Właśnie wróciliśmy z kina (ja plus Potwory młodsze, Pietruszka siedział i kończył jakiś projekt na studia, który musiał oddać do dziś).
Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że powstaje film o Bobie Dylanie, a główną rolę ma zagrać Timothée Chalamet, byłem zaskoczony – i nie było to zaskoczenie pozytywne. Ale potem gdzieś na YouTube zobaczyłem zwiastun „Kompletnie nieznanego”, w którym Chalamet śpiewał „Like a Rolling Stone” – i robił to zaskakująco dobrze. I już wiedziałem, że będę chciał ten film zobaczyć.
Można by dużo pisać. Chalamet jako Dylan jest po prostu świetny: nie usiłuje kalkować specyficznego stylu mówienia, akcentu, charakterystycznej maniery śpiewania – a jednak robi to w taki sposób, że kiedy śpiewa (…a śpiewa świetnie!), to naprawdę brzmi jak Dylan. Monica Barbaro jako Joan Baez wypada kapitalnie (swoją droga – nie myślałem, że ta dziewczyna ma taki głos!). Edward Norton w roli Pete’a Seegera jest po prostu genialny. O każdym aktorze można by kilka zdań napisać.
Ale to wszystko przeczytacie w prasowych recenzjach; ja chciałem napisać o czymś innym.
To, że muzyka Dylana jest dla mnie ważna – że szczególnie ważne są dla mnie jego teksty – dobrze wiecie, bo nie raz tu o nich wspominałem. A „Kompletnie nieznany”, wbrew pozorom nie jest do końca filmem biograficznym. To w zasadzie nie jest biografia Dylana, który w gruncie rzeczy do końca – zgodnie z tytułem – pozostaje „zupełnie nieznany” (…kamyczek do ogródka tłumacza: takie tłumaczenie tytułu byłoby zdecydowanie lepsze; to „kompletnie” to jednak w tym kontekście kalka z angielskiego). Po ponad dwóch godzinach filmu dalej nie wiemy, „skąd się wziął”, jaka była jego historia, co z tego, co o sobie opowiadał było prawdą, a co fantazją.
Bo też nie o to tu chodzi. To nie jest biografia człowieka. To jest – nie wiem, jak to inaczej napisać – biografia jego twórczości. Historia artysty, który pisał (teksty, muzykę) i śpiewał – i przez to pisanie i śpiewanie istniał i chciał być odbierany. Reżyser zrobił rzecz (pozornie) bardzo prostą: zamiast tworzyć opowieść o artyście, dał po prostu zabrzmieć jego muzyce, pokazując ją w kontekście (historycznym, społecznym, ludzkim).
Dla mnie szczególnie poruszający był motyw artysty, który nie chce dać się zaszufladkować. W filmie pokazano to poprzez pierwszy „wielki przełom” w twórczości Dylana – słynny występ na Newport Folk Festival w 1965 roku – ale przecież takich „przełomów” w jego karierze było więcej: zawsze, kiedy ludziom już się wydawało, że „znają” Boba Dylana, Bob Dylan wkraczał na nowe ścieżki. Nie dał się zaszufladkować jako „artysta folkowy”, jako autor zaangażowanych protest-songów, jako rockman… Muzyka (instrumentarium, aranżacja) była dla niego zawsze tylko narzędziem. Miał coś do przekazania i chciał przekazywać to tak, żeby ludzie go słyszeli. Mógł to robić z towarzyszeniem akustycznej gitary i harmonijki – ale równie dobrze mógł to robić w ostrej, rockowej estetyce. Nie obchodziło go, co inni – muzycy, artyści, eksperci – uznają za „właściwą” drogę. W filmie kapitanie widać to w jego zderzeniu z Pete’em Seegerem (którego skądinąd bardzo szanował i który był na pewnym etapie jego mentorem), w kapitalnej scenie starcia z Joan Baez w czasie wspólnego koncertu, ale także wtedy, kiedy by zmęczony, a chwilami wręcz wściekły z powodu rosnącej sławy i tego, że ludzie rozpoznawali go na ulicy. To, co miał do powiedzenia – co NAPRAWDĘ miał do powiedzenia – przekazywał w swoich piosenkach.
Jest w filmie genialna scena, kiedy Dylan (czyli Chalamet) na jednym z wcześniejszych festiwali w Newport – już nieco zmęczony, zirytowany sławą i próbami zaszufladkowania go – śpiewa The Times They Are A-Changin’. Niesamowite napięcie – folkowi „puryści” za kulisami są zachwyceni, publiczność podchwytuje refren – i nie można oprzeć się wrażeniu, że ludzie nagle zaczynają naprawdę rozumieć o czym ten człowiek śpiewa. Że nagle mają świadomość tego, w jak przełomowych czasach przyszło im żyć; tego, że już zaraz, już za chwilę wszystko będzie inaczej, że coś się kończy, że zaczyna się coś zupełnie nowego. A jednocześnie my – siedzący przed ekranem i znający historię – wiemy, że Dylan śpiewa także o swojej muzyce, które nieustannie się zmienia, bo musi się zmieniać, i także już za chwilę nie będzie taka sama; na ekranie zdają się to w tym momencie rozumieć tylko dwie osoby: Joan Baez (która wcale nie jest tym zachwycona) i Johnny Cash (wręcz przeciwnie). Scena, przy której ciarki chodzą po plecach.
O Dylanie jako człowieku dużo się z tego filmu nie dowiemy. O Dylanie jako artyście i twórcy… Wiele.
A słuchałeś kiedykolwiek Dimasha? Jeśli nie, to bardzo, bardzo polecam.
Kinio
PolubieniePolubienie