Challenger

Tuwim podobno mawiał: „Obywatele, chwalcie się sami, nikt za was tego lepiej nie zrobi”. No to się pochwalę…

Dziś (29 stycznia) premiera. Polecam, kawał naprawdę ciekawej i świetnie napisanej literatury faktu, autorstwa Adama Higginbothama (tego od „O północy w Czarnobylu”). Opowieść o jednej z najsłynniejszych katastrof w historii lotów kosmicznych.

I nawet wczoraj było co nieco na gazeta.pl…

Jesiennie i literacko

Trudno mi się ostatnio zebrać do tego, żeby coś napisać. I nawet nie do końca wiem dlaczego – bo pracy nie mam więcej niż zwykle. Chyba chodzi o jesień, która nigdy nie była moją ulubioną porą roku. Zimno, mokro, ciemno i w ogóle nic się nie chce. Pisać też. A z drugiej strony mam świadomość, że to pisanie mi dobrze robi, że pomaga poukładać sobie w głowie różne myśli… Może powinienem podjąć taką świadomą decyzję, żeby częściej tu pisać. Raz na tydzień na przykład. Tyle, że takie konkretne postanowienia nie są moją mocna stroną. Zobaczymy.

Skończyłem poprzednią książkę, która, choć bardzo ciekawa, była – zwłaszcza w swojej końcowej części – lekturą poniekąd dość przygnębiającą (nie mogę na razie szczegółów zdradzać, bo książka jeszcze nie wyszła). Miałem nadzieję, że następna będzie nieco lżejsza – ale nic z tego: opowieść w zupełnie innym wymiarze, ale niestety pokazująca bardzo nieprzyjemną stronę ludzkiej natury. Świetnie napisana, dynamiczna, pokazująca znaną historię w zupełnie innym świetle… Ale niewątpliwie przygnębiająca.

***

Tymczasem codzienne życie toczy się zwykłym trybem. Pietruszka wygląda na zadowolonego ze studiów magisterskich – w drugiej połowie września znowu chodził trochę „nakręcony”, niepewny, czy dobrze wybrał – i siłą rzeczy w kiepskim humorze… Ale teraz wygląda na to, że jest dobrze. Wraca z zajęć zmęczony, ale w humorze (co u niego rzadko idzie w parze), zdarza się nawet, że coś opowiada. Ja co prawda niewiele z tego rozumiem, ale cieszę się razem z nim.

Piłka – niezależnie od wszystkich „normalnych” (dla niej) codziennych sukcesów – aplikuje na studia magisterskie (Masters). Z jednej strony – te trzy konkretne kursy magisterskie, które ją interesują, są w samych lokalizacjach z górnej półki (Oxford, jakiś drugi ośrodek w Anglii, którego nie pomnę, i Harvard). Z drugiej – ona jest w sytuacji, w której może do tego podchodzić absolutnie na luzie – jeśli dostanie się (i zdobędzie odpowiednie stypendium) w jednym z tych trzech miejsc, to świetnie; ale jeśli nie uda się zdobyć stypendium, to też nie szkodzi: tak, jak pisałem, ma już zagwarantowaną pracę w jednej z największych i najbardziej prestiżowych kancelarii prawnych w Wielkiej Brytanii, do której zostanie przyjęta niezależnie od magisterki. Więc w razie czego może spokojnie iść do pracy (dobrej, przyzwoicie płatnej, dającej „dobry wpis w CV”), a za dwa albo trzy lata i tak pójść na magisterkę na koszt pracodawcy, który w zamian zażąda np. podpisania cyrografu na kolejne trzy lata – ale to, jak mówi Piłka – jest „wliczone w koszty”.

Poza tym Piłka – namówiona przez swoją przyjaciółkę z Tanzanii – zaczęła… biegać. BIEGAĆ. Piłka. Jak ktoś ją zna, to nie uwierzy. Biega dwa – trzy razy w tygodniu po 5-7 kilometrów. Na samą myśl dostaję zadyszki. No i teraz koleżanka ja namówiła, żeby pobiegły w półmaratonie. W maju. Właśnie zaczęły się przygotowywać. Zawsze, jak człowiek pomyśli naiwnie, że nic go już w życiu nie zaskoczy, to rzeczywistość mówi „…potrzymaj mi piwo!”.

Pucek gra na gitarze, potem długo, długo nic, a potem jeszcze się uczy. Egzaminy zdaje. Nie jest źle. Tylko na kolegów się wkurza, bo zdaje się, że traktują tę ich „kapelę in statu nascendi” zdecydowanie mniej poważnie, niż on. Ale w szkole muzycznej Yamahy, do której chodzi od reku, powstaje jakiś zespół – więc chodzi na próby i może coś z tego wyniknie. Czy w przyszłości będę znany jako „ojciec tego gitarzysty z kapeli X”? Czemu nie… 😉

***

Przeczytałem jedną (na razie) książkę tegorocznej noblistki, pani Han Kang. I muszę powiedzieć, że jej wrażliwość i styl bardzo do mnie trafiają. Na pewno sięgnę po kolejne. To zupełnie inna literatura, niż twórczość zeszłorocznego laureata, Jona Fossego: mniej intelektualna, bardziej emocjonalna – i nie da się ukryć, że czuje się w tym wrażliwość wyrosłą z zupełnie innej kultury, z zupełnie innego świata opowieści, poezji, sztuki. Zawsze zastanawiam się – trochę z zawodowej ciekawości – jak to jest tłumaczyć literaturę pochodzącą z tak zupełnie innego kręgu kulturowego, z tak innego świata. Bo przecież język to nie tylko zestaw słów plus reguły ich łączenia. To także – właśnie – wrażliwość, archetypy, kody kulturowe i wyrastający z tego wszystkiego sposób myślenia i postrzegania świata. Na ile – nie znając tego świata, tej wrażliwości, tych kodów – jesteśmy w ogóle w stanie zrozumieć, „co poeta miał na myśli”? Czy praca tłumacza przekładającego z języka koreańskiego, japońskiego albo – czy ja wiem? – tajskiego nie jest znacznie bardziej frustrująca? Kiedy tłumaczy się książki z angielskiego (…francuskiego, włoskiego, hiszpańskiego czy choćby norweskiego), tłumacz porusza się jednak w ramach jednej przestrzeni kulturowej (nawet, jeśli bogatej i zróżnicowanej). Przy koreańskim czy chińskim – jak mi się wydaje – to musi być znacznie trudniejsze. Z jednej strony zawsze odwołujemy się do jakiegoś ogólnoludzkiego doświadczenia, z drugiej – to doświadczenie jednak wyraża się w konkretny sposób. Język determinuje myślenie tak samo, jak myślenie determinuje język.

