Spotkania, Wspominki i Mnóstwo ADHD

Tydzień temu (tak, niestety znowu minął tydzień, zanim zabrałem się do napisania o czymś, o czym chciałem napisać…) wziąłem udział w wydarzeniu tyleż zabawnym, co surrealistycznym.

Jak niektórzy z Was wiedzą, wiele lat temu pracowałem jako dziennikarz w dziale miejskim Jednej Dużej Gazety. Przepracowałem tam dwa i pół roku, ciekawe to było doświadczenie, dużo się nauczyłem (…o wielu rzeczach…), nigdy tego nie żałowałem, ale też nigdy nie tęskniłem za powrotem, przekonawszy się, że klasyczne (zwłaszcza typowo miejskie) dziennikarstwo to nie jest to, co na dłuższą metę chciałbym w życiu robić.

I nagle, jakiś miesiąc temu, dostałem maila od koleżanki, która była (i chyba dalej jest, od niepamiętnych czasów) sekretarzem redakcji w tymże miejskim dodatku. Że długo szukała, że nie jest pewna, czy to na pewno mój adres, ale jeśli tak, to oni właśnie organizują zjazd z okazji trzydziestopięciolecia istnienia tegoż działu – i zapraszają wszystkich, którzy kiedykolwiek pracowali. I czy jestem zainteresowany.

Jasne, że byłem – zwłaszcza, że impreza weekendowa, prawie bezkosztowa, w kapitalnym miejscu na Mazurach (szczegółów nie podam, ale fantastyczny ośrodek nad pięknym jeziorem w środku głuszy, objętym strefą ciszy – prowadzony przez inną z byłych koleżanek z redakcji i jej zagranicznego męża).

No i pojechałem. Przeżyłem. Siedzieliśmy przy ognisku pod przepięknymi gwiazdami (zero „zanieczyszczenia światłem”), pływaliśmy po jeziorze tratwami, oglądaliśmy start wielkie balonu, uprawialiśmy wspominki, snuliśmy długie nocne Polaków rozmowy z gatunku „…no i co u ciebie słychać” z ludźmi, z którymi ostatni raz widzieliśmy się (ja się widziałem) jeszcze przed wejściem Polski do UE… Było to w sumie naprawdę kapitalne przeżycie, bardzo się cieszę, że tam byłem, ale…

Różne refleksje mi się nasuwają…

Z większością tych ludzi nie widziałem się od dwudziestu trzech lat (choć na przykład kolegę Krzysia spotkałem kilka lat temu na szczycie Wielkiej Rawki). To, że niektórzy bardzo się zmienili, trudno uznać za dziwne, zważywszy, że minęło prawie ćwierć wieku. Znacznie dziwniejsze było to, że niektórzy nie zmienili się w ogóle – wyglądali tak samo, jak wtedy (panowie w większości nieco posiwiali, panie… mniej 😉

Niesamowita zbieranina ludzi szalonych, zakręconych, w większości sympatycznych i fajnych, bez wyjątku błyskotliwie inteligentnych. Nie da się ukryć, że duża część jeśli chodzi o spojrzenie na świat i życie to postaci „z zupełnie innej bajki” niż większość moich przyjaciół i znajomych – i całe środowisko, w którym żyję na co dzień. Ale – paradoksalnie – to mi akurat zupełnie nie przeszkadzało (ani im). Różnice poglądów i przekonań to w takim środowisku (wbrew pozorom) rzecz normalna i akceptowana. Było natomiast coś innego, co sprawiło, że choć weekend był generalnie wspaniały, to wyjeżdżając z powrotem do domu poczułem jednak pewną ulgę i uświadomiłem sobie, że… Jakby to najkrócej… Dwa dni – super, ale jakbym miał z tymi ludźmi pobyć dłużej (albo na co dzień się wśród nich obracać), to… „No, thank you”.

O co zatem chodzi, spytacie, skoro nie o różnice w poglądach i (że sięgnę po nieco górnolotne zwroty) wyznawanych wartościach?

Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jaki jestem na co dzień. Że jest gadułą, że często mówię za dużo, że często szybciej mówię niż myślę, że czasami zachowuje się, jakbym miał lekkie (lekkie…) ADHD (które zapewne mam, tylko nikt mnie nigdy nie diagnozował). Dziś, kiedy mam lat tyle, ile mam, to już się mniej rzuca w oczy i ma zdecydowanie mniejszą intensywność – ci z Was, którzy mnie znają dłużej, wiedzą, że kiedyś było gorzej 😉

No więc (…nie zaczyna się zdania od „no więc”) wyobraźcie sobie, że spędzacie czas w towarzystwie prawie pięćdziesięciu osób, z których (+/-) dwadzieścia jest takich jak ja, dziesięć – tak samo, tylko BARDZIEJ, kolejnych pięć – tak samo, tylko DUŻO BARDZIEJ, a pozostali (na oko) albo są dziwakami, albo po prostu wysokofunkcjonującymi aspergerami. Średni iloraz inteligencji w tym gronie był na pewno dużo wyższy od średniej w populacji, ale poziom nakręcenia, energii (kreatywnej – ale nie tylko…) i „wysokich obrotów” – także. To trochę specyfika tego zawodu, oczywiście, ale zauważyłem, że dziś na dłuższą metę jest to dla mnie męczące. Kiedy w niedzielę po południu wróciłem do domu, jeszcze przez kilka godzin czułem się „nakręcony” – w końcu, wieczorem, żeby się wyciszyć, pojechałem do R. (osiem kilometrów od domu), gdzie jest mały klasztor mniszek dominikanek z prostą, do późna otwartą kaplicą, w której o tej porze nikogo już zwykle nie ma – a jest półmrok, cisza i mury „przesiąknięte latami modlitwy”, jak to kiedyś ujął pewien mój znajomy.

Daleko, daleko… Część 3.

No i znowu ponad dwa tygodnie minęły… Wybaczcie. Za dużo się dzieje. Dziś kilka słów o różnicach – nazwijmy to – cywilizacyjno-kulturowych. Filipiny to naprawdę nieco inny świat… Kilka „obrazków”, które przybyszowi z Europy najbardziej rzucają się w oczy.

