Takie sobie marudzenie…

Wybaczcie, że mało piszę. Nie dlatego, bynajmniej, że nic się nie dzieje (…choć naprawdę nie dzieje się nic…), bo dzieje się dużo. Ale jakoś nie mam siły. Nie mogę się zebrać. Co, rzecz prosta, jest bez sensu, bo właśnie powinienem się zebrać, bo to pisanie pomaga mi zebrać myśli, zobaczyć pewne rzeczy jaśniej, spojrzeć z dystansu.

Ale co z tego, skoro nie mogę. Poczucie zapętlenia, niemożności, bezsilności sprawia, że kiedy chcę usiąść i coś napisać, jakiś wewnętrzny głos mówi „…ale po co… nie mam siły… nie chce mi się…”. Nienawidzę poczucia bezsilności. Nienawidzę sytuacji, kiedy po prostu nic nie mogę zrobić, kiedy jedyne, co mi zostaje to czekanie, aż sprawy się ułożą.

Tak, mam pełną świadomość tego, że to oczekiwanie (…i realna nadzieja, że sprawy się rzeczywiście ułożą) jest efektem tego, że wcześniej zadziałałem, że podjąłem określone decyzje. I mam świadomość, że były to słuszne decyzje.

Ale to nic nie zmienia. Konieczność patrzenia, jak „sprawy powoli się układają” – bez możliwości interwencji, zmiany czegoś, przyspieszenia ich… – jest dla mnie torturą. Tym większą, że patrzę na czyjeś cierpienie, czyjeś zmagania. I nie jestem w stanie pomóc „tu i teraz”.

Wybaczcie, że nie wchodzę w szczegóły (choć niektórzy z Was je znają…). Ale tych pozostałych też proszę – westchnijcie w intencji…

***

Tymczasem – o czym tu dotąd nie pisałem – poza wszystkim innym przede mną naprawdę wyjątkowa wyprawa. Po Wielkanocy wyruszam w miejsce naprawdę niezwykłe. Niezwykłe przez swoje położenie, niezwykłe przez fakt, że tam jeszcze nie byłem, niezwykłe przez odległość (ostatni raz tak daleko od domu byłem ponad trzydzieści lat temu, jak podróżowałem po Stanach; to będzie porównywalna odległość, choć miejsce dużo mniej oczywiste, a przez to – z perspektywy Wędrowca – jeszcze bardziej pociągające). Nie będzie to wyprawa turystyczna (choć oczywiście jakiś element Wielkiego Wędrowania też się w tym znajdzie). Więcej szczegółów może następnym razem (…taki mały cliffhanger…).

No i powinienem się cieszyć i być nakręcony samą wizją… Ale jestem tylko trochę. To, o czym pisałem na początku, sprawia, że boję się tego czasu. Tak, jak dzieliłem się w rozmowie z kilkoma osobami, które też tam jadą: paradoksalnie nie boję się drogi, nie boję się wyprawy, związanych z nią wyzwań (jestem Jaś Wędrowniczek, Włóczykij, Wędrowiec, droga to mój żywioł…) – boję się tego, co zostawiam za sobą tu, w domu.

Ale może niepotrzebnie. Może właśnie tak ma być. Może właśnie to moje zniknięcie na dwa tygodnie sprawi, że coś się szybciej ruszy do przodu. Może doda energii, zmobilizuje do działania. Chcę mieć taką nadzieję.

***

Taka myśl, która ostatnio wraca i domaga się przemyślenia: z odwagą – czy też, patrząc z drugiej strony, ze strachem – jest tak samo, jak z miłością (tą w znaczeniu Agape) czy z przebaczeniem. Tu nie chodzi o uczucia (w sytuacji zagrożenia tylko głupiec się nie boi), ale o świadomą decyzję. Odwaga to nie brak uczucia strachu – ale zdolność robienia tego, co właściwe, mimo strachu.

***

A mówiłem Wam, że Piłka przebiegła ten półmaraton w Cambridge? Coraz częściej się zastanawiam, czy jednak jej nie podmienili w szpitalu jako noworodka…

***

Passenger na koniec. Posłuchajcie. Bardzo mnie ta piosenka poruszyła. Ten człowiek jest naprawdę świetnym „tekściarzem” (poza wszystkim). To kolejny utwór (po tym, który wrzuciłem w poprzednim wpisie) z muzycznej adaptacji książki „Niezwykła wędrówka Harolda Fry” autorstwa Rachel Joyce.

