Spieszmy się.

Zmarł Jan Turnau – mądry i dobry człowiek, publicysta, animator dialogu ekumenicznego. Pisał mądrze (parafrazując ś.p. księdza Tischnera – pisał nie tylko do rzeczy, ale też do ludzi).

Poznałem Jana ćwierć wieku temu, kiedy zaczynałem pracę w Jednej Gazecie. Poniekąd poprzez niego tam trafiłem. Zdarzało nam się rozmawiać na bardzo różne tematy (ale z nim nigdy nie rozmawiało się „o niczym”), kilka razy miałem okazję z nim współpracować (wspólnie robiliśmy na przykład wywiad z o. Timothym Radcliffe’em, wówczas generałem dominikanów, w ubiegłym roku mianowanym kardynałem przez Franciszka). Wiele razy pomagał mi zdobywać potrzebne informacje. Miał „namiary” i bezpośrednie numery telefonów do połowy episkopatu, mnóstwa innych ludzi istotnych w Kościele, ale też do przedstawicieli innych kościołów, do rabinów, do wielu muzułmanów. Znali go niemal wszyscy, a on zawsze był sobą – człowiekiem o niezwykle przenikliwym spojrzeniu, ale skromnym, dobrym, otwartym, raczej słuchającym innych, niż mówiącym o sobie.

Kiedy odszedłem z gazety (krótka to była przygoda, niecałe trzy lata…), utrzymywaliśmy kontakt… Z rzadka. Ja dzwoniłem do niego w dniu jego urodzin (łatwo mi było pamiętać, bo miał urodziny w tym samym dniu, co moja M.). On odzywał się też może raz w roku, pytał co u mnie słychać. Po śmierci M. zadzwonił i powiedział dosłownie dwa zdania – że mi współczuję, że pamięta), a potem długo milczał do słuchawki.

A potem jakoś nam się ten kontakt wyciszył. Co roku dwudziestego trzeciego lutego myślałem, żeby do niego zadzwonić – ale jakoś nigdy tego nie zrobiłem. Kiedy we wrześniu spotkałem się „po latach” ze znajomymi z gazety, pytałem o niego – ktoś powiedział, że jest już bardzo słaby, że się bardzo postarzał, choć „wygląda tak jak zawsze” (bo Jan „od zawsze” wyglądał jak mocno starszy pan). Pomyślałem, że muszę się do niego odezwać. I że w lutym, na jego urodziny, zadzwonię. I pewnie bym to zrobił, ale wczoraj dowiedziałem się, że odszedł.

To „…spieszmy się kochać ludzi…” z wiersza księdza Twardowskiego (też Jana…), bywa powtarzane, parafrazowane, przekształcane na tyle sposobów, że stało się niemal memem. Że już prawie trąci banałem. A jednak…

Takie sobie marudzenie…

Wybaczcie, że mało piszę. Nie dlatego, bynajmniej, że nic się nie dzieje (…choć naprawdę nie dzieje się nic…), bo dzieje się dużo. Ale jakoś nie mam siły. Nie mogę się zebrać. Co, rzecz prosta, jest bez sensu, bo właśnie powinienem się zebrać, bo to pisanie pomaga mi zebrać myśli, zobaczyć pewne rzeczy jaśniej, spojrzeć z dystansu.

Ale co z tego, skoro nie mogę. Poczucie zapętlenia, niemożności, bezsilności sprawia, że kiedy chcę usiąść i coś napisać, jakiś wewnętrzny głos mówi „…ale po co… nie mam siły… nie chce mi się…”. Nienawidzę poczucia bezsilności. Nienawidzę sytuacji, kiedy po prostu nic nie mogę zrobić, kiedy jedyne, co mi zostaje to czekanie, aż sprawy się ułożą.