Ruch uliczny. Łomattko… Ludzie, którzy trochę jeździli po Europie, często narzekają na to, jak jeździ się we Włoszech, szczególnie we włoskich miastach. Byłem, widziałem, prowadziłem samochód – i zaprawdę, powiadam Wam, Włochy to jest pikuś. Pan Pikuś. Ruch uliczny w dużych miastach na Filipinach (ale także na szosach pomiędzy nimi) to zupełnie inny poziom chaosu. Znaków drogowych jest niewiele, a te które są, najczęściej traktowane są jako sugestie. To samo dotyczy linii na asfalcie: podwójna ciągła? Oj tam, oj tam. W mieście ruch jest potężny – a oprócz samochodów, motocykli, autobusów i ciężarówek jeżdżą jeszcze dwa charakterystyczne dla tego miejsca typy pojazdów: jeepneye (czyt. dżipneje) i tricicady (czyt. trajsikady).

Jeepney to taki ni to mikrobus, ni większa terenówka; z tyłu pod ścianami dwie równoległe ławeczki (pasażerowie siedzą przodem do siebie). Szyb w oknach nie ma, wsiada się od tyłu (tylnych drzwi też nie ma, zresztą przednich – drzwi kierowcy – czasami też nie). Typowy jeepney ma z przodu logo marki, na bazie której powstał (dawniej były to głównie amerykańskie terenówki, dziś jeździ dużo toyot i hyundaiów…) – ale nie dajcie się zmylić: z marki został przód, silnik i podwozie. Cała reszta często wygląda, jakby była wyklepana młotkiem w pobliskim warsztacie. Jeepneye służą jako coś pomiędzy autobusem a taksówką, można nimi dojechać w dowolny punkt miasta.

Tricicady – zwane też, w zależności od narzecza, traysikelami – to odpowiednik prostych taksówek. Motocykl (zwykle z małym silnikiem) z koszem bocznym, w którym są miejsca do siedzenia. Pasażerowie siedzą za kierowcą i w koszu. Rekord, jaki widzieliśmy na ulicy w Bacolod, to taki wehikuł przewożący DWANAŚCIE osób (kierowca i jedenastu pasażerów) plus bagaże na daszku. Pięć – sześć osób to norma.

No więc wyobraźcie sobie teraz taką ulicę w dużym mieście. Dwa pasy ruchu w jedną stronę, dwa w drugą. Ciężarówki z trzciną cukrową. Samochody. Autobusy. Jeepneye. A miedzy tym wszystkim przemykają się tricicady, których kierowcy przejmują się przepisami jeszcze mniej, niż pozostali uczestnicy ruchu. Chaos, szaleństwo, entropia. Jeśli wyjeżdżasz z drogi podporządkowanej na skrzyżowaniu bez świateł, to nie czekasz, aż się zrobi luźniej – bo się nie zrobi. Po prostu zwalniasz, ale jedziesz dalej. Powoli. Pojazdy na drodze głównej wymijają cię, robią coraz większe łuki wokół przodu twojego pojazdu, aż wreszcie któryś już nie daje rady przejechać – więc staje i cię przepuszcza. Co ciekawe – nikt o to nie ma pretensji, nikt nie krzyczy, nie złości się. Wszyscy przyjmują to jako normalne zachowanie. No i generalna zasada (logiczna poniekąd), że „większy ma pierwszeństwo”. Co, niestety, dotyczy także pieszych. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że jak pieszy stoi przed przejściem, to kierowcy stają (no, powiedzmy, że większość). Na Filipinach – jeśli nie ma świateł – można by tak stać ad mortem defecatam. Ba: kiedy pieszy już wejdzie na przejście (a mówię o przejściu oznaczonym, o pasach…), to bywa, że dochodzi do połowy ulicy – i tam, na środku, pomiędzy pasami ruchu, znowu stoi dłuższą chwilę, bo sznur pojazdów ani myśli go przepuścić.

Wszyscy ciągle trąbią – ale nie jest to nasze, europejskie, zirytowane trąbienie („…no jedźże wreszcie, zawalidrogo!”). To jest krótkie, uprzejme trąbienie ostrzegawczo-informacyjne. Kierowca widzi, że na równoległym pasie jedzie tricicad, który (chyba) szykuje się do zmiany pasa. Więc trąbi: krótkie „tu-tut”, które znaczy mniej więcej „…uważaj, jestem tu, nie zajedź mi drogi, jadę”. I to chyba działa, bo przez cały pobyt nie byliśmy świadkami żadnego wypadku czy choćby stłuczki (a jak się patrzy z boku, to człowiek ma wrażenie, że za chwilę coś MUSI się wydarzyć, że zaraz będzie jakieś „BUM”, bo inaczej się po prostu nie da…).

Barwne to, kolorowe i bardzo „inne” – ale nie ukrywam, że akurat pod tym względem bardzo sobie cenię nasze nudne, europejskie drogi z dobrym oznaczeniem i pierwszeństwem dla pieszych na przejściu…

***

Na Filipinach do jedzenia nie używa się noży. Noże bywają w eleganckich restauracjach dla zachodnich turystów. U Filipińczyków w domach (a także w restauracjach czy barach, których się stołują) dostaniesz widelec i łyżkę. I nie jest to kwestia zamożności, tylko lokalnych zwyczajów.

Jedzenie – proste, ale pyszne (dużo ryb i owoców morza), często dość tłuste (co mnie nieco zdziwiło, zważywszy, o jakim klimacie mówimy). Pieczywa się tam prawie nie jada – za to do wszystkiego je się ryż. Kiedy któregoś dnia ktoś przywiózł torby z jedzeniem z McDonalda – wiadomo, hamburgery, frytki, cola… – to i tak natychmiast ktoś inny przyniósł do tego z kuchni wielką michę ryżu.

My byliśmy tam przyjmowani na dość szczególnych zasadach. Byliśmy gośćmi (a gości przyjmuje się „czym chata bogata”), ale nie byliśmy turystami. Kiedy nasi gospodarze nas karmili – karmili nas tak, jak sami jedli. Kiedy zabierali nas na coś do jedzenia „do miasta” – to do lokali, knajpek i restauracyjek, w których sami jadają i w których nie uświadczysz turysty z Zachodu. Kilka razy miałem wrażenie, że sama nasza obecność (białych Europejczyków) budziła w takich miejscach niejakie zdziwienie – ale bez najlżejszego choćby negatywnego odcienia. Ciekawie było oglądać tak zupełnie inny świat będąc gościem – ale nie będąc typowym turystą.

***

W filipińskich domach (a w każdym razie w ich ogromnej większości) nie ma ciepłej wody. Ciepła woda jest w hotelach (da zagranicznych turystów), w szpitalach, ewentualnie w bardzo zamożnych domach, bardziej (jak nam ktoś powiedział) dla „pokazania, że nas stać”, niż z rzeczywistej potrzeby.

