No więc (…nie zaczyna się zdania od „no więc”…) Pucek zdał poprawkę z fizyki. Całe wakacje korepetycji z panem Jackiem (moim fizykiem z liceum, jak wspominałem…), dwa razy w tygodniu po godzinie (…i nawet nie pytajcie, ile mnie to kosztowało, i nie mówię o nerwach…). Ale zdał na luzie, czwórkę dostał (…a dostałby piątkę, tylko z poprawki nie można).
I od nowego roku szkolnego (…a dokładnie od połowy września) będzie miał raz w tygodniu fizykę i raz w tygodniu matematykę (…i nawet nie pytajcie etc).
A ja w związku z tym od dziś mentalnie mam wakacje. A we wtorek wyruszam na wyprawę. Sam. Opowiem Wam, jak wrócę. I bardzo dziękuję tym, co kciuki trzymali (…w dowolnej formie).
Jechałem wczoraj do Chmielna (Kaszuby), 420 kilometrów od domu. Zawoziłem Pucka i czworo jego kolegów na obóz. Ja ich zawoziłem (drugi rok z rzędu), bo jako jedyny wśród rodziców tej grupki mam siedmiomiejscowy samochód.
Na autostradzie A 1, w okolicach Lipin, nagle zrobiło się dość gęsto. Wyprzedzaliśmy jakieś ciężarówki, byliśmy na lewym pasie, jadąc koło stu kilometrów na godzinę, kiedy nagle kierowca niebieskiej skody jadącej przed nami zaczął bardzo gwałtownie hamować – jak się okazało, ktoś nagle zmienił pas zajeżdżając mu drogę. Ostre hamowanie, zatrzymałem się „na zderzaku” niebieskiej skody – nie uderzając w nią, ale już dotykając jej tylnego zderzaka swoim przednim. Pamiętam jeszcze, że zdążyłem poczuć ulgę: ufff, nic się nie stało…
…a potem w tył naszego samochodu wjechało „na pełnej petardzie” duże audi A6. Nie wiem, czy kierowca się zagapił, czy patrzył w telefon, czy po prostu jechał za szybko i / lub za blisko, ale wszystko wskazuje na to, że w momencie uderzenia miał na liczniku jeszcze co najmniej pół setki.
HUK, łomot, pchnęło nas z impetem do przodu – na szczęście kierowca skody z przodu stał w tym momencie na luzie, więc „odbiliśmy” go do przodu jak kolejną kulkę w kołysce Newtona. Od uderzenia w skodę wystrzeliły nam poduszki powietrzne, w samochodzie smród i obłok białego pyłu.
Czy ja napisałem, że mam siedmiomiejscowy samochód? No to poprawka: miałem. Dracula najprawdopodobniej do kasacji, przód porozbijany, tył na poziomie podwozia krótszy o metr niż przed wypadkiem.
Na szczęście poza potrzaskanym samochodem w zasadzie żadnych strat. Jadąca ze mną młodzież cała i zdrowa – jednego przez chwilę plecy bolały (od „uderzenia” fotelem), jeden miał zadrapania na policzku, jego siostrę bolała głowa, ale raczej z nerwów, niż od uderzenia.
Najbardziej przestraszyłem się o stan J., kolegi Pucka, który siedział „w ostatnim rzędzie”, czyli na dodatkowych fotelach – bo jak się ten „ostatni rząd” rozłoży, to od foteli do tylnej klapy samochodu jest może trzydzieści centymetrów (a trzeba dodać, że Dacia, nie oszukujmy się, nie jest zapewne najbezpieczniejszym samochodem na drogach)… Na szczęście samochód, który w nas wjechał, to było osobowe audi – więc cały impet uderzenia poszedł dołem, w podwozie, w ramę pojazdu (Dracula jest – była… – dość wysoka). Kolega J. wyszedł bez najmniejszego szwanku – a mnie potem długo męczyła myśl, co by się mogło stać, gdyby zamiast audi A6 wjechała w nas z tą samą prędkością ciężarówka, furgonetka czy choćby wysoka terenówka.
Potem spędziliśmy urocze dwie godziny na poboczu autostrady (policja, karetka „na wszelki wypadek”, a do tego straż pożarna, bo Dracula jeździła na gaz, więc strażacy musieli się pojawić i zabezpieczyć…). Papierologia, załatwianie lawety (za którą na razie musiałem zapłacić z własnej kieszeni, w poniedziałek dostanę fakturę i będę musiał się szarpać o zwrot z ubezpieczycielem sprawcy) i tak dalej.