Kompletnie nieznany…

Właśnie wróciliśmy z kina (ja plus Potwory młodsze, Pietruszka siedział i kończył jakiś projekt na studia, który musiał oddać do dziś).

Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że powstaje film o Bobie Dylanie, a główną rolę ma zagrać Timothée Chalamet, byłem zaskoczony – i nie było to zaskoczenie pozytywne. Ale potem gdzieś na YouTube zobaczyłem zwiastun „Kompletnie nieznanego”, w którym Chalamet śpiewał „Like a Rolling Stone” – i robił to zaskakująco dobrze. I już wiedziałem, że będę chciał ten film zobaczyć.

Można by dużo pisać. Chalamet jako Dylan jest po prostu świetny: nie usiłuje kalkować specyficznego stylu mówienia, akcentu, charakterystycznej maniery śpiewania – a jednak robi to w taki sposób, że kiedy śpiewa (…a śpiewa świetnie!), to naprawdę brzmi jak Dylan. Monica Barbaro jako Joan Baez wypada kapitalnie (swoją droga – nie myślałem, że ta dziewczyna ma taki głos!). Edward Norton w roli Pete’a Seegera jest po prostu genialny. O każdym aktorze można by kilka zdań napisać.

Ale to wszystko przeczytacie w prasowych recenzjach; ja chciałem napisać o czymś innym.

To, że muzyka Dylana jest dla mnie ważna – że szczególnie ważne są dla mnie jego teksty – dobrze wiecie, bo nie raz tu o nich wspominałem. A „Kompletnie nieznany”, wbrew pozorom nie jest do końca filmem biograficznym. To w zasadzie nie jest biografia Dylana, który w gruncie rzeczy do końca – zgodnie z tytułem – pozostaje „zupełnie nieznany” (…kamyczek do ogródka tłumacza: takie tłumaczenie tytułu byłoby zdecydowanie lepsze; to „kompletnie” to jednak w tym kontekście kalka z angielskiego). Po ponad dwóch godzinach filmu dalej nie wiemy, „skąd się wziął”, jaka była jego historia, co z tego, co o sobie opowiadał było prawdą, a co fantazją.

Bo też nie o to tu chodzi. To nie jest biografia człowieka. To jest – nie wiem, jak to inaczej napisać – biografia jego twórczości. Historia artysty, który pisał (teksty, muzykę) i śpiewał – i przez to pisanie i śpiewanie istniał i chciał być odbierany. Reżyser zrobił rzecz (pozornie) bardzo prostą: zamiast tworzyć opowieść o artyście, dał po prostu zabrzmieć jego muzyce, pokazując ją w kontekście (historycznym, społecznym, ludzkim).

Dla mnie szczególnie poruszający był motyw artysty, który nie chce dać się zaszufladkować. W filmie pokazano to poprzez pierwszy „wielki przełom” w twórczości Dylana – słynny występ na Newport Folk Festival w 1965 roku – ale przecież takich „przełomów” w jego karierze było więcej: zawsze, kiedy ludziom już się wydawało, że „znają” Boba Dylana, Bob Dylan wkraczał na nowe ścieżki. Nie dał się zaszufladkować jako „artysta folkowy”, jako autor zaangażowanych protest-songów, jako rockman… Muzyka (instrumentarium, aranżacja) była dla niego zawsze tylko narzędziem. Miał coś do przekazania i chciał przekazywać to tak, żeby ludzie go słyszeli. Mógł to robić z towarzyszeniem akustycznej gitary i harmonijki – ale równie dobrze mógł to robić w ostrej, rockowej estetyce. Nie obchodziło go, co inni – muzycy, artyści, eksperci – uznają za „właściwą” drogę. W filmie kapitanie widać to w jego zderzeniu z Pete’em Seegerem (którego skądinąd bardzo szanował i który był na pewnym etapie jego mentorem), w kapitalnej scenie starcia z Joan Baez w czasie wspólnego koncertu, ale także wtedy, kiedy by zmęczony, a chwilami wręcz wściekły z powodu rosnącej sławy i tego, że ludzie rozpoznawali go na ulicy. To, co miał do powiedzenia – co NAPRAWDĘ miał do powiedzenia – przekazywał w swoich piosenkach.