Bo (tu znowu musimy odsunąć nasze klasyczne, europejskie skojarzenia) fakt, że nie ma ciepłej wody, nie oznacza bynajmniej, że z kranów leci zimna woda. Na Filipinach jak chcesz mieć zimną wodę, to musisz ją wstawić do lodówki. Z kranu leci woda – w najlepszym razie – letnia. A jak pójdziesz pod prysznic godzinę-dwie po najgorętszej potrze dnia (czyli koło pierwszej-drugiej po południu), to z prysznica leci ciepła woda, bo biegnące pod ziemia rury są tak nagrzane. A wieczorem – po całym dniu w temperaturach między 30 a 40 stopni Celsjusza – naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty wchodzić pod gorący prysznic. Letnia czy ciepława woda okazywała się absolutnie wystarczająca, żeby się umyć, a przy tym „zdejmowała” przynajmniej część skumulowanego w organizmie ciepła z całego dnia.

A jak już jesteśmy przy wodzie: przyzwyczailiśmy się w Polsce od dłuższego czasu, że niemal wszędzie woda w kranie nadaje się do picia. Na Filipinach (nie wiem, czy na całych, ale wszędzie tam, gdzie byliśmy) wodę pitną się kupuje w specjalnych baniakach – ta w kranie absolutnie nie nadaje się do picia.

***

Wiele drobiazgów, które także składają się na to, co chcę napisać na końcu. Kuchnia, w której gotowano nam posiłki w czasie rekolekcji… Gdyby to tej kuchni wszedł polski inspektor z sanepidu, to by chyba zszedł na zawał. Wygrodzony kawałek pomieszczenia pod bambusową wiatą, w zasadzie bez ścian. Większość sprzętów – parafrazując Bułhakowa – zecydowanie drugiej czystości (choć naczynia, garnki, talerze i sztućce czyste). Podłoga zachlapana. Pod blatem, na którym stoją garnki, leży suczka i karmi szczeniaki. Odjazd 🙂

Ale nikt nie chorował, nikt się niczym nie struł, a jedzenie było naprawdę pyszne.

„Ajzatycki” charakter ulic w mieście. „Szyldoza” taka, że nawet Zakopane się chowa. Nad ulicami gęste sieci przewodów elektrycznych i (chyba) telefonicznych, często łączonych ze sobą w taki sposób, że tym razem polski inżynier-elektryk miałby problemy z sercem. W każdym mieście mnóstwo domów w budowie – ale też dużo takich, których budowę kiedyś tam rozpoczęto, ale nigdy jej nie skończono. Widać, że przeciętne domy dużo skromniejsze niż w Polsce. Co z kolei (wszystko razem) prowadzi do pewnej konkluzji (na koniec dzisiejszego odcinka):

***

Jest mnóstwo takich „drobiazgów”, które uświadomiły mi jedną ważną rzecz. Jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni do tego, że porównujemy się z bogatą Zachodnią Europą (albo ze Stanami Zjednoczonymi, Kanadą, Japonią…). Cały czas (to pozostałość jeszcze z czasów komuny) mamy choćby podświadome wrażenie, że wciąż jesteśmy krajem „na dorobku”. Że jesteśmy – w porównaniu… – raczej biedni. Że jeszcze nam daleko do poziomu zamożności Szwajcarii, Austrii, Skandynawii czy choćby Niemiec.

Musiałem pojechać na drugi koniec świata, aby uświadomić sobie prostą prawdę: żyjemy (tu, w Polsce) w jednym najzamożniejszych państw na świecie. Jasne, jest kilka zamożniejszych – ale po pierwsze nie tak wiele, a po drugie różnica poziomu zamożności między Polską a choćby Szwajcarią jest naprawdę minimalna w porównaniu z różnicą między Polską a Filipinami. To nie jest różnica ilościowa, ale jakościowa. Uwierzcie mi: to jest naprawdę zupełnie inny poziom.

A przecież Filipiny nie są bynajmniej „krajem Trzeciego Świata”. Bo Ewa – która, jak pisałem, na co dzień mieszka w Kenii, gdzie między innymi pracuje w sierocińcu – bardzo szybko uświadomiła nas, że jeśli mówimy o różnicy w zamożności miedzy Polską a Filipinami – to między Filipami a Kenią jest mniej więcej drugie tyle.

I z tą myślą Was na razie zostawię.

Introspekcyjnie

Dziś uświadomiłem sobie pewien problem, który ma ogromny wpływ na wiele rzeczy w moim życiu – ze szczególnym uwzględnieniem relacji z bliskimi, w tym także (czy może – przede wszystkim) z moimi dziećmi. Problem, który decyduje o tym, jakim jestem ojcem (i że nie takim świetnym, jak się niektórym wydaje).

Paradoks polega na tym, że problem jest poniekąd pochodną pewnej bardzo pozytywnej cechy – czy może umiejętności – która często (częściej, niż by się chciało) okazuje się w życiu bardzo potrzebna. Niestety – jak wiadomo – każdy kij ma dwa końce.

W dodatku – co także sobie uświadomiłem – to nie jest kwestia wyboru, nauczenia się, przyzwyczajeń, a raczej „fabrycznego oprogramowania”, czyli tego, co Fabryka dała. Co – z drugiej strony – rodzi pewien optymizm, bo skoro Fabryka dała, to pewnie jednak wiedziała, co robi…

Wiecie, w czym jestem tak naprawdę dobry? OK, nie licząc gadania i operowania językiem… Potwierdzi to każdy, kto mnie zna i widział mnie w działaniu: to, co wychodzi mi najlepiej, to gaszenie pożarów. Czyli to, co w sferze korporacyjnej czy PR nazywa się „crisis management”. A w zasadzie – część tegoż (bo że nie całość – o tym niżej).

Kiedy coś się dzieje – coś złego, trudnego, niespodziewanego – i kiedy w związku z tym trzeba podjąć konkretne działania, opanować żywioł, zminimalizować szkody, a docelowo zlikwidować zagrożenie i przywrócić normalność… Kiedy coś się wali, pali, przydarza i wybucha – wtedy się sprawdzam. Potrafię zachować spokój, działać szybko i sprawnie, zachować racjonalne myślenie mimo emocji, nie wpadać w panikę. Potrafię świetnie dostosować się do sytuacji, nawet kiedy nie mam żadnych środków, planów czy schematów. Jestem mistrzem improwizacji w sytuacjach kryzysowych.