Tak, mam pełną świadomość tego, że to oczekiwanie (…i realna nadzieja, że sprawy się rzeczywiście ułożą) jest efektem tego, że wcześniej zadziałałem, że podjąłem określone decyzje. I mam świadomość, że były to słuszne decyzje.

Ale to nic nie zmienia. Konieczność patrzenia, jak „sprawy powoli się układają” – bez możliwości interwencji, zmiany czegoś, przyspieszenia ich… – jest dla mnie torturą. Tym większą, że patrzę na czyjeś cierpienie, czyjeś zmagania. I nie jestem w stanie pomóc „tu i teraz”.

Wybaczcie, że nie wchodzę w szczegóły (choć niektórzy z Was je znają…). Ale tych pozostałych też proszę – westchnijcie w intencji…

***

Tymczasem – o czym tu dotąd nie pisałem – poza wszystkim innym przede mną naprawdę wyjątkowa wyprawa. Po Wielkanocy wyruszam w miejsce naprawdę niezwykłe. Niezwykłe przez swoje położenie, niezwykłe przez fakt, że tam jeszcze nie byłem, niezwykłe przez odległość (ostatni raz tak daleko od domu byłem ponad trzydzieści lat temu, jak podróżowałem po Stanach; to będzie porównywalna odległość, choć miejsce dużo mniej oczywiste, a przez to – z perspektywy Wędrowca – jeszcze bardziej pociągające). Nie będzie to wyprawa turystyczna (choć oczywiście jakiś element Wielkiego Wędrowania też się w tym znajdzie). Więcej szczegółów może następnym razem (…taki mały cliffhanger…).

No i powinienem się cieszyć i być nakręcony samą wizją… Ale jestem tylko trochę. To, o czym pisałem na początku, sprawia, że boję się tego czasu. Tak, jak dzieliłem się w rozmowie z kilkoma osobami, które też tam jadą: paradoksalnie nie boję się drogi, nie boję się wyprawy, związanych z nią wyzwań (jestem Jaś Wędrowniczek, Włóczykij, Wędrowiec, droga to mój żywioł…) – boję się tego, co zostawiam za sobą tu, w domu.

Ale może niepotrzebnie. Może właśnie tak ma być. Może właśnie to moje zniknięcie na dwa tygodnie sprawi, że coś się szybciej ruszy do przodu. Może doda energii, zmobilizuje do działania. Chcę mieć taką nadzieję.

***

Taka myśl, która ostatnio wraca i domaga się przemyślenia: z odwagą – czy też, patrząc z drugiej strony, ze strachem – jest tak samo, jak z miłością (tą w znaczeniu Agape) czy z przebaczeniem. Tu nie chodzi o uczucia (w sytuacji zagrożenia tylko głupiec się nie boi), ale o świadomą decyzję. Odwaga to nie brak uczucia strachu – ale zdolność robienia tego, co właściwe, mimo strachu.

***

A mówiłem Wam, że Piłka przebiegła ten półmaraton w Cambridge? Coraz częściej się zastanawiam, czy jednak jej nie podmienili w szpitalu jako noworodka…

***

Passenger na koniec. Posłuchajcie. Bardzo mnie ta piosenka poruszyła. Ten człowiek jest naprawdę świetnym „tekściarzem” (poza wszystkim). To kolejny utwór (po tym, który wrzuciłem w poprzednim wpisie) z muzycznej adaptacji książki „Niezwykła wędrówka Harolda Fry” autorstwa Rachel Joyce.

…ale mnie nic nie minęło…

Dziś (technicznie rzecz biorąc – wczoraj, jest już po północy…) minęło dziesięć lat od śmierci M. Dziesięć lat. Dekada. Tak, wiem, że to brzmi jak kompletny banał, ale to przerażające, w jakim tempie leci czas. Jakieś rozmowy, jakieś spotkania, dziś (wczoraj…) była u nas w parafii msza w Jej intencji, na której zjawiło się sporo znajomych – także takich, z którymi z różnych powodów dość dawno się nie wdziałem. Wszyscy, z którymi rozmawiałem – włącznie z naszym proboszczem, kiedy „zamawiałem” tę rocznicową mszę – reagowali tak samo: To już dziesięć lat?! Niemożliwe!