Polecam (przy okazji) najnowszą książkę Harukiego Murakamiego („Miasto i jego nieuchwytny Mur”), w której pisarz wraca (po części) do świata znanego z powieści „Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland”. Na końcu znajdziemy kilka słów od tłumaczki, która wyjaśnia, dlaczego pewne rzeczy oddaje tak, a nie inaczej, i na jakie zabiegi edytorskie zdecydowała się, żeby lepiej oddać sposób myślenia – no właśnie – specyficzny dla języka zupełnie innej kultury, spoza kręgu literatury euro-amerykańskiej. Po tych wyjaśnieniach książkę zupełnie inaczej się czyta…

Szkoły, staże, studia i inne zjawiska pogodowe…

Powiadają, że jak jest się dzieckiem, to dni wydaja się krótkie, a lata długie – a kiedy przychodzi starość, zaczyna być odwrotnie: dni ciągną się niemiłosiernie, lata pędzą jak głupie. Cóż, najwyraźniej jestem mniej więcej w połowie drogi, bo mam wrażenie, że zarówno dni, jak lata mijają w jakimś kompletnie nierealnym tempie. Ostatni wpis był miesiąc temu. Pstryk – i kończy się maj. Zaraz czerwiec. A potem lato.

***

Dzieję dużo (…choć naprawdę nie dzieje się nic…). Pucek zdał już prawie wszystkie egzaminy… Tyle, że – jak pamiętamy ze znanej reklamy – „’prawie’ robi wielką różnicę”. Bo te trzy, które mu zostały, to trzy najtrudniejsze – matematyka, fizyka i niemiecki. Matematyka i fizyka – wiadomo, kobyły, rozszerzenia. Niemiecki – bo Pucek go nie kocha. BARDZO go nie kocha. Inna sprawa, że jak dotąd idzie mu naprawdę nadspodziewanie dobrze – średnią ma sporo powyżej czwórki, w dodatku dostał czwórkę z polskiego (czego naprawdę się nie spodziewałem). Więc daj Boże, że te trzy ostatnie też zda, a ja będę mógł odetchnąć…

***

Piłka idzie jak burza, zdaje kolejne egzaminy, pisze kolejne eseje… Po tym roku studenci prawa muszą odbyć obowiązkowy staż w kancelarii prawniczej (studia to teoria, tam mają doświadczyć praktycznej strony tego zawodu). Staż można odbywać gdziekolwiek, ale oczywiście im większa i bardziej szanowana kancelaria, tym więcej chętnych. Jeśli ktoś chce odbyć staż w jednej z pięciu największych i najbardziej prestiżowych kancelarii / firm prawniczych w Londynie – znanych jako „Magic Circle” – sam proces aplikacji ma kilka etapów, a na każde miejsce na stażu jest kilkuset chętnych. A większość z tych chętnych to oczywiście studenci z Cambridge i Oxfordu, najczęściej – rzecz prosta – Brytyjczycy po bardzo ekskluzywnych prywatnych szkołach. Piłka przeszła tę kilkuetapową rekrutację i dostała się do… DWÓCH firm z „Magic Circle” (bo rekrutacja do każdej z nich jest rzecz prosta niezależna). Podobno taki wyczyn nie udał się nikomu od paru lat… Zapytałem ją, który z tych staży wybierze – odpowiedziała (kto by pomyślał…), że oczywiście weźmie udział w OBU, bo się nie pokrywają. Co oznacza, że będzie siedzieć w Londynie do końca lipca.

Teoretycznie dla samych studiów nie ma znaczenia, gdzie się taki staż odbędzie – ale teoria teorią, a w praktyce sam wpis w CV, że odbyło się staż w jednej z firm z „Magic Circle” ma ogromne znaczenie przy poszukiwaniu pracy. Nie mówiąc o tym, że jeśli stażysta się „spodoba”, to firma może mu już na tym etapie zaproponować, że zaraz po skończeniu studiów daje mu pracę. Czasami mam wrażenie, że dla tej dziewczyny po prostu nie ma rzeczy niemożliwych. Sky is the limit.

***

Pietruszka ma podwójnie trudny czas. To znaczy: obiektywnie oczywiście świetnie sobie radzi, ale jak wiadomo „obiektywnie” to nie wszystko. Po pierwsze – pisze pracę licencjacką plus kończy jakieś projekty, więc (jak to on) panikuje że nie zdąży i sobie nie poradzi. Oczywiście, że sobie poradzi, prawie na pewno zdąży – a jakby miał obsuwkę, to akurat przesunięcie licencjatu o tydzień czy dwa nie jest problemem. No ale to Pietruszka, obowiązkowy i poukładany na granicy obsesji, więc stresuje się jak dziki (…nie wiem, czy dziki się stresują…). Po drugie – czeka go trudny wybór, na który też ma coraz mniej czasu: musi się zdecydować, w którym kierunku będzie robił magisterkę. Z jednej strony ciągnie go do czysto teoretycznej, naukowej matematyki (algebra, teoria liczb, trochę rachunek prawdopodobieństwa i tym podobne czary); z drugiej – fascynuje go tak zwane uczenie maszynowe, czyli – mówiąc w uproszczeniu – matematyczna strona sztucznej inteligencji i tego typu atrakcje. Wybór jest trudny: to pierwsze jest chyba trudniejsze, bardziej wymagające intelektualnie; to drugie – ciekawe, a przy tym poniekąd (w dzisiejszych czasach) gwarantuje dobrą i ciekawą pracę. „Osiołkowi w żłoby dano”. A dokonywanie wyborów to jest coś, czego Pietruszka nie lubi. Bardzo, bardzo nie lubi. Jego quasi-aspergeryczna osobowość cierpi w takich sytuacjach… A kiedy tak cierpi – bywa dość irytujący, łatwo się w sobie zamyka, trudno do niego dotrzeć i generalnie zachowuje się w sposób depresyjno-introwertyczny. Co nie ułatwia życia ani jemu, ani otoczeniu… Ja jestem spokojny, wiem, że sobie poradzi, a niezależnie od tego, co wybierze, będzie w ty dobry. Ale jeszcze półtora miesiąca będzie pod górkę…

***

A ja?