I to się sprawdza. I to jest potrzebne. Kilka razy w życiu usłyszałem coś, co do dziś uznaję za największy komplement – że jestem „dobrym przyjacielem na kłopoty”. Bo zawsze znajdę wyjście, bo zawsze jakoś rozwiążę problem, bo zawsze jakimś cudem dotrę do celu.

Tyle, że prawdziwy „crisis management” powinien obejmować także przygotowania do (ewentualnej) sytuacji kryzysowej. Planowanie, systemy, procedury – wszystko to, co pozwala zapobiec powstawaniu sytuacji kryzysowych. Zgodnie z zasadą, że „lepiej jest zapobiegać, niż leczyć”.

A w tym, niestety, jestem kiepski. I nie chodzi o nieumiejętność przewidywania, bo przecież myślenie idzie mi generalnie nie najgorzej. Ale nie potrafię dobrze planować. To, że potrafię świetnie reagować na trudne sytuacje i sobie z nimi radzić, sprawia, że za mało energii wkładam w przygotowywanie się na nie i zapobieganie im. A to, niestety, ma konsekwencje. A najgorsze jest to, że to nie ja (…nie tylko ja) te konsekwencje ponoszę.

Kiedyś wszystko było dużo łatwiejsze, bo była M. Ona nie przepadała za improwizacją, nie była w tym dobra, w takich sytuacjach zdawała się na mnie – za to była mistrzynią planowania i przewidywania. Zawsze potrafiła zauważyć słabe punkty moich pomysłów i wizji. Kiedy planowaliśmy wakacyjną wyprawę (to tylko przykład), ja – pełen entuzjazmu – przedstawiałem Jej „szeroką wizję”, tego, co możemy zrobić, gdzie pojechać, co zobaczyć. A Ona myślała, myślała, myślała – a potem pytała: „A co z tym? A jak załatwimy to? Co zrobimy tu? Jak zmienimy trasę, jeśli to i to nie wyjdzie?”. I tak dalej. I te jej „uwagi” zawsze były celne, jej planowanie zawsze było właściwe. A kiedy potem – już w trasie – coś szło inaczej, niż w planach (…bo przecież zawsze coś idzie inaczej…), wtedy wkraczałem ja, mistrz improwizacji, mentalny MacGyver. Uzupełnialiśmy się.

A potem Jej zabrakło. I niestety zabrakło też planowania, przewidywania, jasnej wizji. Kiedy są kłopoty, problemy, kiedy coś się wali, kiedy nadchodzi kolejny kryzys – tak, wtedy ja się sprawdzam. I wtedy słyszę od różnych znajomych czy przyjaciół, że jestem takim świetnym ojcem, bo potrafię wybrnąć z problemu, znaleźć rozwiązanie, bo wiem, jak w takiej trudnej sytuacji z moimi dziećmi rozmawiać.

I to wszystko prawda – ale czasami myślę, że gdybym był naprawdę świetnym ojcem, to do dużej części tych kryzysowych sytuacji po prostu nigdy by nie doszło. Bo byłbym uważniejszy, bo potrafiłbym wcześniej rozpoznać sygnały ostrzegawcze, bo umiałbym – jak mówił Morihei Ueshiba – zwyciężać bez walki, lub przynajmniej zwyciężać przed walką.

A czasami, niestety, jest tak, że kiedy już dojdzie do kryzysu, to taki kryzys zostawia trwałe ślady. Blizny. Gaszenie pożarów to cenna umiejętność, ale każdy pożar – nawet szybko i sprawnie zgaszony – zostawia po sobie zniszczenia. Zgliszcza. A nie wszystko i nie zawsze udaje się odbudować. Czasami wolałbym umieć przewidzieć pożar i umieć mu zapobiec. To by chyba było lepsze. Zwłaszcza dla moich dzieci.

Noblowsko (choć z lekkim poślizgiem)

W ubiegły wtorek, zachęcony przez kilka pozytywnych recenzji, zacząłem czytać „Drugie imię”, czyli pierwszy tom (czy raczej, żeby być precyzyjnym, pierwsze dwa tomy) septologii norweskiego pisarza Jona Fossego (nota bene – poloniści już dyskutują, czy powinno się odmieniać „Fossego” czy klasycznie „Fosse’a”; do mnie chyba bardziej przemawia wersja pierwsza, zważywszy, że to jednak Norweg – ale się nie upieram ;-).

No i proszę, to się nazywa wyczucie: dwa dni później (piątego października) Akademia Szwedzka właśnie Fossemu przyznała tegoroczną Literacką Nagrodę Nobla…

Na razie mam za sobą raptem kilkadziesiąt stron (pracy dużo, czasu na czytanie dla przyjemności mało…), ale muszę powiedzieć, że jakbym porównywał (subiektywnie, rzecz prosta) laureatów z ostatniej dekady, to pan Fosse na pewno ma miejsce w pierwszej trójce. Bardzo dobrze mi się to czyta (choć forma jest nieoczywista), a przy tym treściowo jest to opowieść jakoś bardzo mi bliska ze względu na osobę narratora… Nie będę Wam psuł przyjemności czytania opowiadając, „o co chodzi”, ale naprawdę warto sięgnąć po „Drugie imię”.

Dodam, że na moje oko (choć nie jestem w stanie stwierdzić tego na pewno, bo nie znam norweskiego) rzecz jest naprawdę bardzo dobrze przełożona.

A Fosse został nagrodzony – według Akademii Szwedzkiej – między innymi (cytując uzasadnienie) „…za jego nowatorskie sztuki i prozę, które dają wyraz niewysłowionemu”.

Dać wyraz niewysłowionemu… Czy nie na tym właśnie polega Pisanie?…

Franciszkańska 3 i co dalej

Długo się zastanawiałem, czy o tym pisać, ale kto mnie zna, ten wie, że cicho siedzieć nie umiem… Uprzedzam, będzie długo. Krótko się nie da.

Burza medialno-polityczna po opublikowaniu reportażu „Franciszkańska 3” przewala się przez Polskę we wszystkich kierunkach i na stu różnych poziomach. Jedni się oburzają, głośno wyrażają zgorszenie, rwą się do obalania pomników, sięgają po najostrzejsze inwektywy. Drudzy „bronią papieża”, oburzają się na tych pierwszych, odsądzają ich od czci i wiary, zarzucając im (jak zwykle przy takich okazjach) „zdradę ojczyzny i Kościoła”, „stalinowskie metody”, „szarganie świętości” i tak dalej, i tak dalej…

W większości reakcji i wypowiedzi mamy tylko czerń albo biel, żadnych odcieni szarości, żadnego zniuansowania, ani sekundy namysłu. W kraju i tak już podzielonym na dwa wrogie, nienawidzące się plemiona pojawił się kolejny temat, który można do pogłębiania tych podziałów wykorzystywać. A ludzie reagują jak psy Pawłowa – bezmyślnie, bez cienia refleksji. I każdy, kto myśli inaczej, jest Wrogiem.