Jest w filmie genialna scena, kiedy Dylan (czyli Chalamet) na jednym z wcześniejszych festiwali w Newport – już nieco zmęczony, zirytowany sławą i próbami zaszufladkowania go – śpiewa The Times They Are A-Changin’. Niesamowite napięcie – folkowi „puryści” za kulisami są zachwyceni, publiczność podchwytuje refren – i nie można oprzeć się wrażeniu, że ludzie nagle zaczynają naprawdę rozumieć o czym ten człowiek śpiewa. Że nagle mają świadomość tego, w jak przełomowych czasach przyszło im żyć; tego, że już zaraz, już za chwilę wszystko będzie inaczej, że coś się kończy, że zaczyna się coś zupełnie nowego. A jednocześnie my – siedzący przed ekranem i znający historię – wiemy, że Dylan śpiewa także o swojej muzyce, które nieustannie się zmienia, bo musi się zmieniać, i także już za chwilę nie będzie taka sama; na ekranie zdają się to w tym momencie rozumieć tylko dwie osoby: Joan Baez (która wcale nie jest tym zachwycona) i Johnny Cash (wręcz przeciwnie). Scena, przy której ciarki chodzą po plecach.

O Dylanie jako człowieku dużo się z tego filmu nie dowiemy. O Dylanie jako artyście i twórcy… Wiele.

Muzycznie – adwentowo

Od paru dni się zbieram, żeby coś napisać, ale jakoś nie mogę się zebrać. To nawet nie jest tak, że jakoś szczególnie dużo się dzieje, bo nie dzieje się więcej niż zwykle… Chwilami dzieje się nawet mniej. Przynajmniej zewnętrznie. Siądę. Napiszę. Jeszcze przed świętami, słowo.

Ale dziś tylko krótko.

Gdybyście szukali muzyki na te ostatnie dni Adwentu… Jest taka absolutnie genialna płyta adwentowo-bożonarodzeniowa, zatytułowana „Waiting for the Light”. Chór (żeński) warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina nagrał „A Ceremony of Carols” Benjamina Brittena – dwunastoczęściowy utwór na głosy solowe, trzygłosowy chór i harfę. Kolejne części oparte są na kolejnych tradycyjnych, angielskich (głównie) kolędach. Rzecz piękna – ale już zdecydowanie świąteczna. Gdzie zatem Adwent?

Pierwsza część płyty to osiem utworów młodego polskiego kompozytora muzyki (głownie) chóralnej, Jana Krutula. Tak, tego samego, o którym wspominałem kilka wpisów temu.

Janek napisał siedem krótkich, absolutnie przepięknych utworów opartych na siedmiu Antyfonach Wielkich, prowadzących liturgię Kościoła przez ostatnich siedem dni Adwentu. Fortepian, chór i instrument perkusyjny – w każdej antyfonie inny. Każda ma zupełnie inny nastrój, inne brzmienie, inny klimat – nawiązujący do treści. Zaczynają się łagodnie, narastają do „szczytu” czwartej antyfony („O Clavis David”), a potem znowu opadają łagodnie do finałowej „O Emmanuel”.

Ósmy utwór – stanowiący przejście między adwentowymi antyfonami a bożonarodzeniowym utworem Brittena – to niesamowita pieśń „O Magnum Misterium”, będąca swego rodzaju hymnem nocy wigilijnej.

Posłuchajcie. Naprawdę warto. To dość nowoczesne utwory, ale niezwykle „słuchalne”. W harmoniach, które pisze Janek, jest coś tak niezwykłego, coś tak do głębi poruszającego… Nigdy chyba nie słyszałem jeszcze muzyki, która tak naturalnie oddaje klimat Adwentu. Na warsztatach, na których byłem w lecie, autor opowiadał nam o tych antyfonach, zrobił całe wprowadzenie, tłumacząc, dlaczego takie a nie inne motywy, skąd takie brzmienia w poszczególnych fragmentach, dlaczego takie właśnie instrumentarium… Niezwykłe to było. Ale nawet bez całego tego wprowadzenia – wystarczy zamknąć oczy i posłuchać (uprzednio przeczytawszy same antyfony, żeby rozumieć ich treść).

Gdybyście chcieli posłuchać – wszystkie można zaleźć na YouTube, tylko trzeba sobie włączać po kolei. Ale można całą płytę znaleźć także na Spotify i na Tidalu – zwłaszcza ten ostatni serwis (jeśli tylko jesteśmy podłączeni do szybkiego internetu) proponuje jednak DUŻO wyższą jakość dźwięku, co w przypadku tej akurat muzyki naprawdę ma znaczenie.

Posłuchajcie. Ja mam wrażenie, że za każdym razem wyprawiam się do innego świata.