Siedzę i tłumaczę pewien koszmar… Koszmar jest nawet dosyć ciekawy – problem polega na tym, że chodzi o serię w gruncie rzeczy naukowych artykułów, których podstawowym tematem jest teoretycznie pewien złożony nurt psychoterapii (mieszczącej się w ramach psychoterapii humanistycznej), ale w praktyce są to w gruncie rzeczy teksty filozoficzne. Niektóre nich napisane są tak strasznym językiem, że nawet nie mam pomysłu, jak Wam to opisać. Czytaliście kiedyś Heideggera? No to wyobraźcie sobie, że czytacie Heideggera, którego ktoś bardzo nieudolnie przetłumaczył na polski. Tekst jest trochę taki, jak w starym dowcipie o powietrzu na Śląsku, które jest całkiem dobre, tylko najpierw trzeba je dobrze pogryźć. I jeszcze miesiąc (albo nieco dłużej) będę się z tym męczył. Nie chcielibyście usłyszeć, co czasami mówię przy pracy. Jęknięcie „…w co ja się wpakowałem!” często jest dopiero wstępem…

Na szczęście potem mam już zaklepaną zupełnie inną książkę, napisaną normalnym językiem, reportażową, ciekawą.

I jeszcze na koniec (bo się późno robi…): jest szansa, że w tym roku znowu uda mi się we wrześniu pojechać na parę dni samemu na jakąś szaloną wyprawę. Mam plan – i nawet chyba jest szansa, że uda się go zrealizować (choć oczywiście będzie to zależało od wielu czynników, ze szczególnym uwzględnieniem finansów). Nie mogę na razie zdradzić szczegółów, ale trzymajcie kciuki… Bo bardzo, naprawdę bardzo tego potrzebuję. Trochę tak się właśnie czuję, jak Steph o tym śpiewa w tej piosence:

Zawód wysokiego ryzyka…

Jak się tłumaczy książkę, to się nieustannie, bez przerwy czegoś szuka w Internecie. Tłumacz nie jest specjalistą od wszystkiego, co i rusz musi coś sprawdzać. Autor pisze o jakimś wydarzeniu – ale czy na pewno nie pomylił daty? Podaje nazwisko człowieka, który pierwszy zrobił coś-tam – ale czy rzeczywiście tak było? Jakieś fachowe nazwy, jakieś geograficzne nieścisłości, jakeś daty, lokalizacje, naukowe określenia…

To, czego się konkretnie szuka, zależy oczywiście głownie od treści książki. Inne są wyszukiwania przy tłumaczeniu podręcznika do ekonomii, inne przy wspomnieniach byłego lidera sekty, jeszcze inne – kiedy tłumaczy się książkę o Rewolucji Kulturalnej w Chinach. Kiedyś nawet zastanawiałem się, co pomyślałby o mnie ktoś, kto sprawdziłby historię wyszukiwania w moim komputerze z ostatniego miesiąca czy dwóch – bo często są to rzeczy zupełnie niestandardowe.

Skąd te rozważania? Od półtora miesiąca tłumaczę książkę (popularnonaukową) o kryminalistyce. Podstawowe metody badania zbrodni, odciski palców, DNA, medycyna sądowa, entomologia sądowa, profilowanie psychologiczne… A wszystko ilustrowane opowieściami o prawdziwych morderstwach i śledztwach. Ciekawe rzeczy, choć – nie da się ukryć – chwilami dość mroczne.

I właśnie sobie pomyślałem, że jakbym teraz – z dowolnego powodu – miał jakieś kłopoty z prawem i jakiś policjant czy prokurator sprawdziłby moją historię wyszukiwania z ostatniego półtora miesiąca… To miałbym dość dokładnie przegwizdane, bo gość zapewne uznałby, że jestem psychopatycznym, seryjnym mordercą, którego można powiązać z kilkunastoma niewyjaśnionymi sprawami.

Zna ktoś jakiś thriller, w którym mordercą (najlepiej seryjnym i psychopatycznym) okazuje się tłumacz literatury?

Wakacyjnie

Czy tylko mnie się wydaje, że czas w lecie płynie jakoś szybciej…? Dopiero co zaczęły się wakacje, a tu już druga połowa lipca. Coś tu nie gra, zdecydowanie. Jasne, wiem, że czas jest względny, ale to chyba nie ta skala obserwacji…

Pucek był tydzień na obozie językowym, na Mazurach, koło Kętrzyna. Trochę się bałem, jak będzie – ale wrócił bardzo zadowolony. Potem posiedział tydzień w domu – i pojechał z trójką kumpli na dziesięć dni działkę do jednego z nich (też na Mazury). Mieszkali w namiocie, grali na gitarach, łowili ryby (to nowość) i wydurniali się, jak to piętnastolatki. Obok w domku mieszkał tata jednego z kolegów (czyli właściciel działki), ale – jak zeznał – żadne „dorosłe” interwencje nie były konieczne.

Piłka posiedziała w domu dwa tygodnie, po czym poleciała… do Szwajcarii, gdzie zaprosił ją (i jeszcze dwoje innych znajomych) jeden z kolegów ze studiów. Jego rodzina ma tam domek wakacyjny (trudno powiedzieć, że „letniskowy”, bo jeżdżą tam głównie zimą na narty). Domek stoi w jakiejś małej wioseczce, dość wysoko w Alpach – żeby tam dotrzeć z Polski, trzeba poświęcić cały dzień: najpierw tanimi liniami do Mediolanu, z Mediolanu pociągiem do Domodossoli, stamtąd kolejnym pociągiem do Brig w Szwajcarii, a z Brig jeszcze dwadzieścia minut lokalnym busem. Nieźle.

Pietruszka był z dwójką kolegów kilka dni w Pradze, a w piątek rusza z nieco większą grupą przyjaciół w Bory Tucholskie (także na działkę należącą do rodziców jednego z nich).

