Wybaczcie, że mało piszę. Nie dlatego, bynajmniej, że nic się nie dzieje (…choć naprawdę nie dzieje się nic…), bo dzieje się dużo. Ale jakoś nie mam siły. Nie mogę się zebrać. Co, rzecz prosta, jest bez sensu, bo właśnie powinienem się zebrać, bo to pisanie pomaga mi zebrać myśli, zobaczyć pewne rzeczy jaśniej, spojrzeć z dystansu.
Ale co z tego, skoro nie mogę. Poczucie zapętlenia, niemożności, bezsilności sprawia, że kiedy chcę usiąść i coś napisać, jakiś wewnętrzny głos mówi „…ale po co… nie mam siły… nie chce mi się…”. Nienawidzę poczucia bezsilności. Nienawidzę sytuacji, kiedy po prostu nic nie mogę zrobić, kiedy jedyne, co mi zostaje to czekanie, aż sprawy się ułożą.
Tak, mam pełną świadomość tego, że to oczekiwanie (…i realna nadzieja, że sprawy się rzeczywiście ułożą) jest efektem tego, że wcześniej zadziałałem, że podjąłem określone decyzje. I mam świadomość, że były to słuszne decyzje.
Ale to nic nie zmienia. Konieczność patrzenia, jak „sprawy powoli się układają” – bez możliwości interwencji, zmiany czegoś, przyspieszenia ich… – jest dla mnie torturą. Tym większą, że patrzę na czyjeś cierpienie, czyjeś zmagania. I nie jestem w stanie pomóc „tu i teraz”.
Wybaczcie, że nie wchodzę w szczegóły (choć niektórzy z Was je znają…). Ale tych pozostałych też proszę – westchnijcie w intencji…
***
Tymczasem – o czym tu dotąd nie pisałem – poza wszystkim innym przede mną naprawdę wyjątkowa wyprawa. Po Wielkanocy wyruszam w miejsce naprawdę niezwykłe. Niezwykłe przez swoje położenie, niezwykłe przez fakt, że tam jeszcze nie byłem, niezwykłe przez odległość (ostatni raz tak daleko od domu byłem ponad trzydzieści lat temu, jak podróżowałem po Stanach; to będzie porównywalna odległość, choć miejsce dużo mniej oczywiste, a przez to – z perspektywy Wędrowca – jeszcze bardziej pociągające). Nie będzie to wyprawa turystyczna (choć oczywiście jakiś element Wielkiego Wędrowania też się w tym znajdzie). Więcej szczegółów może następnym razem (…taki mały cliffhanger…).
No i powinienem się cieszyć i być nakręcony samą wizją… Ale jestem tylko trochę. To, o czym pisałem na początku, sprawia, że boję się tego czasu. Tak, jak dzieliłem się w rozmowie z kilkoma osobami, które też tam jadą: paradoksalnie nie boję się drogi, nie boję się wyprawy, związanych z nią wyzwań (jestem Jaś Wędrowniczek, Włóczykij, Wędrowiec, droga to mój żywioł…) – boję się tego, co zostawiam za sobą tu, w domu.
Ale może niepotrzebnie. Może właśnie tak ma być. Może właśnie to moje zniknięcie na dwa tygodnie sprawi, że coś się szybciej ruszy do przodu. Może doda energii, zmobilizuje do działania. Chcę mieć taką nadzieję.
***
Taka myśl, która ostatnio wraca i domaga się przemyślenia: z odwagą – czy też, patrząc z drugiej strony, ze strachem – jest tak samo, jak z miłością (tą w znaczeniu Agape) czy z przebaczeniem. Tu nie chodzi o uczucia (w sytuacji zagrożenia tylko głupiec się nie boi), ale o świadomą decyzję. Odwaga to nie brak uczucia strachu – ale zdolność robienia tego, co właściwe, mimo strachu.
***
A mówiłem Wam, że Piłka przebiegła ten półmaraton w Cambridge? Coraz częściej się zastanawiam, czy jednak jej nie podmienili w szpitalu jako noworodka…
***
Passenger na koniec. Posłuchajcie. Bardzo mnie ta piosenka poruszyła. Ten człowiek jest naprawdę świetnym „tekściarzem” (poza wszystkim). To kolejny utwór (po tym, który wrzuciłem w poprzednim wpisie) z muzycznej adaptacji książki „Niezwykła wędrówka Harolda Fry” autorstwa Rachel Joyce.
