No dobrze. Trochę już po wczorajszym dniu ochłonąłem, choć głowa boli mnie dalej. Bo wczoraj – poza oczywistymi emocjami związanymi z wizytą u Pani Doktor – mieliśmy jeszcze różne przygody komunikacyjne… Ale o tym następnym razem.
Jakieś podsumowanie tego, co (na razie) za nami?
Jest połowa maja. „Coś” wykryliśmy w połowie sierpnia ubiegłego roku. Koniec sierpnia i wrzesień to były badania i diagnostyka. W końcu września trafiliśmy do Pani Doktor. Od października do stycznia – chemioterapia. W lutym operacja. W kwietniu – radioterapia.
Dziewięć miesięcy. Prawie cały rok szkolny podporządkowany reżimowi medycznemu. Rok wyjęty z życiorysu. Dużo się w tym czasie działo, wiele spraw, wiele wydarzeń, wiele rzeczy skądinąd dobrych, radosnych, pozytywnych… Ale temat dominujący był jeden.
A teraz (na razie) ma się to zmienić… To duża ulga, mimo wszystko. Ale też kiedy trochę opada napięcie, człowiek zaczyna odczuwać jak bardzo jest zmęczony. Obniżył mi się (przejściowo, miejmy nadzieję) próg reakcji nerwowych. Łatwiej się irytuję, łatwiej dopada mnie „smuga cienia”, łatwiej wpadam w jakieś smutki i przygnębienia. Łatwiej i szybciej męczą mnie inni ludzie, także własne dzieci. Łatwiej ulegam złym myślom. Łatwiej poddaję się słabościom.
Nie lubię siebie takiego. Mam nadzieję, że z czasem wszystko trochę wróci do normy.
***
Jednym z ubocznych efektów całej historii jest fakt, że będzie trzeba zmienić plany wakacyjne („plany” to w ogóle za duże słowo – do niedawna w ogóle baliśmy się jakieś „plany” czynić…). Ponieważ M. wolałaby na razie uniknąć zbyt długich podróży samochodowych, myśleliśmy o wyprawie na Bornholm. Ale nic z tego: Pani Doktor zasugerowała, że przez rok po zakończeniu terapii nie powinno się narażać na „ostre zmiany klimatyczne” – czyli w wypadku mieszkańców Mazowsza wyprawy nad morze czy w wysokie góry są raczej niewskazane. Nic to – może uda się pojechać na kilka dni do znajomych w Niemczech, a od nich – nad jakieś jeziora, w jakieś lasy… Coś się wymyśli. Szkoda, bo M. uwielbia morze.
***
Co przed nami? To się okaże. Lęk zostaje. Choćby gdzieś głęboko, choćby gdzieś pod powierzchnią świadomości… Znam osoby, które przeszły przez walkę z rakiem: choć są bardzo różne, wszystkie twierdzą że wizyty „kontrolne” co miesiąc (albo co trzy miesiące, w zależności od sytuacji) za każdym razem kosztują mnóstwo nerwów. No bo – co wyjdzie? Co pokażą badania?
Z drugiej strony – mam takie głębokie przekonanie (absolutnie nie mające racjonalnych podstaw…) że jednak będzie dobrze.