W drugim tygodniu sierpnia planowaliśmy pojechać wszyscy razem nad morze… Ale nie pojedziemy. Nikt z nas nie jest wielkim miłośnikiem polskiego „nadmorza”, a ceny skoczyły tak, że trochęśmy się załamali. Mamy takie wypróbowane miejsce, gdzie zawsze było sporo taniej, niż wszędzie – i zapewne nadal jest sporo taniej niż wszędzie, ale to nie znaczy, że jest tanio. Uznaliśmy (wspólnie, po rodzinnej burzy mózgów), że to po prostu nie ma sensu. Więc zapewne pojedziemy na te kilka dni do cioci do C., żeby wspólnie połazić po bardzo łagodnych Górach Kaczawskich i – podrzuconych mi przez Agaję – Rudawach Janowickich.

A potem w drugiej połowie sierpnia Piłka jeszcze raz jedzie do Szwajcarii (takie mi się światowe dziecko zrobiło!), Pucek na kilka dni na rekolekcje, a kiedy on wróci – ja wyjeżdżam na kilka dni pod koniec sierpnia. Mam nadzieję, że tym razem to wyjdzie. Naprawdę, BARDZO mam na to nadzieję.

***

Skończyłem tamtą książkę, oddałem – po czym miałem lekkie zderzenie z panią redaktorką. Nie z prowadzącą, ale z panią, która ma robić redakcję językową. Dostałem długiego maila, w którym pani redaktorka prosiła, żebym przejrzał tłumaczenie i poprawił, bo jest w nim mnóstwo, jak to ładnie ujęła, „kalek językowych” („kalek” – dopełniacz liczby mnogiej od „kalka”, nie od „kaleka”, rzecz prosta…). Zdziwiłem się mocno, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi – ale jak otworzyłem dokument z jej uwagami, to mi trochę ręce opadły. Napisałem do pani redaktorki bardzo długiego maila, w którym bardzo grzecznie (i trochę gryząc się w język) wyjaśniłem, że to, na co zwróciła uwagę, to bynajmniej nie są „kalki językowe”, tylko wyrażenia używane na co dzień w świecie, w którym przez trzy czwarte swojego życia obracał się autor książki. Bo autor większą część swojego życia spędził (nazywając rzeczy po imieniu) w zamkniętej, destrukcyjnej sekcie. Jedną z charakterystycznych cech tego typu grup jest także „własny”, wewnętrzny język, często bardzo hermetyczny, pełen określeń czy to kompletnie sztucznych i wymyślonych, czy znaczących co innego, niż w „normalnym” słowniku – a także skrótów i skrótowców traktowanych jako oczywiste. Co więcej – autor we wstępie do swoich wspomnień wyraźnie o tym mówi, a na końcu zamieszcza spory słownik wyrażeń, zwrotów, pojęć i skrótów.

Napisałem zatem pani redaktorce, że NIE MOŻEMY tego wygładzać, „unormalniać” i przekładać na literacką polszczyznę, bo jeśli to zrobimy, to będzie zupełnie inna książka. Bo jeśli hermetyczne zwroty zamienimy na „bardziej zrozumiałe”, to już nie będzie przekład, ale interpretacja.

Autor pokazuje świat, w którym tak się mówi i takich określeń używa. A że niektóre zwroty czy wyrażenia (zwłaszcza podczas lektury pierwszych rozdziałów) są dla polskiego czytelnika mało zrozumiałe i mogą budzić pewną dezorientację? To prawda – ale w oryginale jest DOKŁADNIE TAK SAMO i anglojęzyczny czytelnik odniesie bardzo podobne wrażenie. I to wrażenie jest celowe, co autor jednoznacznie wyjaśnia, bo taki język jest jednym z elementów przedstawionego świata. To trochę tak, jakby osoba z zewnątrz nagle trafiła do świata wielkiej korporacji: w pierwszej chwili nie będzie rozumiała sporej części wewnętrznego języka. Później, w miarę czytania kolejnych rozdziałów, czytelnik „uczy się” tego hermetycznego języka, rozumie go, zaczyna traktować jak oczywisty.

Long story short – musiałem wyjaśnić pani redaktorce, że stosowanie takich a nie innych fraz, sformułowań i zwrotów (o akronimach nie wspominając) nie wynikało z lenistwa tłumacza, któremu nie chciało się popracować nad lepszymi rozwiązaniami, ale było absolutnie celowym zabiegiem. Co więcej, tłumacz, jak to ma w zwyczaju, zanim wziął się do tłumaczenia, zrobił porządny „risercz”, w ramach którego między innymi (z bólem zębów) poczytał sobie polskie strony internetowe prowadzone przez rzeczoną sektę i jej lokalnych członków – właśnie po to, żeby zorientować się choćby pobieżnie, jakim językiem ci ludzie się posługują.

Już się wewnętrznie szykowałem na długą batalię i odwoływanie się do redaktorki prowadzącej – na szczęście okazało się to niepotrzebne: pani przyjęła moją argumentację i zapropnowała, żebym w takim razie napisał (co się czasami praktykuję) oddzielną, krótką przedmowę „Od tłumacza”, w której wyjaśnię czytelnikowi to, co wyjaśniłem jej. Moim zdaniem to trochę bez sensu (wystarczy uważnie przeczytać wstęp napisany przez autora), ale czemu nie.

***

A tymczasem czekam na kolejną książkę z tego samego wydawnictwa – miała być „na szybko”, więc za wyższą stawkę, ale z jakichś nieznanych mi (…ani redakcji) przyczyn ciągle jeszcze jej nie ma, co oznacza, że zaproponowany termin (koniec września) jest już w zasadzie nierealny. Mnie to nie przeszkadza, bo mam co robić (mam książkę od innego wydawnictwa, z długim terminem, więc mogę ją zrobić teraz) – mam tylko nadzieję, że przedłużenie terminu nie będzie oznaczało zmniejszenia stawki… Ano, zobaczymy – pani redaktor prowadząca jutro wraca z urlopu, więc może się czegoś dowiem.