Ostatecznie Dracula (…czy raczej to, co z niej zostało) pojechała na lawecie do G., a ja razem z młodzieżą wylądowałem na pobliskiej stacji benzynowej, w absolutnie idiotycznym miejscu: dwieście kilometrów od domu, dwieście dwadzieścia od celu. Ni w jedną, ni w drugą. Młodzież zaczęła zatem robić to, co młodzież umie najlepiej, czyli korzystać z telefonów… Ostatecznie po kilku godzinach czekania zebrali nas z tej stacji rodzice pozostałej młodzieży (ale na dwa auta, bo – jako rzekłem – nikt poza mną nie miał takiego, żeby zabrać wszystkich) i ostatecznie dotarliśmy do Chmielna w dwóch rzutach, pierwsi przed siódmą wieczorem, drudzy (w tym ja) koło ósmej. Z powrotem w domu byłem o pierwszej w nocy.
A teraz czeka mnie papierologia, załatwianie sprawy z firmą leasingową (na szczęście z ubezpieczycielem – jeśli nie liczyć tych kosztów lawety – to oni się będą użerać, nie ja).
Tak więc są negatywy: po pierwsze zostałem pełnoetatowym pieszym, nie mam samochodu i – Bogiem a prawdą – nie mam pojęcia, kiedy będę miał szansę mieć; po drugie – jestem dwa tysiące złotych w plecy, a znając PZU (bo ta firma jest ubezpieczycielem sprawcy) odzyskanie ich będzie żmudne i czasochłonne.
Ale są też pozytywy: nikomu nic się nie stało, młodzież cała i zdrowa, bawi się na obozie i ma co opowiadać kolegom. Czyli summa summarum mogło być gorzej, prawda…?
W niezwykłym spotkaniu miałem okazję uczestniczyć… Trzydzieści pięć lat (!) po maturze jedna z moich szkolnych koleżanek postawiła sobie za punkt honoru zorganizowanie klasowego spotkania. Odezwała się do tych kilku osób, do których miała jakiś kontakt, te osoby odezwały się do kolejnych… I tak dalej. Do naszej klasy w liceum chodziło – jak obliczyliśmy – trzydzieści osiem osób (oczywiście nie jednocześnie: ktoś odszedł, ktoś przyszedł, ktoś wyjechał, ktoś dołączył, ale łącznie przez cztery lata tyle nas się przewinęło).
Ostatni raz spotykaliśmy się dziesięć lat temu, na dwudziestopięciolecie matury. Wtedy zjawiło się bodaj dwanaście osób. Tym razem szeroka akcja poszukiwawcza (nie tylko internetowa) doprowadziła do tego, że z tych trzydziestu ośmiu osób pozostało już bodaj tylko sześć, z którymi nikt nie ma kontaktu i nikt nie wie, gdzie są i co robią. Cała reszta jakoś się odnalazła (w czym oczywiście niemałą rolę odegrał wujek Google).
Wstępnie umówiliśmy się spotkanie na przełomie września i października – ale „w międzyczasie” postanowiliśmy się spotkać przynajmniej mniejszą grupą, „kto może”.
Co ważne: nie byliśmy zgraną klasą. Za dużo indywidualności, ludzi „innych”, zakręconych (pozytywnie). A jednak w ostatnią niedzielę, w ogrodzie podwarszawskiego domu jednej z naszych koleżanek, na wstępnym spotkaniu zjawiło się piętnaście osób!
