Daleko, daleko… Część 3.

No i znowu ponad dwa tygodnie minęły… Wybaczcie. Za dużo się dzieje. Dziś kilka słów o różnicach – nazwijmy to – cywilizacyjno-kulturowych. Filipiny to naprawdę nieco inny świat… Kilka „obrazków”, które przybyszowi z Europy najbardziej rzucają się w oczy.

Ruch uliczny. Łomattko… Ludzie, którzy trochę jeździli po Europie, często narzekają na to, jak jeździ się we Włoszech, szczególnie we włoskich miastach. Byłem, widziałem, prowadziłem samochód – i zaprawdę, powiadam Wam, Włochy to jest pikuś. Pan Pikuś. Ruch uliczny w dużych miastach na Filipinach (ale także na szosach pomiędzy nimi) to zupełnie inny poziom chaosu. Znaków drogowych jest niewiele, a te które są, najczęściej traktowane są jako sugestie. To samo dotyczy linii na asfalcie: podwójna ciągła? Oj tam, oj tam. W mieście ruch jest potężny – a oprócz samochodów, motocykli, autobusów i ciężarówek jeżdżą jeszcze dwa charakterystyczne dla tego miejsca typy pojazdów: jeepneye (czyt. dżipneje) i tricicady (czyt. trajsikady).

Jeepney to taki ni to mikrobus, ni większa terenówka; z tyłu pod ścianami dwie równoległe ławeczki (pasażerowie siedzą przodem do siebie). Szyb w oknach nie ma, wsiada się od tyłu (tylnych drzwi też nie ma, zresztą przednich – drzwi kierowcy – czasami też nie). Typowy jeepney ma z przodu logo marki, na bazie której powstał (dawniej były to głównie amerykańskie terenówki, dziś jeździ dużo toyot i hyundaiów…) – ale nie dajcie się zmylić: z marki został przód, silnik i podwozie. Cała reszta często wygląda, jakby była wyklepana młotkiem w pobliskim warsztacie. Jeepneye służą jako coś pomiędzy autobusem a taksówką, można nimi dojechać w dowolny punkt miasta.

Tricicady – zwane też, w zależności od narzecza, traysikelami – to odpowiednik prostych taksówek. Motocykl (zwykle z małym silnikiem) z koszem bocznym, w którym są miejsca do siedzenia. Pasażerowie siedzą za kierowcą i w koszu. Rekord, jaki widzieliśmy na ulicy w Bacolod, to taki wehikuł przewożący DWANAŚCIE osób (kierowca i jedenastu pasażerów) plus bagaże na daszku. Pięć – sześć osób to norma.

No więc wyobraźcie sobie teraz taką ulicę w dużym mieście. Dwa pasy ruchu w jedną stronę, dwa w drugą. Ciężarówki z trzciną cukrową. Samochody. Autobusy. Jeepneye. A miedzy tym wszystkim przemykają się tricicady, których kierowcy przejmują się przepisami jeszcze mniej, niż pozostali uczestnicy ruchu. Chaos, szaleństwo, entropia. Jeśli wyjeżdżasz z drogi podporządkowanej na skrzyżowaniu bez świateł, to nie czekasz, aż się zrobi luźniej – bo się nie zrobi. Po prostu zwalniasz, ale jedziesz dalej. Powoli. Pojazdy na drodze głównej wymijają cię, robią coraz większe łuki wokół przodu twojego pojazdu, aż wreszcie któryś już nie daje rady przejechać – więc staje i cię przepuszcza. Co ciekawe – nikt o to nie ma pretensji, nikt nie krzyczy, nie złości się. Wszyscy przyjmują to jako normalne zachowanie. No i generalna zasada (logiczna poniekąd), że „większy ma pierwszeństwo”. Co, niestety, dotyczy także pieszych. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że jak pieszy stoi przed przejściem, to kierowcy stają (no, powiedzmy, że większość). Na Filipinach – jeśli nie ma świateł – można by tak stać ad mortem defecatam. Ba: kiedy pieszy już wejdzie na przejście (a mówię o przejściu oznaczonym, o pasach…), to bywa, że dochodzi do połowy ulicy – i tam, na środku, pomiędzy pasami ruchu, znowu stoi dłuższą chwilę, bo sznur pojazdów ani myśli go przepuścić.