Czerwiec…

Jak Wam napiszę, że jestem zmęczony, to powiecie, że znowu nudzę… Więc powiem tylko tyle, że dziś po obiedzie położyłem się na chwilę, bo poczułem, że bardzo tego potrzebuję – i spałem dwie godziny. W słoneczne, piękne, niedzielne popołudnie. I nie byłem niewyspany. Po prostu gdzieś, różnymi szczelinami, wyłazi ze mnie zmęczenie.

Nie wiem, czy już o tym wspominałem, ale w te wakacje będą dwa, a może nawet trzy takie odcinki czasu, kiedy Pucek będzie wyjechany, a Piłka będzie w domu. Więc jest szansa, że wreszcie zrobię to, co miałem zrobić we wrześniu ubiegłego roku, czyli gdzieś na kilka dni wyjadę. SAM. Gdzie? Zobaczymy. To będzie zależało od kilku rzeczy – choć technicznie przede wszystkim od finansów, rzecz prosta. Ale też nie mam szczególnych wymagań: tydzień w Bieszczadach będzie absolutnie OK. Po prostu czuję, że muszę odpocząć, muszę trochę połazić sobie sam, z własnymi myślami, z własną ciszą, która może wcale nie jest radosna i roześmiana, ale czasami muszę ją usłyszeć.

***

Pucek – który, jak niektórzy z Was wiedzą, po wrześniowych problemach wylądował ostatecznie na edukacji domowej, ma jeszcze do zdania trzy egzaminy. Na razie idzie mu nieźle – średnią ma koło 4. Ale spokojny będę dopiero, jak zda te trzy ostatnie. Bo jak nie zda, to jednak będzie pewien problem…

***

Książka, którą kończę tłumaczyć, jest naprawdę bardzo ciekawa, językowo nietrudna, ale na poziomie emocjonalnym – ciężka. Wspomnienia człowieka, który przez 40 lat był członkiem Kościoła Scjentologicznego, z czego przez dłuższy czas – jednym z najwyżej postawionych członków jego ścisłego kierownictwa. Kiedy ostatecznie odszedł – nie tylko stracił wszystko (łącznie z rodziną, która odcięła się od niego i pozostała w sekcie), ale przez długi czas był prześladowany i niszczony – stosowano wobec niego, jak sam przyznaje, te same metody, które on pomagał stosować wobec innych „wrogów”. Lektura jest ciężka, bo autor opisuje to wszystko z perspektywy czasu, na spokojnie, wręcz chłodno – ale to, co opisuje, jest po prostu koszmarne. Bolesna wiwisekcja uzależnienia emocjonalnego, manipulacji psychologicznej, przemocy (także fizycznej) i kompletnie toksycznego świata. Niełatwe, ale naprawdę warto.

***

Czysto technicznie, ale dla mnie ważne: od miesiąca pracuję na nowym komputerze. Mój stary Mac Mini miał już ponad 10 lat – co prawda chodził równie sprawnie, jak pierwszego dnia po kupieniu, ale już nie dało się zainstalować najnowszego systemu, coraz więcej programów wołało o aktualizację, coraz więcej opcji było niedostępnych… No i zaszalałem. To znaczy – nie, żebyście nie myśleli: nie kupiłem nowego, nie stać mnie. Wziąłem w leasing. Najnowszy Mac Mini (z nowym, applowskim procesorem M2). I wiecie co?

Jak kilkanaście lat temu przesiadłem się z peceta na Maca, to poczułem się, jakobym zamienił dużego fiata na volkswagena. Inny świat. Dziś, jak się przesiadłem na najnowszy Mac OS na tym nowym procesorze, czuję się, jakbym tego volkswagena zamienił na mercedesa. Niby jeździ się tak samo, niby po tych samych drogach, niby samochód to samochód – ale komfort i przyjemność z jazdy na innym poziomie. Komputer jest dla mnie narzędziem pracy, spędzam przy nim kilka godzin dziennie, więc to naprawdę jest różnica…

(Na wszelki wypadek dodam, że wpisu NIE sponsorowała firma Apple. Niestety.)

***

Na koniec – do posłuchania. Wpadłem zupełnie przypadkiem na coś takiego. Rockowa klasyka – piosenka „Fat Bottomed Girls” grupy Queen – w wykonaniu kapitalnego, żeńskiego tria o uroczej nazwie Remember Monday (w tym nagraniu towarzyszą im jeszcze trzy dziewczyny na gitarze, basie i perkusji). Znakomite po prostu: przy zachowaniu całej kapitalnej, rozbudowanej harmonii, z której słynęła Queen (posłuchajcie pierwszej frazy, najlepiej na większych głośnikach!), i rockowego „pazura”, słyszymy tu jednocześnie coś zupełnie innego, jakąś świeżość, dynamikę, radość i taką energię, że można obdzielić kilka zespołów. Pobrzmiewa tu coś z muzyki gospel, jakieś ślady country, ale też rebeliancka, punkowa bezczelność kojarząca mi się z 4 Non Blondes czy Joan Jett. Posłuchałem sobie na YouTube innych kawałków tej grupy i mam wrażenie, że o dziewczynach z Remember Monday jeszcze nie raz usłyszymy.

Maj, dokoła maj…

Trwają egzaminy ósmoklasisty. Wczoraj, kiedy Pucek wrócił z polskiego, oznajmił „Eeee, łatwe było!”, po czym nastąpił dłuższy komentarz typu „…po co nas tym tak straszyli”. Mam nadzieję, że to się potwierdzi na etapie wyników… Dziś po powrocie z matematyki reakcja była podobna – ale tym razem po paru godzinach w sieci były już arkusze i rozwiązania – i wygląda na to, że ma wszystko dobrze. Co daj Boże, amen. Jeszcze jutro angielski – tego boję się najbardziej (ja, nie on…), bo tu zaległości post-pandemiczne są największe.

Po egzaminach jeszcze tylko trzeba będzie podciągnąć ze trzy czy cztery oceny na koniec roku, żeby trochę więcej punktów nabić – i radosna rekrutacja do liceum. Męczący czas.