A jednak. Dużo się przez te dziesięć lat wydarzyło. Wiele dobrych rzeczy. Sporo kiepskich. Życie płynie (…kolejny banał), świat się turla do przodu. A przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo przecież naprawdę nie dzieje się nic.

Ale… You must keep on walking, mr Fry.

Introspekcyjnie

Dziś uświadomiłem sobie pewien problem, który ma ogromny wpływ na wiele rzeczy w moim życiu – ze szczególnym uwzględnieniem relacji z bliskimi, w tym także (czy może – przede wszystkim) z moimi dziećmi. Problem, który decyduje o tym, jakim jestem ojcem (i że nie takim świetnym, jak się niektórym wydaje).

Paradoks polega na tym, że problem jest poniekąd pochodną pewnej bardzo pozytywnej cechy – czy może umiejętności – która często (częściej, niż by się chciało) okazuje się w życiu bardzo potrzebna. Niestety – jak wiadomo – każdy kij ma dwa końce.

W dodatku – co także sobie uświadomiłem – to nie jest kwestia wyboru, nauczenia się, przyzwyczajeń, a raczej „fabrycznego oprogramowania”, czyli tego, co Fabryka dała. Co – z drugiej strony – rodzi pewien optymizm, bo skoro Fabryka dała, to pewnie jednak wiedziała, co robi…

Wiecie, w czym jestem tak naprawdę dobry? OK, nie licząc gadania i operowania językiem… Potwierdzi to każdy, kto mnie zna i widział mnie w działaniu: to, co wychodzi mi najlepiej, to gaszenie pożarów. Czyli to, co w sferze korporacyjnej czy PR nazywa się „crisis management”. A w zasadzie – część tegoż (bo że nie całość – o tym niżej).

Kiedy coś się dzieje – coś złego, trudnego, niespodziewanego – i kiedy w związku z tym trzeba podjąć konkretne działania, opanować żywioł, zminimalizować szkody, a docelowo zlikwidować zagrożenie i przywrócić normalność… Kiedy coś się wali, pali, przydarza i wybucha – wtedy się sprawdzam. Potrafię zachować spokój, działać szybko i sprawnie, zachować racjonalne myślenie mimo emocji, nie wpadać w panikę. Potrafię świetnie dostosować się do sytuacji, nawet kiedy nie mam żadnych środków, planów czy schematów. Jestem mistrzem improwizacji w sytuacjach kryzysowych.

I to się sprawdza. I to jest potrzebne. Kilka razy w życiu usłyszałem coś, co do dziś uznaję za największy komplement – że jestem „dobrym przyjacielem na kłopoty”. Bo zawsze znajdę wyjście, bo zawsze jakoś rozwiążę problem, bo zawsze jakimś cudem dotrę do celu.

Tyle, że prawdziwy „crisis management” powinien obejmować także przygotowania do (ewentualnej) sytuacji kryzysowej. Planowanie, systemy, procedury – wszystko to, co pozwala zapobiec powstawaniu sytuacji kryzysowych. Zgodnie z zasadą, że „lepiej jest zapobiegać, niż leczyć”.

A w tym, niestety, jestem kiepski. I nie chodzi o nieumiejętność przewidywania, bo przecież myślenie idzie mi generalnie nie najgorzej. Ale nie potrafię dobrze planować. To, że potrafię świetnie reagować na trudne sytuacje i sobie z nimi radzić, sprawia, że za mało energii wkładam w przygotowywanie się na nie i zapobieganie im. A to, niestety, ma konsekwencje. A najgorsze jest to, że to nie ja (…nie tylko ja) te konsekwencje ponoszę.

