Dziś uświadomiłem sobie pewien problem, który ma ogromny wpływ na wiele rzeczy w moim życiu – ze szczególnym uwzględnieniem relacji z bliskimi, w tym także (czy może – przede wszystkim) z moimi dziećmi. Problem, który decyduje o tym, jakim jestem ojcem (i że nie takim świetnym, jak się niektórym wydaje).
Paradoks polega na tym, że problem jest poniekąd pochodną pewnej bardzo pozytywnej cechy – czy może umiejętności – która często (częściej, niż by się chciało) okazuje się w życiu bardzo potrzebna. Niestety – jak wiadomo – każdy kij ma dwa końce.
W dodatku – co także sobie uświadomiłem – to nie jest kwestia wyboru, nauczenia się, przyzwyczajeń, a raczej „fabrycznego oprogramowania”, czyli tego, co Fabryka dała. Co – z drugiej strony – rodzi pewien optymizm, bo skoro Fabryka dała, to pewnie jednak wiedziała, co robi…
Wiecie, w czym jestem tak naprawdę dobry? OK, nie licząc gadania i operowania językiem… Potwierdzi to każdy, kto mnie zna i widział mnie w działaniu: to, co wychodzi mi najlepiej, to gaszenie pożarów. Czyli to, co w sferze korporacyjnej czy PR nazywa się „crisis management”. A w zasadzie – część tegoż (bo że nie całość – o tym niżej).
Kiedy coś się dzieje – coś złego, trudnego, niespodziewanego – i kiedy w związku z tym trzeba podjąć konkretne działania, opanować żywioł, zminimalizować szkody, a docelowo zlikwidować zagrożenie i przywrócić normalność… Kiedy coś się wali, pali, przydarza i wybucha – wtedy się sprawdzam. Potrafię zachować spokój, działać szybko i sprawnie, zachować racjonalne myślenie mimo emocji, nie wpadać w panikę. Potrafię świetnie dostosować się do sytuacji, nawet kiedy nie mam żadnych środków, planów czy schematów. Jestem mistrzem improwizacji w sytuacjach kryzysowych.
I to się sprawdza. I to jest potrzebne. Kilka razy w życiu usłyszałem coś, co do dziś uznaję za największy komplement – że jestem „dobrym przyjacielem na kłopoty”. Bo zawsze znajdę wyjście, bo zawsze jakoś rozwiążę problem, bo zawsze jakimś cudem dotrę do celu.
Tyle, że prawdziwy „crisis management” powinien obejmować także przygotowania do (ewentualnej) sytuacji kryzysowej. Planowanie, systemy, procedury – wszystko to, co pozwala zapobiec powstawaniu sytuacji kryzysowych. Zgodnie z zasadą, że „lepiej jest zapobiegać, niż leczyć”.
A w tym, niestety, jestem kiepski. I nie chodzi o nieumiejętność przewidywania, bo przecież myślenie idzie mi generalnie nie najgorzej. Ale nie potrafię dobrze planować. To, że potrafię świetnie reagować na trudne sytuacje i sobie z nimi radzić, sprawia, że za mało energii wkładam w przygotowywanie się na nie i zapobieganie im. A to, niestety, ma konsekwencje. A najgorsze jest to, że to nie ja (…nie tylko ja) te konsekwencje ponoszę.
Kiedyś wszystko było dużo łatwiejsze, bo była M. Ona nie przepadała za improwizacją, nie była w tym dobra, w takich sytuacjach zdawała się na mnie – za to była mistrzynią planowania i przewidywania. Zawsze potrafiła zauważyć słabe punkty moich pomysłów i wizji. Kiedy planowaliśmy wakacyjną wyprawę (to tylko przykład), ja – pełen entuzjazmu – przedstawiałem Jej „szeroką wizję”, tego, co możemy zrobić, gdzie pojechać, co zobaczyć. A Ona myślała, myślała, myślała – a potem pytała: „A co z tym? A jak załatwimy to? Co zrobimy tu? Jak zmienimy trasę, jeśli to i to nie wyjdzie?”. I tak dalej. I te jej „uwagi” zawsze były celne, jej planowanie zawsze było właściwe. A kiedy potem – już w trasie – coś szło inaczej, niż w planach (…bo przecież zawsze coś idzie inaczej…), wtedy wkraczałem ja, mistrz improwizacji, mentalny MacGyver. Uzupełnialiśmy się.
A potem Jej zabrakło. I niestety zabrakło też planowania, przewidywania, jasnej wizji. Kiedy są kłopoty, problemy, kiedy coś się wali, kiedy nadchodzi kolejny kryzys – tak, wtedy ja się sprawdzam. I wtedy słyszę od różnych znajomych czy przyjaciół, że jestem takim świetnym ojcem, bo potrafię wybrnąć z problemu, znaleźć rozwiązanie, bo wiem, jak w takiej trudnej sytuacji z moimi dziećmi rozmawiać.
I to wszystko prawda – ale czasami myślę, że gdybym był naprawdę świetnym ojcem, to do dużej części tych kryzysowych sytuacji po prostu nigdy by nie doszło. Bo byłbym uważniejszy, bo potrafiłbym wcześniej rozpoznać sygnały ostrzegawcze, bo umiałbym – jak mówił Morihei Ueshiba – zwyciężać bez walki, lub przynajmniej zwyciężać przed walką.
A czasami, niestety, jest tak, że kiedy już dojdzie do kryzysu, to taki kryzys zostawia trwałe ślady. Blizny. Gaszenie pożarów to cenna umiejętność, ale każdy pożar – nawet szybko i sprawnie zgaszony – zostawia po sobie zniszczenia. Zgliszcza. A nie wszystko i nie zawsze udaje się odbudować. Czasami wolałbym umieć przewidzieć pożar i umieć mu zapobiec. To by chyba było lepsze. Zwłaszcza dla moich dzieci.

Bycie takim zapasowym spadochronem bywa ciężkie, ale jest niezwykle cenne.
Nie wszystko da się przewidzieć, nie wszystko da się zaplanować.
Ot, życie…
PolubieniePolubienie
Może Twoje dzieci za to będą umiały lepiej planować niż Ty?(Na pewno wydaje się, że taka jest Twoja najstarsza córka) Ale być może za to zawsze do Ciebie będą dzwoniły w sytuacjach w sytuacjach kryzysowych? Jak dobrze mieć kogoś takiego.
PolubieniePolubienie