Wszyscy ciągle trąbią – ale nie jest to nasze, europejskie, zirytowane trąbienie („…no jedźże wreszcie, zawalidrogo!”). To jest krótkie, uprzejme trąbienie ostrzegawczo-informacyjne. Kierowca widzi, że na równoległym pasie jedzie tricicad, który (chyba) szykuje się do zmiany pasa. Więc trąbi: krótkie „tu-tut”, które znaczy mniej więcej „…uważaj, jestem tu, nie zajedź mi drogi, jadę”. I to chyba działa, bo przez cały pobyt nie byliśmy świadkami żadnego wypadku czy choćby stłuczki (a jak się patrzy z boku, to człowiek ma wrażenie, że za chwilę coś MUSI się wydarzyć, że zaraz będzie jakieś „BUM”, bo inaczej się po prostu nie da…).

Barwne to, kolorowe i bardzo „inne” – ale nie ukrywam, że akurat pod tym względem bardzo sobie cenię nasze nudne, europejskie drogi z dobrym oznaczeniem i pierwszeństwem dla pieszych na przejściu…

***

Na Filipinach do jedzenia nie używa się noży. Noże bywają w eleganckich restauracjach dla zachodnich turystów. U Filipińczyków w domach (a także w restauracjach czy barach, których się stołują) dostaniesz widelec i łyżkę. I nie jest to kwestia zamożności, tylko lokalnych zwyczajów.

Jedzenie – proste, ale pyszne (dużo ryb i owoców morza), często dość tłuste (co mnie nieco zdziwiło, zważywszy, o jakim klimacie mówimy). Pieczywa się tam prawie nie jada – za to do wszystkiego je się ryż. Kiedy któregoś dnia ktoś przywiózł torby z jedzeniem z McDonalda – wiadomo, hamburgery, frytki, cola… – to i tak natychmiast ktoś inny przyniósł do tego z kuchni wielką michę ryżu.

My byliśmy tam przyjmowani na dość szczególnych zasadach. Byliśmy gośćmi (a gości przyjmuje się „czym chata bogata”), ale nie byliśmy turystami. Kiedy nasi gospodarze nas karmili – karmili nas tak, jak sami jedli. Kiedy zabierali nas na coś do jedzenia „do miasta” – to do lokali, knajpek i restauracyjek, w których sami jadają i w których nie uświadczysz turysty z Zachodu. Kilka razy miałem wrażenie, że sama nasza obecność (białych Europejczyków) budziła w takich miejscach niejakie zdziwienie – ale bez najlżejszego choćby negatywnego odcienia. Ciekawie było oglądać tak zupełnie inny świat będąc gościem – ale nie będąc typowym turystą.

***

W filipińskich domach (a w każdym razie w ich ogromnej większości) nie ma ciepłej wody. Ciepła woda jest w hotelach (da zagranicznych turystów), w szpitalach, ewentualnie w bardzo zamożnych domach, bardziej (jak nam ktoś powiedział) dla „pokazania, że nas stać”, niż z rzeczywistej potrzeby.

Bo (tu znowu musimy odsunąć nasze klasyczne, europejskie skojarzenia) fakt, że nie ma ciepłej wody, nie oznacza bynajmniej, że z kranów leci zimna woda. Na Filipinach jak chcesz mieć zimną wodę, to musisz ją wstawić do lodówki. Z kranu leci woda – w najlepszym razie – letnia. A jak pójdziesz pod prysznic godzinę-dwie po najgorętszej potrze dnia (czyli koło pierwszej-drugiej po południu), to z prysznica leci ciepła woda, bo biegnące pod ziemia rury są tak nagrzane. A wieczorem – po całym dniu w temperaturach między 30 a 40 stopni Celsjusza – naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty wchodzić pod gorący prysznic. Letnia czy ciepława woda okazywała się absolutnie wystarczająca, żeby się umyć, a przy tym „zdejmowała” przynajmniej część skumulowanego w organizmie ciepła z całego dnia.

A jak już jesteśmy przy wodzie: przyzwyczailiśmy się w Polsce od dłuższego czasu, że niemal wszędzie woda w kranie nadaje się do picia. Na Filipinach (nie wiem, czy na całych, ale wszędzie tam, gdzie byliśmy) wodę pitną się kupuje w specjalnych baniakach – ta w kranie absolutnie nie nadaje się do picia.