Kiedyś wszystko było dużo łatwiejsze, bo była M. Ona nie przepadała za improwizacją, nie była w tym dobra, w takich sytuacjach zdawała się na mnie – za to była mistrzynią planowania i przewidywania. Zawsze potrafiła zauważyć słabe punkty moich pomysłów i wizji. Kiedy planowaliśmy wakacyjną wyprawę (to tylko przykład), ja – pełen entuzjazmu – przedstawiałem Jej „szeroką wizję”, tego, co możemy zrobić, gdzie pojechać, co zobaczyć. A Ona myślała, myślała, myślała – a potem pytała: „A co z tym? A jak załatwimy to? Co zrobimy tu? Jak zmienimy trasę, jeśli to i to nie wyjdzie?”. I tak dalej. I te jej „uwagi” zawsze były celne, jej planowanie zawsze było właściwe. A kiedy potem – już w trasie – coś szło inaczej, niż w planach (…bo przecież zawsze coś idzie inaczej…), wtedy wkraczałem ja, mistrz improwizacji, mentalny MacGyver. Uzupełnialiśmy się.

A potem Jej zabrakło. I niestety zabrakło też planowania, przewidywania, jasnej wizji. Kiedy są kłopoty, problemy, kiedy coś się wali, kiedy nadchodzi kolejny kryzys – tak, wtedy ja się sprawdzam. I wtedy słyszę od różnych znajomych czy przyjaciół, że jestem takim świetnym ojcem, bo potrafię wybrnąć z problemu, znaleźć rozwiązanie, bo wiem, jak w takiej trudnej sytuacji z moimi dziećmi rozmawiać.

I to wszystko prawda – ale czasami myślę, że gdybym był naprawdę świetnym ojcem, to do dużej części tych kryzysowych sytuacji po prostu nigdy by nie doszło. Bo byłbym uważniejszy, bo potrafiłbym wcześniej rozpoznać sygnały ostrzegawcze, bo umiałbym – jak mówił Morihei Ueshiba – zwyciężać bez walki, lub przynajmniej zwyciężać przed walką.

A czasami, niestety, jest tak, że kiedy już dojdzie do kryzysu, to taki kryzys zostawia trwałe ślady. Blizny. Gaszenie pożarów to cenna umiejętność, ale każdy pożar – nawet szybko i sprawnie zgaszony – zostawia po sobie zniszczenia. Zgliszcza. A nie wszystko i nie zawsze udaje się odbudować. Czasami wolałbym umieć przewidzieć pożar i umieć mu zapobiec. To by chyba było lepsze. Zwłaszcza dla moich dzieci.

Sound of Silence…

Trochę nie mam siły pisać. Jest taka dziwna zależność w moim życiu, że zawsze jak się wydaje, że wszystko się wali, że zostały już tylko gruzy i zgliszcza, to okazuje się, że jednak jest w tym wszystkim jakaś droga, że otwiera się nowa perspektywa, że coś się na tych gruzach jednak da zbudować.

Niestety, ten medal ma też drugą stronę, swój negatyw, lustrzane odbicie: czasami mam wrażenie, że zawsze, jak już się wydaje, że jest lepiej – że jest dobrze, że wszystko się jakoś układa – to wyskakuje coś, co ten obrazek burzy. Jakiś kolejny problem, kolejny dołek, kolejna przeszkoda.

Tak, to oczywiście prawda stara jak ludzkość, odwieczny cykl strapienia i pocieszenia, tak rzeczowo opisany przez Ignacego Loyolę.

To tym bardziej trudne, że ja – dawno już doszedłem do tego wniosku – naprawdę nie mam dużych wymagań. Nie oczekuję od życia rzeczy wielkich. Wstrząsających przeżyć, wybuchów emocji, największych wspaniałości. Milionów na koncie. Naprawdę. To, co mam, zupełnie mi wystarcza. Nie musi być rewelacyjnie. Nie musi być wspaniale. Nie potrzebuję wielkich wydarzeń, żeby się zachwycić.