A ja jak zwykle stoję w środku, patrzę w jedną stronę, w drugą – i po żadnej się nie odnajduję. Ani nie rwę się do obalania pomników i odrzucenia wszystkiego, czego dokonał Jan Paweł II – ani do obrony go na siłę, tylko dlatego, że „papież wielkim Polakiem był”. I – trochę dla poukładania własnych myśli, trochę dla wyjaśnienia mojego podejścia tym kilku osobom, które tu zaglądają – chciałbym wyjaśnić, dlaczego.

1. DLACZEGO NIE RWĘ SIĘ DO OBALANIA POMNIKÓW.

Przede wszystkim – jestem i zawsze byłem zdecydowanym przeciwnikiem „cancel culture”. Nigdy nie zgadzałem się z podejściem według którego czyjś błąd (czy choćby ciężki grzech) w jednej sprawie automatycznie „zeruje” wszystkie inne jego dokonania, dzieła i osiągnięcia. Wielu wielkich ludzi miało w życiu złe chwile, wielu nie raz dokonywało fatalnych wyborów, wielu miało na sumieniu paskudne decyzje. Nie chodzi mi o usprawiedliwianie dokonanego zła („…no tak, był mordercą, ale za to pisał dobre książki”) – ale uważam, że to działa także w drugą stronę: popełnione zło nie niweczy dokonanego dobra. Ludzie nie są tylko dobrzy albo tylko źli. Niezależnie od błędów Karola Wojtyły nic nie zmieni tego wszystkiego, czego dokonał i co zdziałał.

Poza tym mam dziwne wrażenie, że ogromna większość ludzi najostrzej reagujących na ten reportaż i ujawnione w nim fakty to ludzie stosunkowo młodzi, którzy (trochę z „przywileju późnego urodzenia”) postrzegają to, czego się dowiedzieli, w kategoriach kompletnie ahistorycznych. Uwaga: nie mówię o politykach, którzy na fali tych wydarzeń robią sobie przyspieszoną kampanię wyborczą (o tym niżej) – mówię o „zwykłych ludziach”, oburzonych, wściekłych, zgorszonych. Co mam na myśli?

Po pierwsze – niemal wszyscy krytycy (nie wątpię, że w dobrej wierze) mówią o tym, że mając wiedzę na temat konkretnych wydarzeń, Karol Wojtyła zamiast to ukrywać powinien to „zgłosić”. Pytanie zasadnicze: komu miał to zgłosić? Łatwo zapominamy, że mówimy o czasach, w których nie było nawet namiastki niezależnej prokuratury: zarówno prokuratura, jak organy ścigania (milicja, służby bezpieczeństwa) były opresyjnymi instytucjami totalitarnego państwa; państwa, które w dodatku uważało Kościół katolicki za jednego ze swoich największych wrogów. Jeśli ktoś dziś sądzi, że wtedy milicja albo prokuratura uczciwie zajęłyby się sprawcą i robiły wszystko dla dobra ofiar, to chyba nie ma pojęcia, o jakich czasach mówimy. Komunistyczne władze zrobiłyby raczej wszystko, żeby taką sytuację – gdyby już wyszła na jaw – wykorzystać przeciwko Kościołowi; gdyby w tym celu miały na przykład ujawnić dane ofiar, żeby pokazać, „jaki ten Kościół jest paskudny”, nie zawahałyby się ani sekundy. Można zarzucać kardynałowi Wojtyle, że „chronił dobre imię Kościoła kosztem ofiar” – jestem jednak przekonany, że „zgłoszenie” sprawców organom państwa miałoby dla ofiar co najmniej równie fatalne konsekwencje.

Tu, oczywiście można powiedzieć: no dobrze, a co z następnymi ofiarami? Co z tymi wszystkimi, których ci pedofile skrzywdzili później (albo choćby mogli skrzywdzić) dlatego, że sprawcy nie siedzieli za kratkami, tylko byli przeniesieni gdzie indziej? Tu pojawia się „po drugie”.

Po drugie zatem – ahistoryczność, o której napisałem wyżej, wyraża się także w innej sprawie: chodzi o kwestię wiedzy (także naukowej) na temat pedofilii i związanych z nią problemów. Ahistoryczność polega na tym, że oceniamy sytuację z perspektywy świata, w którym pewien zakres wiedzy wydaje nam się oczywisty – i łatwo zapominamy, że ta „oczywistość” jest stosunkowo młoda. Pojęcie „pedofilia” znalazło się już w pierwszym wydaniu DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, podstawowy „podręcznik” zaburzeń psychicznych) z 1952 r. – jednak ani w tym wydaniu, ani w drugim (DSM-II, 1968) nie podano jeszcze nawet kryteriów diagnostycznych. Pogłębienie wiedzy o tym, jak ta parafilia funkcjonuje, jakie są szczegółowe kryteria diagnostyczne i generalnie jak „działają” pedofile to – jeśli dobrze pamiętam – dopiero przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Nie chcę przez to powiedzieć, rzecz prosta, że w czasach, kiedy Karol Wojtyła był biskupem krakowskim, mógł „nie wiedzieć”, że pedofilia jest czymś złym. Mówię jedynie, że raczej nie wiedział (bo nawet dla specjalistów nie było to jeszcze oczywiste) jak ten problem funkcjonuje i jak działa (mówiąc w uproszczeniu) psychika pedofila.

Karol Wojtyła nie był psychologiem, seksuologiem czy psychiatrą. Był teologiem i filozofem, a przy tym także duszpasterzem. Problem pedofilii znał zapewne nie od strony opracowań naukowych, ale (znowu – mówiąc w uproszczeniu) od strony konfesjonału. Jako duszpasterz i osoba nie posiadająca specjalistycznej wiedzy mógł zatem podejmować niesłuszne, błędne i szkodliwe decyzje nie zdając sobie do końca sprawy z ich konsekwencji. Co to znaczyło w praktyce?

Wyobraźmy sobie, że biskup dowiaduje się, że jeden z jego księży dopuścił się czynów pedofilskich. To, że ów ksiądz postąpił podle i że doszło do przestępstwa – było dla biskupa oczywiste. Pytanie – co dalej?