***

Piłka dziś zaczęła pisać swoją maturę (A-levels). Normalnie bym się nie denerwował (…bez przesady), ale Cambridge wymaga określonych ocen, żeby ją ostatecznie przyjąć. Z brytyjskiej matury są trzy oceny; oni chcą A*, A, A (czyli po naszemu 6, 5, 5). Ale prognozowane ma trzy razy A*, więc myślę, że problemu nie będzie…

***

A ja? Kończę już książkę dla wydawnictwa Z. Z jednej strony to oczywiście dobrze (im szybciej skończę, tym szybciej mi zapłacą). Z drugiej strony trochę mi szkoda, bo praca nad tym tytułem przypomniała mi, że praca może sprawia przyjemność i być ciekawa. A następne dwie książki, które będę robił potem, to – jak już pisałem – powrót do tematów nudnych (dla mnie) i roboty wyłącznie „dla chleba…”.

***

A poza tym – lepiej.

Nie mówić.

Różności…

Skończyłem książkę dla jednego wydawnictwa. Zaczynam kolejną, dla innego. I muszę powiedzieć, że wreszcie, WRESZCIE – pierwszy raz od chyba trzech lat – będę tłumaczył coś naprawdę ciekawego. Dobre wydawnictwo (i „oryginalne”, i polskie), naprawdę niezła stawka, a przy tym książka, którą po prostu sam chętnie bym przeczytał. Porządne, dobrze napisane non-fiction, którego autorem jest bardzo dobry amerykański dziennikarz, laureat wielu nagród. A w dodatku temat, który zawsze mnie interesował. To będzie przyjemność, nie praca… (No dobra, praca też 😉 )

Gdybym mógł tłumaczyć tylko takie rzeczy, to naprawdę byłoby fajnie. Niestety, tak dobrze nie ma: mam już „zaklepane” kolejne dwie książki (od tego wydawnictwa, dla którego teraz tłumaczyłem). Co, oczywiście jest bardzo pozytywnym zjawiskiem – tyle, że tematycznie i jakościowo są to zdecydowanie mniej ciekawe pozycje… Cóż, narzekać nie będę. Zwłaszcza, że sytuacja finansowa – po +/- półtora roku – znowu jest dość fatalna…

***

Piłka dostała informację, że przyznano jej jedno ze stypendiów, o które się ubiegała w związku z przyjęciem na Cambridge. To załatwia niecałą jedną trzecią kosztów – ale to dobry początek. Gdyby dostała to drugie w maksymalnej wysokości (uzupełnienie do 100% potrzebnych środków), sprawa byłaby zamknięta – choć oczywiście szanse na to są niewielkie. Ale nawet gdyby dostała „tylko” równowartość kolejnej jednej trzeciej, to już byłoby optymistycznie: tę ostatnią część może dałoby się jakość pozbierać, prosząc o wsparcie różne instytucje i fundacje. Jest szansa…

***

Pietruszka opowiadał, jak na zajęciach pani prowadząca przez dwadzieścia minut wyprowadzała im jakiś dowód (miała wyprowadzić wartość ∏/4 za pomocą wzoru Taylora, jeśli dobrze zrozumiałem… Gdyby czytali to jacyś ścisłowcy, to bardzo przepraszam, jeśli coś namieszałem, ale – jak się domyślacie – nie mam pojęcia, o co chodzi). Dwadzieścia minut. Kiedy skończyła (wszyscy skrzętnie notowali), zapytała, czy wszystko jasne. I wszyscy pokiwali głowami… Wróć: nie wszyscy. Bo mój syn – z typową dla siebie niepewnością – zapytał, dlaczego [cośtam] jest opisane jako [cośtam], podczas gdy powinno być [coś_innego]. Pani prowadząca wpatrywała się w tablicę przez dziesięć sekund, po czym oznajmiła: „Oczywiście, ma pan rację. Namieszałam. Skreślcie to wszystko, zrobiłam błąd i cały dowód jest do kosza. Powtórzymy to sobie na następnych zajęciach, jak dojdę, co jest nie tak”.

Nikt inny tego nie zauważył i w ogóle nikt nie załapał, że „coś jest nie tak”. W ten sposób Pietruszka mocno zapunktował u pani prowadzącej – choć reszta studenckiej braci była mniej zachwycona tym „…skreślcie to wszystko”. Tym bardziej, że – o czym wcześniej nie wiedziałem – podobno nie była to pierwsza taka akcja w wykonaniu mojego syna. 🙂

Nieźle. Powiedziałbym, że dobre geny – ale te akurat zdecydowanie objawiają się w co drugim pokoleniu (jego dziadek, a mój Osobisty Tata, był bardzo matematyczny; ja – nie).

***

Wiosna. Wreszcie. Pogodne niebo, ciepłe dni (nawet jeśli noce jeszcze zimne), słońce… To chyba jakiś pierwotny instynkt, jakaś gatunkowa pamięć zbiorowa, ale kiedy zaczyna się taka pogoda, od razu mi trochę lepiej. Kiedy wychodząc na spacer z psem czuję na plecach ciepło słonecznych promieni, słyszę śpiew ptaków – czuję, jakby różne troski i obawy trochę mniej mi ciążyły. Już kiedyś o tym pisałem: jestem człowiekiem lata.

***

Ukraina się broni. Rosja – na kilku poziomach – już poniosła w tej wojnie koszmarną klęskę. Klęska wizerunkowa – której nie przysłonią wszystkie kłamstwa Ławrowa i innych rosyjskich „dyplomatów” – jest oczywista. To, że rosyjska gospodarka będzie odczuwać skutki samej wojny i związanych z nią zachodnich sankcji jeszcze długie lata – to też wydaje się jasne. Niezwykłe jest także to, na jak wielu płaszczyznach ta wojna wywołała skutki przeciwne do planów Putina. Na Ukrainie jeszcze dziesięć lat temu naprawdę duża grupa ludzi (mówi się, że w niektórych rejonach – około połowy) miała mocno prorosyjskie poglądy… Po tym, co się dzieje, Rosja nie będzie miała na Ukrainie większej grupy zwolenników przez kolejne trzy pokolenia.