Some dreams lie waiting at the end of the road…

Zmarł Shane MacGowan… O mojej (nigdy niesłabnącej) miłości do grupy The Pogues już tu kiedyś pisałem. MacGowan to genialny przykład na to, jak „niszowe” może być jednocześnie „kultowe”. Trzy czwarte ludzi w wieku moich dzieci (i starszych) w życiu o nim nie słyszała i zapewne nie słyszała nigdy żadnej jego piosenki – a o jego odejściu pisała chyba cała anglojęzyczna prasa, wspominali go muzycy tacy jak Nick Cave, a Bono razem z U2 nie tylko „oddał mu cześć” na Twitterze, ale w czasie piątkowego koncertu zaśpiewał w ramach „tribute to” jego piosenkę „A Rainy Night in Soho”…

Smutne to: odszedł kolejny muzyk, na którego koncercie bardzo kiedyś chciałem być – i nigdy już nie będę. Człowiek o bardzo pokomplikowanym życiu, ktoś, z kim większość z nas pewnie osobiście nie chciałaby się zadawać – a jednocześnie naprawdę niesamowity muzyk i niezwykła osobowość sceniczna. Popularne powiedzonko głosiło, że Shane MacGowan z powodu alkoholu zapomniał więcej piosenek, niż wielu innych muzyków kiedykolwiek w życiu napisało i nauczyło się.

Kiedy w nadchodzące święta będę słuchał „Fairytale of New York” (bo to dla mnie, nie śmiejcie się, jeden z obowiązkowych elementów świątecznego czasu…), to jednak będzie dziwne: mieć świadomość, że tego gościa już tu nie ma… (Dla uczciwości: to „już” jest względne: na wieść o jego śmierci wielu ludzi było zaskoczonych tym, że zmarł – ale chyba równie wielu tym, że w ogóle jeszcze żył…).

Some dreams are hollow
Some dreams are cold
Some dreams are crazy
And some dreams are bold

Some dreams are bought
And other dreams are sold
Some dreams lie waiting
At the end of the road…

(Jem Finer, The Pogues, fragment „Bright Lights” z płyty Pogue Mohone)

Bo jesień, wie pan, głupia historia…*

*…grypa i wiatr, i oratoria.

Zawsze w listopadzie budzi się we mnie zwierzę… Problem polega na tym, że to zwierzę to oczywiście niedźwiedź, więc budzi się i nie marzy o niczym innym, jak o zapadnięciu z powrotem w sen (zimowy). Marzenia – oczywiście – nie do zrealizowania, bo praca, bo milion innych rzeczy (…o tym, że biologia nie ta, to już nawet szkoda gadać). Jest mokro, zimno, szaro, zmrok zapada coraz wcześniej. Nie cierpię tej pory roku.

A w tym roku jesień wyjątkowo ponuro-depresyjna. Dwa dni przed Wszystkimi Świętymi zmarł mąż mojej serdecznej przyjaciółki. Oboje młodsi ode mnie. J. był chory – bardzo poważnie chory, od wielu, wielu lat. Jego żona zawsze mówiła, że ma pełną świadomość tego, iż „starości raczej razem nie dożyją”. Ale właśnie dlatego, że to trwało tak długo (J. był chory już kiedy się pobierali, a to było jakieś dwadzieścia lat temu) – to jednak było „nagle” (…w sumie – śmierć chyba zawsze jest „nagle”). J. idzie do szpitala? No tak, wiadomo, przynajmniej dwa razy w roku J. idzie do szpitala na tydzień czy dwa. Wszyscy się do tego przyzwyczaili… Ale tym razem już z tego szpitala nie wrócił. Moja przyjaciółka – zresztą lekarka – wezwana pilnym telefonem zdążyła jeszcze dojechać na OIOM. Zmarł przy niej. Została sama z dwiema córkami.

A kilka dni temu odeszła kilkunastoletnia córka jednych znajomych. Dziewczyna miała kłopoty, leczyła się, wydawało się, że jest już lepiej, trafiła do świetnego ośrodka terapeutycznego, wszyscy mieli nadzieję, że jest na dobrej drodze… Przedawkowała leki. Czy to był wypadek, czy świadoma decyzja – tego się już pewnie na tym świecie nie dowiemy. Pogrzeb dziecka (choćby i nastoletniego) to jedna z najtrudniejszych rzeczywistości, jakie znam.