O kwestii „zgłaszania odpowiednim organom państwa” pisałem wyżej, tu chodzi mi przede wszystkim stronę „kościelną”. Wyobraźmy to sobie: lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX w., nawet psychiatrzy i psychologowie wiedzą o pedofilii znacznie mniej, niż wiemy dziś. Biskup wie o niej stosunkowo niewiele. Jak każdy „normalny” człowiek nie do końca jest w stanie zrozumieć takie zachowania (bo – przy ówczesnym stanie wiedzy – patrzy na to właśnie raczej w kategoriach „zachowań”, konkretnych czynów, niż wewnętrznych „potrzeb”). Molestowanie seksualne DZIECKA?! Przecież to jakieś szaleństwo, obłęd (w sensie dosłownym)! Biskup ma przed soba księdza, który dopuścił się takich czynów – ale ten ksiądz (jak w przypadku opisanym w reportażu) bije się w piersi, kaja, mówi o nawróceniu i obiecuje poprawę i zerwanie z grzechem (…i być może nawet sam w to wierzy). Co zatem robi biskup, który – powtórzę – patrzy na tę sprawę nie jako psychiatra, nie jako prawnik, ale jako spowiednik i duszpasterz? Stara się rozegrać sprawę tak, aby nic więcej złego się nie stało, a nawrócony grzesznik także dostał drugą szansę. Więc grzesznika przenosi „gdzieś daleko”, gdzie nie będzie on miał kontaktu z ofiarami. I być może biskupowi wydaje się, że to najlepsze wyjście: ofiary zostały odizolowane od sprawcy, więc są bezpieczne; sprawca został odizolowany od pokus i obiektów pożądania, więc – skruszony i nawrócony – ma szanse na rozpoczęcie od nowa… A przy okazji można sprawę wyciszyć, co będzie dobre dla Kościoła (zwłaszcza w sytuacji funkcjonowania w czasach komunizmu), ale także dla ofiar, które przecież na pewno nie chciałyby, aby to nagłośniono…

Dziś, oczywiście, wiemy, że to bzdura. Wiemy, że fakt molestowania dziecka nie wynikał z tego, że pedofilowi spodobało się to konkretne dziecko, tylko z faktu istnienia pewnej parafilii która powoduje konkretne potrzeby i prowadzi do konkretnych reakcji. I że właśnie dlatego pedofil przeniesiony w nowe środowisko prawie na pewno szybko zacznie w tym nowym środowisku szukać nowych ofiar (nawet jeśli początkowo jego żal i postanowienia poprawy były szczere). Dziś wiemy, że takie działanie nie tylko nic nie zmienia, ale daje pedofilowi nowe możliwości i ostatecznie prowadzi do kolejnych dramatów, kolejnych skrzywdzonych dzieci. Wiemy, że z wielu możliwych sposobów działania to akurat jest jeden z najgorszych. DZIŚ to wiemy. WTEDY biskup mógł myśleć, że postępuje słusznie.

Czy to oznacza, że postępując w ten sposób Karol Wojtyła był bez winy? Oczywiście, że nie. I tu jest miejsce na drugi „duży punkt” tego, chcę napisać. A zatem:

2. DLACZEGO NIE RWĘ SIĘ DO „OBRONY PAPIEŻA NA SIŁĘ” i dlaczego nie przemawiają do mnie idee organizowania „marszów w obronie” i nadęte deklaracje polityków.

Ano dlatego, że prawda jest taka, że Karol Wojtyła jako biskup mógł zrobić więcej. Był człowiekiem wykształconym, myślącym, świadomym; w zderzeniu z tak niepokojącą rzeczywistością (nawet znaną tylko „od strony konfesjonału”) mógł szukać głębiej, mógł zasięgnąć opinii fachowców – psychiatrów, seksuologów. Jasne, pewnie nie zdawał sobie spawy ze skali problemu i możliwych konsekwencji, ale wszystko wskazuje na to, że działał w tej sprawie zbyt pobłażliwie, że wykazał się (podobnie zresztą jak później, choćby w sprawie Marciala Degollado) ogromną naiwnością. Mógł działać ostrzej, twardziej, bardziej zdecydowanie – i być może uratowałby w ten sposób wiele późniejszych ofiar.

Muszę też przyznać, że szlag mnie trafia, kiedy słyszę kolejne napuszone wypowiedzi polityków „broniących Ojca Świętego”, w żaden sposób nie odnoszące się do faktów i przedstawionych materiałów…

Jedni krzyczą, że „ubeckie dokumenty nie są wiarygodne”, udając, że nie widzą wszystkich innych dowodów (zeznań świadków, a także dokumentów kościelnych, także tych spoza polskiego Kościoła). Nie wspominając już o tym, że najgłośniej tego argumentu używają ci sami ludzie, którzy nie mają żadnych wątpliwości co do prawdziwości ubeckich dokumentów, kiedy atakują za ich pomocą swoich przeciwników politycznych czy dowodzą, że Lech Wałęsa „był agentem”.

Inni w ogóle nie próbują nawet sięgać po jakiekolwiek argumenty, sprowadzając całą dyskusję do tego, że „Jan Paweł II wielkim Polakiem był” i każdy, kto twierdzi inaczej, ten łotr, sprzedawczyk, zdrajca ojczyzny, narodu i Kościoła.

I tu dochodzimy do dość zasadniczego problemu dotyczącego stosunku polskiego Kościoła do osoby Jana Pawła II. Papież-Polak był dla nas (także dla mojego pokolenia) kimś absolutnie wyjątkowym. Problem polega na tym, że zamiast słuchać tego, co mówił i czytać to, co pisał, zrobiliśmy z niego „święty obrazek”. Zaczęliśmy go traktować (wybaczcie) jak idola, jak bożka. Zachwycaliśmy się tym, że chodził na kremówki, że jeździł na nartach, do znudzenia powtarzaliśmy żarty, które opowiadał, do znudzenia śpiewaliśmy piosenki, o których wspomniał, postawiliśmy setki pomników człowiekowi, który wiele razy mówił, żeby tego nie robić… Stworzyliśmy sobie „obiekt kultu” z kogoś, kto za życia wielokrotnie podkreślał, że kult i cześć należą się wyłącznie Komu Innemu.

W takim „obrazku” nie ma miejsca na rysy, pęknięcia, niedoskonałości. Nie ma miejsca na spokojne uświadomienie sobie, kim naprawdę był Karol Wojtyła, a później Jan Paweł II.