Ale moim zdaniem największą klęską Rosji jest co innego. Przez całe lata Zachód patrzył na Rosję z respektem. Co by nie mówić: ogromne państwo, z jedną z największych armii świata… I nagle, w ciągu miesiąca, okazało się, jak bardzo król jest nagi! Bajzel, braki i błędy w dowodzeniu, źle wyszkoleni żołnierze, fatalny wywiad, kłopoty z podstawową logistyką, gigantyczna korupcja i zwykłe złodziejstwo (dotyczące, jak widać, także gigantycznych pieniędzy teoretycznie przeznaczanych co roku na wydatki wojskowe). Najbardziej „elitarne” rosyjskie jednostki – jak słynni spadochroniarze, zawsze przedstawiani jako twardzi, niepokonani, niemal nadludzie… – nagle w starciu z ukraińskimi oddziałami okazują się niewiele warte. Kolejne rosyjskie czołgi odholowywane przez ukraińskie traktory, kolejne wozy pancerne niszczone za pomocą ręcznych wyrzutni. Ktoś jeszcze pamięta buńczuczne „żarty” Putina o tym, że „jakby co”, to rosyjskie czołgi w dwa tygodnie będą pod Brukselą?…

Po tych czterech tygodniach cały świat już wie, że pod względem militarnym Wielka Rosja to kolos na glinianych nogach. Szkoda, że to nic nie zmienia dla ludzi kryjących się pod ostrzałem w ruinach Mariupola…

Marudzenie – ciąg dalszy

Jesień. Więc będę narzekać. Wybaczcie, czasami ponarzekać też człowiek musi – a tu jest jedno z nielicznych miejsc, gdzie może. Powodów do narzekania jest po kokardę, rzecz prosta (w końcu jesteśmy Polakami, to nasz sport narodowy!), ale tu tylko kilka z nich.

Jak bumerang wraca problem finansowy. Nawet jak przez chwilę jest lepiej, to za moment znowu idzie gorzej. Zgodnie ze starożytną zasadą zapisaną w mądrych księgach – „Co się polepszy, to się…”. Za każdym razem, jak się wydaje, że wreszcie jakiś przełom i że teraz już będzie lepiej – to zaraz się okazuje, że jednak nie. Ile razy tu już pisałem, że coś nowego się zaczyna, że jakiś nowy projekt, że jakaś ciekawa propozycja, która może wreszcie coś zmieni? I zmieniała… na jakiś czas. A potem – prędzej, czy później, ale za każdym razem – albo coś się sypało, albo zmieniały się zasady, albo jakiś projekt się kończył…

Duży Amerykański Portal zdaje się skończył się (dla mnie) na amen. Naczelny bardzo się sumitował, żałował, bo (jak podkreślał) moje tłumaczenia zawsze były świetne i tak dalej, ale fundusze mu obcięli i teraz większość rzeczy będzie tłumaczył on sam albo któryś z redaktorów. Inni Amerykanie (o których chyba nawet nie zdążyłem tu wspomnieć) pojawili się za to w lipcu, dogadali się błyskawicznie, stawkę dali zacną, płacili w euro i szybko (na umowie była „płatność w ciągu pięciu dni roboczych”, kto się zajmował tłumaczeniami, ten wie, że to zdecydowanie nie jest standard!). No i co z tego? Dwa miesiące współpracy, dwie faktury (rzeczywiście zapłacone błyskawicznie) – i ucichli. Nie wiem, czy im się projekt skończył, czy co… Trzy książki miały być do końca tego roku (pisałem o tym w marcu)… Jedna zrobiona i zapłacona. Druga zrobiona i zapłacona jeszcze nie do końca (czekam na ostatni odcinek wypłaty). Trzecia? Jednak wiosną przyszłego roku. Chyba.

Jedyne, co robię bez przerw na bieżąco – „podwykonawstwo” dla kolegi S. – daje w miarę stały dochód, który wystarcza na jedzenie i na rachunki, ale już na nic więcej. Zresztą na rachunki wystarcza w okresie letnim – bo w zimie, kiedy trzeba doliczyć koszty ogrzewania, to już nie bardzo. Jak do tych rzeczy „na bieżąco” dochodzi jedna czy choćby dwie książki w ciągu roku, to już da się przeżyć. Jak trzy czy cztery – to jest OK.

…ale jak nie?

Fakt, popełniłem w tym roku błąd: pojechaliśmy na tę Korsykę. Myślałem, że skoro pojawili się Amerykanie (i wszystko wskazywało na to, że będzie to dłuższa współpraca) i skoro są te książki, to damy radę. Tymczasem Amerykanie znikli, trzecia książka na razie znikła, druga wciąż się nie do końca zapłaciła… Pewnie powinienem zachować się rozsądnie i z tej wyprawy zrezygnować. Efekt jest taki, że na koncie znowu minus (spory…) i jeszcze mam jakieś długi – co prawda moi wierzyciele się nie dopominają i mówią, żebym się nie przejmował i spokojnie czekał i tak dalej – ale wiecie, jak to jest: to ONI mogą się nie przejmować, a mnie to cały czas z tyłu głowy wisi.

Teraz ktoś się do mnie zgłosił z książką – tematyka taka sobie, ale da się przeżyć, jakieś pieniądze z tego będą. Tyle, że ta książka będzie gotowa do tłumaczenia w grudniu, tłumaczenie zajmie jakieś dwa miesiące, czyli główne pieniądze (jak dobrze pójdzie i nie będzie problemów) dostanę w lutym (…bo w grudniu dostanę jakąś zaliczkę).

Kurczę – ubiegły rok już był spokojniejszy (co prawda głównie za sprawą wielkiego tłumaczenia z Dużego Naukowego Wydawnictwa), po raz pierwszy od paru lat przez cały rok jak wchodziłem na konto, to cyferki były na zielono, czyli na plusie… A teraz od nowa. To strasznie męczące. Psychicznie. Już o tym pisałem (…nie raz): każde wpływające pieniądze są w zasadzie już wydane, uzupełniają tylko minus na koncie. Z głodu nie umrzemy, rzecz prosta, ale…

Ale „niech się coś zdarzy”, jakiś poważniejszy problem, jakaś większa awaria, konieczność zrobienia większego remontu – i jesteśmy w czarnym prezydencie. I nie mówię o sprawach naprawdę poważnych (takich jak remont dachu, który przecież prędzej czy później będzie trzeba zrobić, a o którym na razie nawet nie myślę). Mówię o tym, że miesiąc temu zepsuł mi się rezerwuar w sedesie w dolnej ubikacji – niestety w taki sposób, że nie ma go jak naprawić, trzeba wymienić sedes. I nie wymieniam go, bo nie mam na to pieniędzy. O kupnie zimowych opon do Drakuli już nawet nie wspominam – na razie jest w miarę ciepło.