***

Dobrze jest czasami móc się spotkać ze starymi przyjaciółmi. Są tacy ludzie, z którymi nie widuję się miesiącami, z którymi przez rok mam kontakt wyłącznie internetowo-telefoniczny, ale kiedy się spotkamy – czujemy, jakbyśmy rozmawiali wczoraj.

***

O tym, że był remont, już wspominałem – choć skupiłem się głównie na historii szczura. Historii, która zresztą miała ciąg dalszy, bo szczur wrócił (choć tylko do przedsionka, dalej już nie miał jak), przez dwa dni odmawiał złapania się w ustawione pułapki – a dnia trzeciego został znaleziony martwy. Pan M. – fachowiec od remontu – uznał, że chyba po prost był już stary. Moim zdaniem nie wytrzymał psychicznie…

Tak, jak pisałem, remont początkowo miał być mini-remontem, a skończyło się na malowaniu prawie całego domu. Wszystko przez mojego Tatę, który – kiedy usłyszał, że chcę pomalować te dwa pokoje – zaczął mi tłumaczyć (zresztą absolutnie racjonalnie, jak to mój Tata…), że to bez sensu. – I tak będziesz miał bałagan w domu, i tak będzie trzeba sprzątać – mówił. – I co, za rok będziesz robił następne malowanie? Skoro już i tak to robisz, to pomaluj wszystko!

Próbowałem mu wytłumaczyć, że na „wszystko” mnie po prostu nie stać (nawet ta wersja mini miała kosztować za dużo… pewnie dlatego, że dla mnie od jakiegoś czasu wszystko, co się wiąże z wydawaniem pieniędzy, jest „za dużo”). Ale Tata natychmiast powiedział, że nie, że on mi pomoże, że ma odłożone jakieś pieniądze (…on zawsze „ma odłożone jakieś pieniądze”…) i tak dalej.

No i… Well, jak mawiają Anglicy. Z jednej strony – naprawdę trudno takiej propozycji odmówić. Więc nie odmówiłem, oczywiście. Z drugiej…

Nie mówię już o tym, że akurat czas na ten „większy” remont był dla mnie bardzo niewygodny – raz, że pracy mnóstwo, a dwa, że jak wiadomo remont zawsze kosztuje plus minus półtora raza tyle, ile się założyło, co oznacza, że znowu jestem na minusie jak stąd na Kamczatkę. Ale to są (…były…) problemy na poziomie – nazwijmy to – technicznym. A ja mam problem na poziomie – czy ja wiem? – egzystencjalnym.

Mam pięćdziesiąt trzy lata. To jest – jak wczoraj mówiłem w rozmowie z moimi Przyjaciółmi – taki wiek, kiedy ludzie osiągają już w życiu jakiś poziom stabilizacji. A ja nie jestem w stanie pomalować domu bez pomocy mojego osiemdziesięciotrzyletniego Taty. Emeryta. I po prostu źle się z tym czuję, bo tak sobie myślę, że to już jest wiek, w którym to ja jemu powinienem pomagać, a nie on mnie. Ech.

***

Przeczytałem ostatnio wiersz (…bo, jak wiadomo, niektórzy lubią poezję…), który mnie naprawdę zachwycił. Znam Autorkę – poznałem ją osobiście kilka lat temu, przy okazji różnych spraw zupełnie niezwiązanych z poezją; poniekąd przypadkiem dowiedziałem się, że pisze wiersze – które zrobiły na mnie duże wrażenie. Jest w nich jakiś poziom wrażliwości, jakieś postrzeganie świata i ubieranie myśli w słowa, które bardzo do mnie przemawiają. Bezpośredniego kontaktu z tą osobą nie mam już dawno, ale raz na jakiś czas zaglądam na jej stronę stronę i czytam to, co pisze. I muszę powiedzieć, że dawno już żadne słowa tak mnie nie poruszyły.

Pod zimowym księżycem…

Cisza świątecznego wieczoru… Trudne było przygotowanie do tych świąt. Z wielu powodów. Nic też nie wskazuje na to, żeby czas poświąteczny miał być łatwiejszy. Różne sprawy piętrzą się, kotłują, nie dają spokoju. Różne bolesne braki – na wielu różnych poziomach – sprawiają, że myśl o nowym roku i wszystkim tym, co przede mną, napawa niepokojem.

Jestem zmęczony – i nie mowię tylko o zwykłym zmęczeniu pracą, ale o takim „zmęczeniu systemowym”, zmęczeniu materiału, którego nie da się załatwić wolnym popołudniem czy świąteczną wizytą u rodziny. Gdzieś wewnętrznie potrzebuję wakacji… Na które w najbliższym czasie wcale się nie zanosi. Tup, tup, tup.