Niesamowite to było spotkanie. Troje lekarzy, jedna psychoterapeutka, jedna lingwistka, dwóch chemików, dyrektorka projektów w wielkiej, międzynarodowej fundacji, dyrektor polskiego oddziału wielkiej firmy chemicznej, szefowa marketingu w innej firmie… Ktoś mieszka w Warszawie, ktoś pod Krakowem, jedna koleżanka razem z mężem (Polakiem) siedzi od dwudziestu lat w Norwegii i uczy norweskie dzieci… języka norweskiego, inna jest leśnikiem i mieszka w leśniczówce w środku lasu, jeszcze inna – siostrą karmelitanką (jej oczywiście nie było). Ktoś ma troje dzieci, ktoś jedno, ktoś jest szczęśliwie żonaty od ćwierć wieku, ktoś inny ma za sobą trudny rozwód, ale się trzyma, trzy koleżanki są już babciami (!) – choć Bogiem a prawdą żadna na to nie wygląda… Opowiadaliśmy sobie o dzieciach, psach, kotach, zainteresowaniach i pasjach, mimo wszystkich różnic śmialiśmy się z tych samych żartów i zajadaliśmy się przysmakami i ciastami przygotowanymi specjalnie na tę okazję. Zaśmiewaliśmy się wspominając różne szaleństwa, wygłupy, kawały robione nauczycielom i sobie nawzajem, różne „odpały” ze szkolnych wycieczek…
Pamiętacie piosenkę Kaczmarskiego „Co się stało z naszą klasą”? Smutna to opowieść (choć oczywiście o zupełnie innych czasach traktuje). Nasza historia byłaby jednak zupełnie inna. W większości – pozytywna i pełna światła, mimo wszystkich trudności, strat, bolesnych doświadczeń… Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkim wszystko w życiu szło dobrze – niektórzy stracili bliskich, inni mieli inne problemy i kłopoty… Ale summa summarum widać wyraźnie, że nasze opowieści – nawet, jeśli nie są łatwe – mają pozytywne przesłanie.
Byliśmy „tym” rocznikiem – Matura’89. Pamiętacie film „Ostatni dzwonek”? To było o nas. Oglądaliśmy go już po naszej maturze…
Naprawdę cieszę się na to „oficjalne” spotkanie jesienią – mam nadzieję zobaczyć kilka osób, których tym razem nie było. Pewnie nie będzie wszystkich (parę osób mieszka za granicą, poza tym życie jak wiadomo zaskakuje…), ale jeśli będzie nas dwadzieścia czy dwadzieścia pięć osób, to i tak będzie świetnie.
Dziś rano Pietruszka miał egzamin licencjacki. Wczoraj się tak stresował, że go brzuch bolał. Zasnąć nie mógł. Jeszcze rano, w samochodzie, jak go podwoziłem na dworzec, to mi zawzięcie tłumaczył, że to wcale nie jest takie pewne, że on zda, bo tylu rzeczy nie zdążył powtórzyć… Jasne.
Praca świetna, egzamin też, dostał czwórkę z plusem (co, z tego co wiem, na jego wydziale zdecydowanie nie jest normą, jeśli chodzi o licencjaty). Czyli od dziś może mówić, że ma wyższe wykształcenie 🙂
Aż miło popatrzeć, jak mu nerwy odpuściły, jak z niego całe napięcie zeszło. Dziś już można z nim było normalnie porozmawiać, co przez ostatnie kilka tygodni nie było łatwe.
Uff, jedno z głowy.
Papiery na magisterkę złożył… Na obie ścieżki, o których pisałem. Jak go przyjmą na obie, to będzie się decydował. A dziś rzucił, że są tacy, co robie jednocześnie dwie… Wiem, że dałby radę, ale chyba wolałbym, żeby wybrał jedną, bo jak będzie miał dwa razy tyle stresu co dotąd, to prędzej czy później JA zwariuję. 😉
***
Piłka… No więc…
Piłka właśnie skończyła pierwszy z dwóch staży w dwóch firmach prawniczych z Magic Circle. Stażyści, którzy się w czasie takie stażu „spodobają” pracownikom firmy, mogą się starać o pracę. Oczywiście praca „dochodzi do skutku” po zakończeniu college’u (czyli za rok), albo – jeśli takie są plamy – jeszcze rok później, po zrobieniu „masters”, czyli magisterki. Ale jeśli firma zaproponuje pracę – a stażysta ją zaakceptuje – to normalnie podpisuje się umowę.
Rozmowy były w ubiegłym tygodniu, odpowiedzi miały być „w ciągu dwóch tygodni”. Dziś do Piłki zadzwoniła pani „partnerka” w firmie i przekazała jej, że jak tylko skończy studia, chcą ją mieć u siebie. „Zgodnie z zasadami nie mogłam pani tego przekazać wcześniej, ale byliśmy zdecydowani od razu po rozmowie z panią. Jutro dostanie pani oficjalnego maila z propozycją umowy”.
No kurczę, no! 🙂
Co to oznacza? Po pierwsze – absolutny spokój. Może po skończeniu college’u uda się od razu zrobić „masters” (firma może nawet za to zapłacić, tylko wtedy trzeba podpisać „cyrograf” na przykład na pięć lat zamiast na trzy). Może nie od razu – tylko za rok albo dwa. Ale tak czy owak Piłka już wie, że po skończeniu college’u ma pracę, nie ma żadnego problemu z uzyskaniem wizy pracowniczej (bo występują o nią firma). Po drugie – dobrą (choć oczywiście trudną i wymagającą) i przyzwoicie płatną pracę w jednej z najlepszych na świecie firm prawniczych; przepracowanie tych trzech czy pięciu lat w takiej firmie oznacza, że cokolwiek potem chciałaby robić, ma już takie CV, że przyjmą ją w zasadzie wszędzie.