A był – tylko, aż – po prostu człowiekiem. I jak każdy człowiek miał swoje słabości czy złe chwile. I jak każdemu człowiekowi zdarzało mu się czynić zło. Zdarzało mu się podejmować niewłaściwe decyzje, źle oceniać sytuację, popełniać błędy (także takie, które powodowały bardzo złe skutki), dokonywać fatalnych wyborów. Zdarzało mu się grzeszyć.

I to, że Kościół go kanonizował, nic w tej sprawie nie zmienia: fakt ogłoszenia kogoś świętym nie oznacza, że ten ktoś był bezgrzesznym ideałem, który nigdy w życiu nie zrobił nic złego. Pozwolę sobie przypomnieć, że zgodnie z nauczaniem Kościoła i słowami Pisma każdy człowiek jest grzesznikiem. Nawet ten największy, nawet ten najbardziej podziwiany, nawet ten ogłoszony świętym. A, niestety, im bardziej ubóstwiamy i idealizujemy konkretnego człowieka, tym trudniej nam potem pogodzić się z tym, że na takim idealnym, przesłodzonym obrazie pojawiają się plamy i rysy.

A pojawiają się. I będą się pojawiać. Jan Paweł II – jak wielu innych ludzi, nie tylko tych kanonizowanych – uczynił wiele wspaniałych rzeczy. W wielu sprawach był (i jest) człowiekiem Wielkim. Ale – jak widać – były też sprawy, w których – znowu, jak każdy człowiek – okazał się mały, słaby, niedostatecznie dobry i niewystarczająco wielki. TAK PO PROSTU JEST. Od ludzi możemy się wiele nauczyć, możemy ich podziwiać – ale nigdy na sto procent, nigdy absolutnie i bezkrytycznie. Jeśli szukamy ideału – musimy go szukać Gdzie Indziej.

Co dalej? Mam nadzieję (naprawdę), że kiedy już opadną emocję, zdołamy (mówiąc „my” mam na myśli Kościół w Polsce) wyciągnąć z tej sprawy wnioski. Że powstanie – jak postuluje wielu ludzi Kościoła – niezależna komisja, złożona z naukowców, które zostanie dopuszczona do kościelnych archiwów i będzie mogła je spokojnie i rzeczowo zbadać. Bo najgorsza i najtrudniejsza prawda zawsze będzie lepsza, niż najpiękniejsze kłamstwo. Bo żadnego problemu nie da się rozwiązać przez udawanie, że go nie ma.

Jan Paweł II nigdy nie przestanie dla mnie być kimś wyjątkowym – zawsze będę uważał, że był człowiekiem wielkim i wielkich rzeczy dokonał. Ale jego wielkość nie zmienia faktu, że był człowiekiem, a więc także grzesznikiem. Każdy z nas (toutes proportions gardées) nosi w sobie te dwie rzeczywistości: wielkość Dziecka Bożego i skazę grzechu.

Około-wielkanocnie

Jakoś nie potrafię się odnaleźć w tej Wielkanocy. Wiele spraw się na to składa – na pewno jedną z ważniejszych jest wojna za miedzą. Śledzę kolejne doniesienia, kolejne straszne opowieści, kolejne dramaty. Nie jestem naiwny, wiem, że takie rzeczy się na świecie dzieją częściej, niż nam się wydaje… Ale tym razem bliskość – nie tylko geograficzna, ale kulturowa i (czy ja wiem?) cywilizacyjna, historyczna – sprawia, że wszystko to wygląda zupełnie inaczej.

Masowe mogiły w Buczy (a przecież wszystko wskazuje na to, że ten akurat koszmar to dopiero początek), gwałty na kobietach i małych dzieciach, strzelanie związanym cywilom w tył głowy, masowe kradzieże, rosyjski żołnierz, który rozmawia z żoną przez telefon i dostaje od niej pozwolenie – aż chciałoby się użyć słowa „błogosławieństwo” – na gwałcenie Ukrainek… Europa, XXI wiek. O jedną granicę stąd.

Trudno mi śpiewać wielkanocne pieśni, mówiące o radości Zmartwychwstania. Z drugiej strony mam świadomość – silniejszą, niż kiedykolwiek – że właśnie Zmartwychwstanie jest jedynym, co sprawia, że w całym tym koszmarze można zachować jakąś nadzieję. Bo Krzyż bez Zmartwychwstania nie ma sensu: jest tylko zgorszeniem, koszmarem, upadkiem w otchłań bez dna.

***

A u nas życie toczy się zwykłym trybem. Piłka przygotowuje się do matury i – uskrzydlona nowymi perspektywami – snuje plany na przyszłość (na razie tę najbliższą, bo jest realistką). Pucek poczuł na plecach oddech egzaminów ósmoklasisty: rozwiązuje jakieś zadania z matematyki, z Piłką powtarza angielski. Pietruszka jak to Pietruszka – trochę w swoim świecie, od czasu do czasu raczy mnie opowieściami o jakichś twierdzeniach i dowodach matematycznych, i musze przyznać, że robi to w taki sposób, że nawet coś tam do mnie dociera. Lucek utyka na przednią łapę (lewą). Lekko i tylko od czasu do czasu, ale po świętach trzeba będzie z nim pójść do pani doktor.

A ja? Siedzę nad książką dla wydawnictwa Z. i pierwszy raz od – czy ja wiem? – trzech albo czterech lat praca sprawia mi autentyczną przyjemność, sam jestem ciekaw, co będzie w kolejnym akapicie, w kolejnym rozdziale. To błogosławieństwo móc sobie czasami przypomnieć, że praca może być ciekawa i dawać jakąś satysfakcję. Niestety, dwie kolejne książki, które już czekają w kolejce (umowy podpisane) to już powrót do filozofii „…dla chleba, panie, dla chleba”.

***

Pierwsze wiosenne dni – oczywiście, jakżeby inaczej – budzą we mnie nostalgię za podróżą, za Drogą. Gdzieś pod powiekami krążą obrazki z różnych miejsc i kierunków, w których byłem i które chciałbym jeszcze raz zobaczyć. I z takich, które znam tylko ze zdjęć – a które chciałbym kiedyś zobaczyć po raz pierwszy na własne oczy. Wyjść z domu i ruszyć przed siebie, tak po prostu, zostawić za sobą myśli, niepokoje… (Niebezpiecznie jest wychodzić za własny próg, mój Frodo! Trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz własnych nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą…).

A tu rzeczywistość skrzeczy* – akurat w tym roku raczej nigdzie daleko nie pojadę, z przyczyn absolutnie przyziemnych, czyli finansowych.