***

Piłce padł komputer… Ten, co go kupiła trzy lata temu za stypendium. Kupiła używany – wiadomo, że wtedy jakieś ryzyko jest, ale ludzie na podobnych MacBookach pracują latami bezawaryjnie. A tu pech – padł dysk. Sam dysk to nie problem, ważnych rzeczy na nim nie miała (większość rzeczy trzyma w chmurze) – problemem jest to, że w tym konkretnym modelu dysk jest zintegrowany z płytą główną. Czyli żeby gada naprawić, trzeba wymienić płytę główną. Co kosztuje drobne tysiąc sześćset złotych. Piłka ma oszczędności (bo ja jej niestety w tej chwili w tym pomóc nie mogę), ale ma opory, żeby pakować tyle pieniędzy w bądź co bądź kilkuletniego, używanego laptopa. Z drugiej strony – kupno nowego (oczywiście nowego używanego, bo nowy-nowy w ogóle nie wchodzi w grę…) tak, żeby to miało sens i dało jakąś gwarancję, to jakieś trzy-cztery tysiące. Dodatkowy problem polega na tym, że Piłka ze swoimi problemami ze stawami musi mieć komputer lekki (bo używa go bez przerwy i nosi ze sobą wszędzie). Ten MacBook ważył 900 gramów. MacBooki są drogie – ale z kolei laptop z Windowsem taki, żeby był w miarę mało używany, a przy tym mały i cienki, to też duży wydatek. W dodatku czasu na decyzję jest mało, bo 17 stycznia Piłka wraca do Cambridge i do tego czasu musi już mieć nowe narzędzie pracy…

Jasne, mogło być gorzej – mógł jej paść tam, w połowie trymestru. Tu jednak jest taniej i można pokombinować poszukać, jest trochę czasu – ale problem i tak jest. A mnie wkurza to, że nie mogę jej pomóc. Chciałbym po prostu pójść i kupić jej nową maszynę, ale oczywiście nie ma na to szans.

***

A z pozytywów – dostałem dwa cudowne prezenty. Piłka kupiła mi (…nam…) Scrabble. Dawno temu nasze Scrabble gdzieś zginęły i jakoś nigdy nie pojawiły się nowe. A teraz siedzimy razem – we czwórkę, jak rzadko – i gramy. Pierwszą wspólną partię wygrała Piłka, która bez przerwy gra w Scrabble ze swoim chłopakiem, więc ma wprawę… Ale już od drugiej partii odblokowały mi się odpowiednie połączenia w mózgu (bo ostatni raz grałem chyba ze trzy czy cztery lata temu) i nawkładałem młodzieży. Niech wiedzą, że jest coś, w czym tata jest lepszy 😉

A drugiego prezentu właśnie słucham. Moja siostra sprezentowała mi najnowszy, dwupłytowy album Loreeny McKennitt – „Under a Winter’s Moon”, zapis koncertu kolęd, pieśni bożonarodzeniowych i poezji. Siedzę i słucham – i różne skojarzenia i wspomnienia pojawiają się w mojej głowie jak ciepła mgła nad górami… Jeśli ludzie tak grają i śpiewają, jeśli w tym chorym świecie są jeszcze tacy, którym chce się grać, śpiewać, pisać wiersze, myśleć – to może jeszcze nie wszystko stracone, co?… Bo przecież „Światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogrania”. Trzymajcie się.

Literacki Nobel dla Louise Glück

Muszę przyznać z niejakim wstydem, że po raz pierwszy od dosyć dawna po ogłoszeniu decyzji Akademii Szwedzkiej zorientowałem się, że laureatka jest mi kompletnie nieznana. Nie „nie czytałem za wiele”, nie „nie znam za dobrze” – po prostu „nie znam”. A szybkie przejrzenie noty biograficznej w Wikipedii zdecydowanie sugeruje, że Louise Glück nie jest „mało znaną poetką” – poważnymi nagrodami literackimi, które w życiu zdobyła, można by obdzielić kilku twórców.

Cóż, trzeba będzie to nadrobić. Z szybkiej kwerendy internetowej wnioskuję, że jak dotąd nikt jej chyba na polski nie tłumaczył (w każdym razie żadnego chyba z jej zbiorów poezji po polsku nie wydano, może pojedyncze wiersze gdzieś się ukazywały?).

Cóż, trzeba będzie nadrobić zaległości… 🙂