Jesień. Zima za pasem. Zaczęliśmy się już nieco ogrzewać (nie tylko kominkiem, ale też centralnym, czyli gazem). A gaz już podrożał (u nas) o 12 procent, a wiadomo, że to nie koniec. Jeśli będzie drożeć dalej, to może być naprawdę cienko.

Przydałby się kolejny duży projekt z Dużego Naukowego na przykład, taki jak rok temu. Albo coś innego, ale też na większą skalę i długoterminowo. Jeśli coś takiego się nie pojawi w ciągu najbliższych miesięcy, to mogą być kłopoty.

***

Ale tak naprawdę – przydałoby się coś Nowego. Jakiś Nowy Początek, nowe rozdanie. Już kiedyś o tym pisałem.

Bo do tego wszystkiego, niestety, dochodzi poczucie zmęczenia, swoistego „wypalenia”. Jeszcze jak tłumaczę książkę – zwłaszcza taką, która mi się podoba, albo przynajmniej ma jakiś sens – to nawet mi się chce. Ale reszta… Siedzę nad opisami kolejnych programów telewizyjnych, tłumaczę skróty 50 odcinków kolejnego arcydzieła reality TV (kto, na brodę Nelsona, KTO ogląda 50 odcinków programu opowiadającego o tym, jak policja drogowa w jakimś kraju na końcu świata łapie kolejnych kierowców i każe im dmuchać w alkomat?!) – i mam wrażenie, że za chwilę mnie szlag trafi. Z nudów, ze zniechęcenia, z poczucia braku jakiegokolwiek sensu tego, co robię. To znaczy: sens oczywiście jest taki, że za to płacą, czyli „…dla chleba, panie, dla chleba!” – więc staram się robić to dobrze, nie „odwalam”, przykładam się. Ale satysfakcji za tego nie mam żadnej.

Pozytywnie – jednośladowo…

Dawno, dawno temu tłumaczyłem kilka książek dla małego, niszowego wydawnictwa zajmującego się głownie tematyką turystyczno-zdrowotno-sportową. Wydawnictwo założył mój kolega z czasów pracy w gazecie – odszedł z redakcji krótko po mnie i razem z żoną założyli taki właśnie biznes. Współpraca układała nam się świetnie – ja robiłem swoje dobrze i starannie, oni płacili w terminie, czegóż chcieć więcej.

Później, niestety, koledze i jego żonie trochę się posypało – nie biznesowo, tylko małżeńsko: rozwiedli się, on zajął się czymś innym, a ona dalej ciągnęła wydawnictwo. Ja straciłem kontakt najpierw z nią, potem z nim także. I tak minęło lat, lekko licząc, lat kilkanaście.

No i właśnie dziś dostałem wiadomość od niej, przez portal zawodowy, na którym kiedyś założyłem konto (…którego prawie nie używam, ale powiadomienia są). Pisała, że nie ma ze mną kontaktu, ale ma sprawę, żebym się odezwał. Podała telefon (sprawdziłem – ten sam, co te …naście lat temu). Oddzwoniłem, czemu nie.

Okazało się, że wydawnictwo dalej działa i właśnie zamierza (między innymi) na nowo wydać trzy książki jednego autora – dwie z nich tłumaczyłem ja, trzecią kto inny (bo ja akurat miałem co innego do roboty). Tyle, że nie chodzi o zwykłe wznowienie: przez ten czas autor książek co dwa-trzy lata publikował kolejne wydania, każde nieco zmienione, więc ostatnie wersje (sprzed roku) to już w zasadzie trzy zupełnie nowe książki, które trzeba zupełnie na nowo przetłumaczyć. Czas na to jest do końca roku, ale jakby się dało wcześniej, to byłoby fajnie. I czy ja bym był zainteresowany, bo ona by chciała, żebym to ja zrobił, najlepiej wszystkie trzy.

Czy jestem zainteresowany? No jasne, że jestem. Trzy książki (więc projekt długoterminowy). Autor jest mi znany, wiem, że pisze ciekawie, stosunkowo prostym językiem, z dużymi poczuciem humoru, w dodatku pisze o czymś, co jest jego życiową pasją, co widać, słychać i czuć. Co więcej – ponieważ już kiedyś te rzeczy tłumaczyłem, więc mam opracowane słownictwo i wiem, czego się spodziewać. Po raz pierwszy od dosyć dawna będę tłumaczył coś, nad czym nie będę się męczył, wściekał i narzekał. Czyli – praca nie tylko przyjemniejsza, ale także sporo łatwiejsza, niż ostatnie, a przy tym za tę samą stawkę. No, żyć nie umierać. Książki o motocyklach i jeżdżeniu na nich to nie jest może ambitna literatura faktu, jak w przypadku „Lekcji chińskiego” czy „Tybetu…”, ale nie można mieć wszystkiego…

***

Prawda jest taka, że to, co robię „na bieżąco” – teksty prasowe plus opisy programów TV – finansowo akurat wystarcza na rachunki i jedzenie. Wszystko inne (i nie mówię tylko o fanaberiach typu wyjazdu na jakiekolwiek wakacje, ale choćby o kupieniu Potworom nowych kurtek na zimę…) wymaga już dodatkowych dochodów. A wszelkie większe wydatki – remonty, konieczność zakupu jakichś nowych sprzętów do domu etc. – to już science fiction.

Jak do tych rzeczy „na bieżąco” dochodzi jedna czy choćby dwie książki w ciągu roku, to już da się przeżyć. A jak dochodzą cztery (bo przecież jedną skończyłem pod koniec stycznia…), to już naprawdę nie jest źle. Może nawet jakieś długi się da pospłacać stopniowo…

Tak, to był dzień dobrych wiadomości. Przynamniej w tej sprawie.

(Jak już o motocyklach – muzycznie zawsze mi się kojarzy kawałek z „Easy Ridera”. Nie, nie „Born to Be Wild” Steppenwolfa, choć to też klasyka, ale „La Grange” ZZ Top…)