotkać ludzi niezwiązanych z uczelnią: studenci, wykładowcy, pracownicy administracyjni i techniczni… Wynika z tego wiele rzeczy – trochę problemów, ale także fakt, że jest to obecnie najbezpieczniejsze miasto w Wielkiej Brytanii. Jedynym „poważnym problemem” z jakim mierzy się policja, są kradzieże rowerów, a poza tym „typowa działalność przestępcza” w Cambridge sprowadza się do tego, że czasami jakiś student za dużo wypije i na przykład stłucze gdzieś szybę. Piłka (i jej znajomi) chodzą po mieście (w tym także po błoniach nad rzeką, skwerach i parkach) o różnych mocno studenckich porach (czyli także baaardzo późnym wieczorem).

Trzeciego dnia wyszedłem od Piłki koło dziesiątej (rano…), bo później miała już jakieś spotkanie, pochodziłem jeszcze trochę – i ruszyłem w stronę dworca, skąd pociągiem w pół godziny dojechałem na lotnisko London Stansted. Już koło ósmej wieczorem byłem w Modlinie.

Niestety nie mogłem wziąć ze sobą aparatu (jechałem tylko z minimalnym bagażem podręcznym), ale wrzucę Wam zdjęcie zrobione telefonem Piłki (jej telefon ma dużo lepszy aparat niż mój telefon…). Tak wygląda sklepienie kaplicy King’s College (wstęp do kaplicy dla zwiedzających kosztuje dziesięć funtów – ale studenci mają wstęp darmowy i mogą legalnie za darmo wprowadzać swoich gości ;-).

***

Ale Cambridge to nie tylko piękne budynki, muzea i zabytki. Atmosfera tego miejsca jest naprawdę niepowtarzalna. Z jednej strony – „studenckie życie” ze wszystkimi jego urokami, z drugiej – poczucie obcowania z całymi wiekami historii i miejscem, które tworzy naprawdę niezwykłe środowisko intelektualne. Wracając pomyślałem, że nawet niezależnie od całej wiedzy i umiejętności, jakie zdobywa się w czasie studiów tutaj (i wszystkich możliwości, jakie się dzięki temu przed człowiekiem otwierają) sam fakt studiowania przez trzy lata w takim miejscu, w takim otoczeniu i wśród takich ludzi – to jest jednak niesamowita przygoda.

***

Pod koniec stycznia w ramach ferii byliśmy z Puckiem i znajomymi na kilka dni w Beskidzie Śląskim. Pucek nawet pojeździł na nartach… jeden dzień. Bo potem już lało. Ale i tak było sympatycznie. Pietruszka z nami nie pojechał, bo akurat wtedy zaczynała mu się sesja. Za to sobie od nas odpoczął 😉

***

Za to dziś… Ech. Wczoraj Pietruszka zdał ostatni egzamin w sesji, ale dziś musiał jeszcze dokończyć jakiś projekt, wymagany do zaliczenia semestru, który musi oddać do północy (piszę te słowa o ósmej wieczorem). My z Puckiem pojechaliśmy na pizzę do tych samych znajomych, z którymi byliśmy w górach (mieszkają niedaleko), on został, żeby spokojnie kończyć swój projekt. I co?…

I dziadek. Dziadek L. (mój teść) to bardzo specyficzna osoba, kto mnie zna, ten wie, że relacje mamy… Hmmm… Niełatwe. Człowiek dziwny, a bardzo (BARDZO) specyficznych poglądach na mniej więcej wszystko, w dodatku (na moje oko) osobowość paranoiczna z uwzględnieniem wiary we wszystkie chyba możliwe teorie spiskowe (co z kolei, jak wiedzą moi znajomi, na mnie działa jak czerwona płachta na byka). Długo by mówić. A dodatkowo dziadek ma ten wkurzający zwyczaj, że przychodzi do nas rzadko, ale za to nigdy się nie zapowiada. Ot, wpada i już. Sobota albo niedziela, jesteśmy w domu, coś robimy – i nagle wchodzi dziadek.

Jeszcze kiedy żyła M. próbowaliśmy jakoś mu wyjaśniać, że to nienajlepszy pomysł, ale jak grochem o ścianę. Aluzji nie rozumie (albo udaje, że nie rozumie), przy próbie powiedzenia pewnych rzeczy wprost czuje się urażony. Cóż, trudno – taki jest i już się pewnie nie zmieni. Jak się kiedyś zbiorę, to może o dziadku L. napiszę coś więcej, żeby się wygadać…

Ale dziś po prostu się wkurzyłem: my pojechaliśmy, a Pietruszce dziadek zwalił się na głowę. Więc mój syn, młodzieniec kulturalny i dobrze wychowany, przez dwie godziny gadał z dziadkiem, grał z nim w szachy – i dopiero kiedy my wróciliśmy do domu mógł wrócić do swojego projektu. Co oznacza, że zamiast skończyć do ósmej i pójść się spotkać ze znajomymi (co miał w planach) będzie siedział pewnie do samej północy. W dodatku jest zły, zmęczony i zirytowany.

Jasne, powinien powiedzieć dziadkowi, że bardzo go przeprasza, ale ma projekt na studia, czas do północy i musi pracować. Ja nie miałbym z tym problemu, Piłka też nie – ale Pietruszka jest z innej gliny i asertywność nie jest jego mocną stroną…

Przyznam, że jestem zły.