Ponieważ oficjalny mail z propozycją umowy przyjdzie dopiero jutro, nie piszę na razie nazwy firmy. Ale jak umowę podpiszą, to nie omieszkam się pochwalić. 🙂
Czasami człowiek musi (inaczej się udusi): po prostu muszę to napisać. Piłka – jak kiedyś pisałem – zaczęła studia w Cambridge na kierunku historia + politologia, ale po pierwszym roku przeniosła się na prawo. Z czego wynika, że na drugim roku (czyli tym, który właśnie skończyła) musiała w zasadzie nadrobić cały pierwszy rok prawa, jednocześnie normalnie studiując wszystko, co się robi na drugim.
Właśnie dostała wyniki egzaminów. Ma drugi najlepszy wynik na roku. Nie w college’u – drugi najlepszy wynik na drugim roku prawa na całej uczelni. Uczelni, która – w zależności od rankingów – jest trzecim lub czwartym najlepszym uniwersytetem na świecie.
No i niestety jeszcze jakiś czas nie odetchnę (to w nawiązaniu do poprzedniego wpisu). Niemiecki Puckowi poszedł, matematyka poszła (…nie, żeby świetnie, ale poszła). Ale fizyka nie poszła. Musi zdać w sierpniu poprawkę. W końcu sierpnia. Co oznacza, że przede mną jeszcze dwa miesiące denerwowania się.
Każda (prawie…) sytuacja ma jakieś plusy. Plusem tej sytuacji jest to, że Pucek wreszcie załapał, że chyba potrzebuje jakiejś pomocy. Mieliśmy poważną rozmowę (przez „poważną rozmowę” rozumiem poważną rozmowę, a nie wrzaski, awantury czy pretensje; jak wiecie nie jestem politykiem i staram się, żeby moje słowa znaczyły tyle, ile znaczą…). Pokazałem mu, że o ile z pozostałymi przedmiotami radzi sobie w tym systemie nauki naprawdę dobrze (poza tym nieszczęsnym niemieckim ze wszystkich egzaminów miał w tym roku same czwórki i piątki!), o tyle ROZSZERZONA fizyka i ROZSZERZONA matematyka najwyraźniej wymagają czegoś więcej. I że tym „czymś więcej” jest konsekwencja i systematyczność – które akurat nie są jego najmocniejszymi stronami. Bo przecież nie chodzi o to, że on tego „nie ogarnia” intelektualnie – z matematyki i fizyki przez całą podstawówkę miał dobre oceny, a wiem, że nauczyciele nie byli specjalnie pobłażliwi i nie dawali dobrych ocen „na piękne oczy”.
No więc stanęło na tym, że w przyszłym roku szkolnym będzie ktoś, kto mu pomoże z matematyką i fizyką. Nie ktoś, kto go będzie uczył – ale ktoś, kto spotka się z nim powiedzmy raz na dwa tygodnie, żeby podsumować przerobiony materiał, wyjaśnić wątpliwość i sprawdzić, czy dobrze rozumie to, czego się nauczył. I to – moim zdaniem – powinno wystarczyć, bo to go zmusi to tego, żeby regularnie i systematycznie się tych rozszerzonych przedmiotów uczył. Wystarczy, że posiedzi nad matematyką i fizyką głupią godzinę dziennie (łącznie) – i spokojnie dostanie czwórkę.
I on się na to zgodził, co – jak niektórzy z Was wiedzą – w przypadku tego egzemplarza jest elementem kluczowym. Bo dotąd zawsze było „…poradzę sobie!”. A teraz chyba załapał, że może jednak nie do końca.