***

I tak to wygląda. Zwykłe życie. A tymczasem tak niedaleko stąd…

W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
(…)

* Tak, wiem, że w oryginale skrzeczała pospolitość, a nie rzeczywistość. Ale tak mi bardziej pasuje…

Wakacje, znowu są wakacje…

Koniec tego koszmarnego roku szkolnego, tak kompletnie innego niż wszystko, co znaliśmy dotąd.

Pietruszka czeka na oficjalne wyniki matur – wtedy będzie wiedział, gdzie idzie na studia. Najprawdopodobniej – wydział matematyczny UW, ale może jednak matematyka z analizą danych na Politechnice… Zobaczymy.

Piłka w swojej „angielskiej” szkole zakończyła rok ze wszystkimi egzaminami końcowymi zdanymi na A* (odpowiednik naszej szóstki). Bez komentarza.

Pucek… Pucek w tym roku oceny na świadectwie słabsze, średnia koło 4. No i w porządku, po roku zdalnej nauki… Trójka z matematyki? Hej, przecież z matematyki ty zawsze dobry byłeś! „Tato, jakbyśmy mieli normalne lekcje, to bym miał piątkę.” I wiem, że to prawda. Więc się nie przejmuję. Jego wychowawca powiedział mi wprost (w prywatnej rozmowie z gatunku „…prosimy nie powtarzać”), że nauczyciele są dosyć zgodni: ten rok w szkole podstawowej należy uznać po prostu za stracony. Nie ma się co oszukiwać, z tego wszystkiego, co robili w trakcie nauki on-line w głowach zostanie im może dwadzieścia procent. A i to jest optymistyczne założenie. Co się da, to nadrobią w ósmej klasie, co się nie da – to w liceum.

Z pozytywnych wiadomości warto dodać, że wczoraj rano Pucek pojechał na obóz. Harcerski. Ktoś z dzieci znajomych mu zaproponował, a on – zupełnie dla mnie nieoczekiwanie – powiedział, że chce jechać. No i super! Obóz jest w Bieszczadach (może to zadecydowało, bo ubiegłoroczna wyprawa w Bieszczady bardzo się Puckowi podobała) – i jest to taki obóz typu „niedźwiedzie mięso”: chłopcy (uczestnicy po 12 – 14 lat) sami budują prycze, sami stawiają cały obóz, w nocy mają warty i w ogóle. Cicho liczę na to, że Pucek się wciągnie i w tym harcerstwie na dłużej zostanie… Sam nigdy harcerzem nie byłem, ale akurat jemu (i akurat teraz, po tym wszystkim) naprawdę przydałoby się jakieś fajne środowisko z pozytywnym podejściem do świata.

Pojechał w sobotę rano, z lekkim niepokojem czekałem na pierwsze relacje. Zadzwonił dziś koło 10:00. Cała rozmowa trwała może 20 sekund: oznajmił mi, że będzie dzwonić rzadko, bo tam nie ma zasięgu i musi gdzieś chodzić, żeby go złapać, a poza tym wszystko jest super i musi już lecieć i cześć. No to chyba źle mu nie jest.

***

A ja?… Nie bardzo wiem, co mam napisać. Siedzę, pracuję, coś tam czytam, coś tam oglądam… I czekam na rozwój wypadków. Jak zwykle.

Bo są w życiu takie sytuacje, kiedy trzeba brać sprawy w swoje ręce, działać, być aktywnym, chwytać okazje i tak dalej. I ja w takich sytuacjach naprawdę dobrze działam.

Ale są też takie chwile, kiedy nic zrobić nie można, kiedy nie ma się żadnej możliwości manewru i trzeba po prostu czekać na rozwój wypadków. A czasami nawet nie na rozwój wypadków (bo trudno, żeby rozwijało się coś, czego nie ma), tylko na tę furtkę, to okienko możliwości, o którym już kiedyś pisałem. Jeśli się otworzy – na pewno je zauważę, na pewno się nie zawaham, na pewno z niego skorzystam. Ale dopóki się nie wydarzy, mogę jedynie czekać. I mieć nadzieję. A to („mienie nadziei”) jest jedna z tych dwóch czy może trzech rzeczy w życiu, w których jestem naprawdę dobry.

Tak mi się skojarzyło, z klasyki polskiego rocka…

Kontrast Świąteczny

Pozwólcie, że dziś zamiast świątecznych życzeń pokażę Wam pewien świąteczny kontrast. Dwa teksty. Oba zostały upublicznione tego samego dnia – dokładnie dziś, w dniu Bożego Narodzenia, w odstępie około pół godziny. Oba mówią poniekąd o roli chrześcijanina / katolika w świecie i podejściu do relacji między wiarą / religią…

Pierwszy – za strony Rada Maryja, na której Robert Bąkiewicz (ten od „bronienia kościołów” i Straży Narodowej) tak na ten temat mówi:

Dzisiaj Straż Narodowa ma być przede wszystkim elementem mobilizacji polskich katolików. Chcemy przywrócić chrześcijański porządek społeczny na świecie. (…) Ostatecznym celem, który stawiamy Straży Narodowej, ma być doprowadzenie do przywrócenia w Polsce, a być może na świecie (wydaje się to z dzisiejszej perspektywy bardzo trudne) społecznego porządku katolickiego, chrześcijańskiego.

Drugi – to słowa papieża Franciszka z orędzia „Urbi et Orbi” (tłumaczenie za portalem Deon.pl):

W tym momencie dziejowym, naznaczonym kryzysem ekologicznym oraz poważną niestabilnością gospodarczą i społeczną, pogłębioną przez pandemię koronawirusa, bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy braterstwa. A Bóg nam je oferuje, dając nam swojego Syna Jezusa. (…) Braterstwo oparte na prawdziwej miłości, zdolnej do spotkania drugiego, który jest inny niż ja, do współczucia jego cierpieniom, do zbliżenia się do niego i do zaopiekowania się nim, nawet jeśli nie jest z mojej rodziny, mojej grupy etnicznej, mojej religii. Jest różny ode mnie, ale jest moim bratem, moją siostrą. A dotyczy to również stosunków między narodami i państwami.

I dodatkowo słowa, których nie mogę na razie znaleźć w polskich tłumaczeniach / omówieniach, ale są na stronie Vatican News po włosku, w pełnej wersji wystąpienia – w tłumaczeniu o. Krzysztofa Mądla SI:

Nie możemy dopuścić, żeby ciasne nacjonalizmy nie pozwalały nam żyć jak [jedna] prawdziwa rodzina ludzka, którą jesteśmy.

Ot, taki kontrast. Każdy sam musi wybrać, która droga jest mu bliższa…