Czasami chciałbym tylko, żeby było normalnie. Zwyczajnie. Spokojnie. Żeby nie musieć się martwić o codzienność, o przyszłość. O bliskich.

No i właśnie: ile razy tę normalność osiągam (czy, w każdym razie, już mi się wydaje, że ją osiągam…), tyle razy dzieje się coś, co ją zaburza. I bardzo często jest to coś, na co nie mam żadnego wpływu – albo mam wpływ bardzo niewielki.

Hey, Mr. Tambourine Man, play a song for me – I’m not sleepy and there ain’t no place I’m goin’ to…

Pod górkę

No i niestety jeszcze jakiś czas nie odetchnę (to w nawiązaniu do poprzedniego wpisu). Niemiecki Puckowi poszedł, matematyka poszła (…nie, żeby świetnie, ale poszła). Ale fizyka nie poszła. Musi zdać w sierpniu poprawkę. W końcu sierpnia. Co oznacza, że przede mną jeszcze dwa miesiące denerwowania się.

Każda (prawie…) sytuacja ma jakieś plusy. Plusem tej sytuacji jest to, że Pucek wreszcie załapał, że chyba potrzebuje jakiejś pomocy. Mieliśmy poważną rozmowę (przez „poważną rozmowę” rozumiem poważną rozmowę, a nie wrzaski, awantury czy pretensje; jak wiecie nie jestem politykiem i staram się, żeby moje słowa znaczyły tyle, ile znaczą…). Pokazałem mu, że o ile z pozostałymi przedmiotami radzi sobie w tym systemie nauki naprawdę dobrze (poza tym nieszczęsnym niemieckim ze wszystkich egzaminów miał w tym roku same czwórki i piątki!), o tyle ROZSZERZONA fizyka i ROZSZERZONA matematyka najwyraźniej wymagają czegoś więcej. I że tym „czymś więcej” jest konsekwencja i systematyczność – które akurat nie są jego najmocniejszymi stronami. Bo przecież nie chodzi o to, że on tego „nie ogarnia” intelektualnie – z matematyki i fizyki przez całą podstawówkę miał dobre oceny, a wiem, że nauczyciele nie byli specjalnie pobłażliwi i nie dawali dobrych ocen „na piękne oczy”.

No więc stanęło na tym, że w przyszłym roku szkolnym będzie ktoś, kto mu pomoże z matematyką i fizyką. Nie ktoś, kto go będzie uczył – ale ktoś, kto spotka się z nim powiedzmy raz na dwa tygodnie, żeby podsumować przerobiony materiał, wyjaśnić wątpliwość i sprawdzić, czy dobrze rozumie to, czego się nauczył. I to – moim zdaniem – powinno wystarczyć, bo to go zmusi to tego, żeby regularnie i systematycznie się tych rozszerzonych przedmiotów uczył. Wystarczy, że posiedzi nad matematyką i fizyką głupią godzinę dziennie (łącznie) – i spokojnie dostanie czwórkę.

I on się na to zgodził, co – jak niektórzy z Was wiedzą – w przypadku tego egzemplarza jest elementem kluczowym. Bo dotąd zawsze było „…poradzę sobie!”. A teraz chyba załapał, że może jednak nie do końca.

Ale żeby to wszystko doszło do skutku, to najpierw musi zdać tę poprawkę w sierpniu. Znalazłem mu kogoś, kto mu pomoże się przygotować – wyobraźcie sobie, mój nauczyciel fizyki z liceum! Obecnie już starszy pan, ale nadal równie inteligentny, błyskotliwy i dowcipny jak te trzydzieści pięć lat temu. Jest na emeryturze, dorabia sobie korepetycjami. Zawsze był świetnym nauczycielem – i nie tylko dlatego, że potrafił kapitalnie wszystko tłumaczyć, ale także dlatego, że był prawdziwym pasjonatem. Uwielbiał fizykę, dawała mu – i nadal daje – pozytywnego kopa. Mam tylko nadzieję, że „zaiskrzy”, bo w przypadku Pucka to jest dość kluczowa sprawa… Pierwsze spotkanie (on-line) pojutrze, trzymajcie kciuki. Mocno.