Ale żeby to wszystko doszło do skutku, to najpierw musi zdać tę poprawkę w sierpniu. Znalazłem mu kogoś, kto mu pomoże się przygotować – wyobraźcie sobie, mój nauczyciel fizyki z liceum! Obecnie już starszy pan, ale nadal równie inteligentny, błyskotliwy i dowcipny jak te trzydzieści pięć lat temu. Jest na emeryturze, dorabia sobie korepetycjami. Zawsze był świetnym nauczycielem – i nie tylko dlatego, że potrafił kapitalnie wszystko tłumaczyć, ale także dlatego, że był prawdziwym pasjonatem. Uwielbiał fizykę, dawała mu – i nadal daje – pozytywnego kopa. Mam tylko nadzieję, że „zaiskrzy”, bo w przypadku Pucka to jest dość kluczowa sprawa… Pierwsze spotkanie (on-line) pojutrze, trzymajcie kciuki. Mocno.
…co oznacza, że nadal żyję w zawieszeniu. Z jednej strony mam nadzieję, że z taką pomocą on tę poprawkę bez problemu zda – i trochę na to się nastawiam. Z drugiej… Problem polega na tym, że w nauczaniu domowym (tak Niemiłościwie Nam do Niedawna Panujący zadecydowali) nie można powtarzać klasy, nie można też mieć żadnego „warunku”. Więc gdyby – nie daj Boże – on tej poprawki nie zdał, to… Houston, mamy problem. Bo wtedy na przełomie sierpnia i września trzeba by „na gwałt” szukać mu nowej szkoły, w której mógłby powtarzać drugą klasę. Ale gdzie znajdziemy taką szkołę, która go wtedy przyjmie? W żadnym sensownym liceum nie będzie już przecież miejsc. Obawiam się, że w tych mniej sensownych też. Technikum? Ale jakie? Co zostaje…?
Ryzyko takiej sytuacji jest realnie niewielkie… Ale przecież nie zerowe. Więc prawda jest taka, że do końca sierpnia będę się denerwował. Jasne, potem mi wszyscy powiedzą, że nie było po co. Tylko co to zmienia…
Mój wrześniowy wyjazd twardo planuję, ale gdyby jak wyżej – to on oczywiście też weźmie w łeb, bo początek września będę musiał spędzić robiąc zupełnie co innego. Z drugiej strony – jeśli chcę, żeby to miało szanse powodzenia, to podstawowe decyzje muszę podjąć w najbliższych dniach. Inna sprawa, że jak będzie źle, to strata jakiejś tam niewielkiej zainwestowanej sumy będzie najmniejszym problemem.
Jestem zmęczony. Bardzo. Takim ciężkim, up…dliwym zmęczeniem. Pracą, staraniem się, walczeniem. Byciem silnym. Nawet nie wiecie, jak mam serdecznie dość bycia silnym. Między innymi dlatego tak bardzo potrzebuję tego samotnego wyjazdu. Bo wtedy nic nie muszę. Nie muszę być silny, nie muszę się starać, robię coś albo nie – i tylko ja ponoszę konsekwencje własnych wyborów.
Marzę o wędrowaniu, o szumie morza albo wiatru w górach, o drodze pod nogami, o ciszy, o spokojnych wieczorach spędzanych gdzieś daleko od szumu codzienności. Ale nawet jeśli to marzenie uda się zrealizować, to do tego czasu musi minąć jeszcze ponad dwa i pół miesiąca. Dwa i pół miesiąca pracy w dużych ilościach (tak się złożyło). Z czego ponad dwa miesiące w napięciu, bo w oczekiwaniu na poprawkę Pucka. Jeszcze tydzień temu miałem nadzieję, że on zda to wszystko (…jakkolwiek) i przynajmniej ta jedna sprawa do końca wakacji spadnie mi z barków.
„Myślałam już, że tego nie wytrzymam… Ale nie wiedziałam, jak to zrobić, więc szłam dalej”
Powiadają, że jak jest się dzieckiem, to dni wydaja się krótkie, a lata długie – a kiedy przychodzi starość, zaczyna być odwrotnie: dni ciągną się niemiłosiernie, lata pędzą jak głupie. Cóż, najwyraźniej jestem mniej więcej w połowie drogi, bo mam wrażenie, że zarówno dni, jak lata mijają w jakimś kompletnie nierealnym tempie. Ostatni wpis był miesiąc temu. Pstryk – i kończy się maj. Zaraz czerwiec. A potem lato.