***

Wiele drobiazgów, które także składają się na to, co chcę napisać na końcu. Kuchnia, w której gotowano nam posiłki w czasie rekolekcji… Gdyby to tej kuchni wszedł polski inspektor z sanepidu, to by chyba zszedł na zawał. Wygrodzony kawałek pomieszczenia pod bambusową wiatą, w zasadzie bez ścian. Większość sprzętów – parafrazując Bułhakowa – zecydowanie drugiej czystości (choć naczynia, garnki, talerze i sztućce czyste). Podłoga zachlapana. Pod blatem, na którym stoją garnki, leży suczka i karmi szczeniaki. Odjazd 🙂

Ale nikt nie chorował, nikt się niczym nie struł, a jedzenie było naprawdę pyszne.

„Ajzatycki” charakter ulic w mieście. „Szyldoza” taka, że nawet Zakopane się chowa. Nad ulicami gęste sieci przewodów elektrycznych i (chyba) telefonicznych, często łączonych ze sobą w taki sposób, że tym razem polski inżynier-elektryk miałby problemy z sercem. W każdym mieście mnóstwo domów w budowie – ale też dużo takich, których budowę kiedyś tam rozpoczęto, ale nigdy jej nie skończono. Widać, że przeciętne domy dużo skromniejsze niż w Polsce. Co z kolei (wszystko razem) prowadzi do pewnej konkluzji (na koniec dzisiejszego odcinka):

***

Jest mnóstwo takich „drobiazgów”, które uświadomiły mi jedną ważną rzecz. Jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni do tego, że porównujemy się z bogatą Zachodnią Europą (albo ze Stanami Zjednoczonymi, Kanadą, Japonią…). Cały czas (to pozostałość jeszcze z czasów komuny) mamy choćby podświadome wrażenie, że wciąż jesteśmy krajem „na dorobku”. Że jesteśmy – w porównaniu… – raczej biedni. Że jeszcze nam daleko do poziomu zamożności Szwajcarii, Austrii, Skandynawii czy choćby Niemiec.

Musiałem pojechać na drugi koniec świata, aby uświadomić sobie prostą prawdę: żyjemy (tu, w Polsce) w jednym najzamożniejszych państw na świecie. Jasne, jest kilka zamożniejszych – ale po pierwsze nie tak wiele, a po drugie różnica poziomu zamożności między Polską a choćby Szwajcarią jest naprawdę minimalna w porównaniu z różnicą między Polską a Filipinami. To nie jest różnica ilościowa, ale jakościowa. Uwierzcie mi: to jest naprawdę zupełnie inny poziom.

A przecież Filipiny nie są bynajmniej „krajem Trzeciego Świata”. Bo Ewa – która, jak pisałem, na co dzień mieszka w Kenii, gdzie między innymi pracuje w sierocińcu – bardzo szybko uświadomiła nas, że jeśli mówimy o różnicy w zamożności miedzy Polską a Filipinami – to między Filipami a Kenią jest mniej więcej drugie tyle.

I z tą myślą Was na razie zostawię.

4 myśli na temat “Daleko, daleko… Część 3.

  1. Ruch uliczny na Filipinach, z jego chaosem i brakiem formalnych zasad, pokazuje, jak różne mogą być normy i przyzwyczajenia w różnych częściach świata. Porównanie do naszych europejskich dróg rzeczywiście uświadamia, jak w Polsce mamy wszystko „pod kontrolą” – a tam życie toczy się na innych zasadach, pełnych elastyczności i życzliwości. Zaskakuje także sposób, w jaki Filipińczycy podchodzą do jedzenia – zamiast sztućców, tylko widelec i łyżka, a ryż jest podstawą każdego posiłku. To po prostu fascynujące, jak różne mogą być te codzienne drobiazgi.

    To, co też uderza, to świadomość, że nie musimy porównywać się z zachodnimi potęgami, by uznać siebie za kraj rozwinięty i zamożny. Choćby te wspomniane różnice w standardach budowlanych i infrastrukturalnych, które wcale nie muszą oznaczać biedy. To naprawdę ciekawe spojrzenie, które zmienia perspektywę i pozwala docenić to, co mamy w Polsce.

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Anonim Anuluj pisanie odpowiedzi