…co oznacza, że nadal żyję w zawieszeniu. Z jednej strony mam nadzieję, że z taką pomocą on tę poprawkę bez problemu zda – i trochę na to się nastawiam. Z drugiej… Problem polega na tym, że w nauczaniu domowym (tak Niemiłościwie Nam do Niedawna Panujący zadecydowali) nie można powtarzać klasy, nie można też mieć żadnego „warunku”. Więc gdyby – nie daj Boże – on tej poprawki nie zdał, to… Houston, mamy problem. Bo wtedy na przełomie sierpnia i września trzeba by „na gwałt” szukać mu nowej szkoły, w której mógłby powtarzać drugą klasę. Ale gdzie znajdziemy taką szkołę, która go wtedy przyjmie? W żadnym sensownym liceum nie będzie już przecież miejsc. Obawiam się, że w tych mniej sensownych też. Technikum? Ale jakie? Co zostaje…?

Ryzyko takiej sytuacji jest realnie niewielkie… Ale przecież nie zerowe. Więc prawda jest taka, że do końca sierpnia będę się denerwował. Jasne, potem mi wszyscy powiedzą, że nie było po co. Tylko co to zmienia…

Mój wrześniowy wyjazd twardo planuję, ale gdyby jak wyżej – to on oczywiście też weźmie w łeb, bo początek września będę musiał spędzić robiąc zupełnie co innego. Z drugiej strony – jeśli chcę, żeby to miało szanse powodzenia, to podstawowe decyzje muszę podjąć w najbliższych dniach. Inna sprawa, że jak będzie źle, to strata jakiejś tam niewielkiej zainwestowanej sumy będzie najmniejszym problemem.

Jestem zmęczony. Bardzo. Takim ciężkim, up…dliwym zmęczeniem. Pracą, staraniem się, walczeniem. Byciem silnym. Nawet nie wiecie, jak mam serdecznie dość bycia silnym. Między innymi dlatego tak bardzo potrzebuję tego samotnego wyjazdu. Bo wtedy nic nie muszę. Nie muszę być silny, nie muszę się starać, robię coś albo nie – i tylko ja ponoszę konsekwencje własnych wyborów.

Marzę o wędrowaniu, o szumie morza albo wiatru w górach, o drodze pod nogami, o ciszy, o spokojnych wieczorach spędzanych gdzieś daleko od szumu codzienności. Ale nawet jeśli to marzenie uda się zrealizować, to do tego czasu musi minąć jeszcze ponad dwa i pół miesiąca. Dwa i pół miesiąca pracy w dużych ilościach (tak się złożyło). Z czego ponad dwa miesiące w napięciu, bo w oczekiwaniu na poprawkę Pucka. Jeszcze tydzień temu miałem nadzieję, że on zda to wszystko (…jakkolwiek) i przynajmniej ta jedna sprawa do końca wakacji spadnie mi z barków.

„Myślałam już, że tego nie wytrzymam… Ale nie wiedziałam, jak to zrobić, więc szłam dalej”

Some dreams lie waiting at the end of the road…

Zmarł Shane MacGowan… O mojej (nigdy niesłabnącej) miłości do grupy The Pogues już tu kiedyś pisałem. MacGowan to genialny przykład na to, jak „niszowe” może być jednocześnie „kultowe”. Trzy czwarte ludzi w wieku moich dzieci (i starszych) w życiu o nim nie słyszała i zapewne nie słyszała nigdy żadnej jego piosenki – a o jego odejściu pisała chyba cała anglojęzyczna prasa, wspominali go muzycy tacy jak Nick Cave, a Bono razem z U2 nie tylko „oddał mu cześć” na Twitterze, ale w czasie piątkowego koncertu zaśpiewał w ramach „tribute to” jego piosenkę „A Rainy Night in Soho”…

Smutne to: odszedł kolejny muzyk, na którego koncercie bardzo kiedyś chciałem być – i nigdy już nie będę. Człowiek o bardzo pokomplikowanym życiu, ktoś, z kim większość z nas pewnie osobiście nie chciałaby się zadawać – a jednocześnie naprawdę niesamowity muzyk i niezwykła osobowość sceniczna. Popularne powiedzonko głosiło, że Shane MacGowan z powodu alkoholu zapomniał więcej piosenek, niż wielu innych muzyków kiedykolwiek w życiu napisało i nauczyło się.

Kiedy w nadchodzące święta będę słuchał „Fairytale of New York” (bo to dla mnie, nie śmiejcie się, jeden z obowiązkowych elementów świątecznego czasu…), to jednak będzie dziwne: mieć świadomość, że tego gościa już tu nie ma… (Dla uczciwości: to „już” jest względne: na wieść o jego śmierci wielu ludzi było zaskoczonych tym, że zmarł – ale chyba równie wielu tym, że w ogóle jeszcze żył…).

Some dreams are hollow
Some dreams are cold
Some dreams are crazy
And some dreams are bold

Some dreams are bought
And other dreams are sold
Some dreams lie waiting
At the end of the road…

(Jem Finer, The Pogues, fragment „Bright Lights” z płyty Pogue Mohone)

Bo jesień, wie pan, głupia historia…*

*…grypa i wiatr, i oratoria.

Zawsze w listopadzie budzi się we mnie zwierzę… Problem polega na tym, że to zwierzę to oczywiście niedźwiedź, więc budzi się i nie marzy o niczym innym, jak o zapadnięciu z powrotem w sen (zimowy). Marzenia – oczywiście – nie do zrealizowania, bo praca, bo milion innych rzeczy (…o tym, że biologia nie ta, to już nawet szkoda gadać). Jest mokro, zimno, szaro, zmrok zapada coraz wcześniej. Nie cierpię tej pory roku.

A w tym roku jesień wyjątkowo ponuro-depresyjna. Dwa dni przed Wszystkimi Świętymi zmarł mąż mojej serdecznej przyjaciółki. Oboje młodsi ode mnie. J. był chory – bardzo poważnie chory, od wielu, wielu lat. Jego żona zawsze mówiła, że ma pełną świadomość tego, iż „starości raczej razem nie dożyją”. Ale właśnie dlatego, że to trwało tak długo (J. był chory już kiedy się pobierali, a to było jakieś dwadzieścia lat temu) – to jednak było „nagle” (…w sumie – śmierć chyba zawsze jest „nagle”). J. idzie do szpitala? No tak, wiadomo, przynajmniej dwa razy w roku J. idzie do szpitala na tydzień czy dwa. Wszyscy się do tego przyzwyczaili… Ale tym razem już z tego szpitala nie wrócił. Moja przyjaciółka – zresztą lekarka – wezwana pilnym telefonem zdążyła jeszcze dojechać na OIOM. Zmarł przy niej. Została sama z dwiema córkami.

A kilka dni temu odeszła kilkunastoletnia córka jednych znajomych. Dziewczyna miała kłopoty, leczyła się, wydawało się, że jest już lepiej, trafiła do świetnego ośrodka terapeutycznego, wszyscy mieli nadzieję, że jest na dobrej drodze… Przedawkowała leki. Czy to był wypadek, czy świadoma decyzja – tego się już pewnie na tym świecie nie dowiemy. Pogrzeb dziecka (choćby i nastoletniego) to jedna z najtrudniejszych rzeczywistości, jakie znam.

***

Dobrze jest czasami móc się spotkać ze starymi przyjaciółmi. Są tacy ludzie, z którymi nie widuję się miesiącami, z którymi przez rok mam kontakt wyłącznie internetowo-telefoniczny, ale kiedy się spotkamy – czujemy, jakbyśmy rozmawiali wczoraj.

***

O tym, że był remont, już wspominałem – choć skupiłem się głównie na historii szczura. Historii, która zresztą miała ciąg dalszy, bo szczur wrócił (choć tylko do przedsionka, dalej już nie miał jak), przez dwa dni odmawiał złapania się w ustawione pułapki – a dnia trzeciego został znaleziony martwy. Pan M. – fachowiec od remontu – uznał, że chyba po prost był już stary. Moim zdaniem nie wytrzymał psychicznie…

Tak, jak pisałem, remont początkowo miał być mini-remontem, a skończyło się na malowaniu prawie całego domu. Wszystko przez mojego Tatę, który – kiedy usłyszał, że chcę pomalować te dwa pokoje – zaczął mi tłumaczyć (zresztą absolutnie racjonalnie, jak to mój Tata…), że to bez sensu. – I tak będziesz miał bałagan w domu, i tak będzie trzeba sprzątać – mówił. – I co, za rok będziesz robił następne malowanie? Skoro już i tak to robisz, to pomaluj wszystko!

Próbowałem mu wytłumaczyć, że na „wszystko” mnie po prostu nie stać (nawet ta wersja mini miała kosztować za dużo… pewnie dlatego, że dla mnie od jakiegoś czasu wszystko, co się wiąże z wydawaniem pieniędzy, jest „za dużo”). Ale Tata natychmiast powiedział, że nie, że on mi pomoże, że ma odłożone jakieś pieniądze (…on zawsze „ma odłożone jakieś pieniądze”…) i tak dalej.

No i… Well, jak mawiają Anglicy. Z jednej strony – naprawdę trudno takiej propozycji odmówić. Więc nie odmówiłem, oczywiście. Z drugiej…

Nie mówię już o tym, że akurat czas na ten „większy” remont był dla mnie bardzo niewygodny – raz, że pracy mnóstwo, a dwa, że jak wiadomo remont zawsze kosztuje plus minus półtora raza tyle, ile się założyło, co oznacza, że znowu jestem na minusie jak stąd na Kamczatkę. Ale to są (…były…) problemy na poziomie – nazwijmy to – technicznym. A ja mam problem na poziomie – czy ja wiem? – egzystencjalnym.

Mam pięćdziesiąt trzy lata. To jest – jak wczoraj mówiłem w rozmowie z moimi Przyjaciółmi – taki wiek, kiedy ludzie osiągają już w życiu jakiś poziom stabilizacji. A ja nie jestem w stanie pomalować domu bez pomocy mojego osiemdziesięciotrzyletniego Taty. Emeryta. I po prostu źle się z tym czuję, bo tak sobie myślę, że to już jest wiek, w którym to ja jemu powinienem pomagać, a nie on mnie. Ech.

***

Przeczytałem ostatnio wiersz (…bo, jak wiadomo, niektórzy lubią poezję…), który mnie naprawdę zachwycił. Znam Autorkę – poznałem ją osobiście kilka lat temu, przy okazji różnych spraw zupełnie niezwiązanych z poezją; poniekąd przypadkiem dowiedziałem się, że pisze wiersze – które zrobiły na mnie duże wrażenie. Jest w nich jakiś poziom wrażliwości, jakieś postrzeganie świata i ubieranie myśli w słowa, które bardzo do mnie przemawiają. Bezpośredniego kontaktu z tą osobą nie mam już dawno, ale raz na jakiś czas zaglądam na jej stronę stronę i czytam to, co pisze. I muszę powiedzieć, że dawno już żadne słowa tak mnie nie poruszyły.