***
Dzieję dużo (…choć naprawdę nie dzieje się nic…). Pucek zdał już prawie wszystkie egzaminy… Tyle, że – jak pamiętamy ze znanej reklamy – „’prawie’ robi wielką różnicę”. Bo te trzy, które mu zostały, to trzy najtrudniejsze – matematyka, fizyka i niemiecki. Matematyka i fizyka – wiadomo, kobyły, rozszerzenia. Niemiecki – bo Pucek go nie kocha. BARDZO go nie kocha. Inna sprawa, że jak dotąd idzie mu naprawdę nadspodziewanie dobrze – średnią ma sporo powyżej czwórki, w dodatku dostał czwórkę z polskiego (czego naprawdę się nie spodziewałem). Więc daj Boże, że te trzy ostatnie też zda, a ja będę mógł odetchnąć…
***
Piłka idzie jak burza, zdaje kolejne egzaminy, pisze kolejne eseje… Po tym roku studenci prawa muszą odbyć obowiązkowy staż w kancelarii prawniczej (studia to teoria, tam mają doświadczyć praktycznej strony tego zawodu). Staż można odbywać gdziekolwiek, ale oczywiście im większa i bardziej szanowana kancelaria, tym więcej chętnych. Jeśli ktoś chce odbyć staż w jednej z pięciu największych i najbardziej prestiżowych kancelarii / firm prawniczych w Londynie – znanych jako „Magic Circle” – sam proces aplikacji ma kilka etapów, a na każde miejsce na stażu jest kilkuset chętnych. A większość z tych chętnych to oczywiście studenci z Cambridge i Oxfordu, najczęściej – rzecz prosta – Brytyjczycy po bardzo ekskluzywnych prywatnych szkołach. Piłka przeszła tę kilkuetapową rekrutację i dostała się do… DWÓCH firm z „Magic Circle” (bo rekrutacja do każdej z nich jest rzecz prosta niezależna). Podobno taki wyczyn nie udał się nikomu od paru lat… Zapytałem ją, który z tych staży wybierze – odpowiedziała (kto by pomyślał…), że oczywiście weźmie udział w OBU, bo się nie pokrywają. Co oznacza, że będzie siedzieć w Londynie do końca lipca.
Teoretycznie dla samych studiów nie ma znaczenia, gdzie się taki staż odbędzie – ale teoria teorią, a w praktyce sam wpis w CV, że odbyło się staż w jednej z firm z „Magic Circle” ma ogromne znaczenie przy poszukiwaniu pracy. Nie mówiąc o tym, że jeśli stażysta się „spodoba”, to firma może mu już na tym etapie zaproponować, że zaraz po skończeniu studiów daje mu pracę. Czasami mam wrażenie, że dla tej dziewczyny po prostu nie ma rzeczy niemożliwych. Sky is the limit.
***
Pietruszka ma podwójnie trudny czas. To znaczy: obiektywnie oczywiście świetnie sobie radzi, ale jak wiadomo „obiektywnie” to nie wszystko. Po pierwsze – pisze pracę licencjacką plus kończy jakieś projekty, więc (jak to on) panikuje że nie zdąży i sobie nie poradzi. Oczywiście, że sobie poradzi, prawie na pewno zdąży – a jakby miał obsuwkę, to akurat przesunięcie licencjatu o tydzień czy dwa nie jest problemem. No ale to Pietruszka, obowiązkowy i poukładany na granicy obsesji, więc stresuje się jak dziki (…nie wiem, czy dziki się stresują…). Po drugie – czeka go trudny wybór, na który też ma coraz mniej czasu: musi się zdecydować, w którym kierunku będzie robił magisterkę. Z jednej strony ciągnie go do czysto teoretycznej, naukowej matematyki (algebra, teoria liczb, trochę rachunek prawdopodobieństwa i tym podobne czary); z drugiej – fascynuje go tak zwane uczenie maszynowe, czyli – mówiąc w uproszczeniu – matematyczna strona sztucznej inteligencji i tego typu atrakcje. Wybór jest trudny: to pierwsze jest chyba trudniejsze, bardziej wymagające intelektualnie; to drugie – ciekawe, a przy tym poniekąd (w dzisiejszych czasach) gwarantuje dobrą i ciekawą pracę. „Osiołkowi w żłoby dano”. A dokonywanie wyborów to jest coś, czego Pietruszka nie lubi. Bardzo, bardzo nie lubi. Jego quasi-aspergeryczna osobowość cierpi w takich sytuacjach… A kiedy tak cierpi – bywa dość irytujący, łatwo się w sobie zamyka, trudno do niego dotrzeć i generalnie zachowuje się w sposób depresyjno-introwertyczny. Co nie ułatwia życia ani jemu, ani otoczeniu… Ja jestem spokojny, wiem, że sobie poradzi, a niezależnie od tego, co wybierze, będzie w ty dobry. Ale jeszcze półtora miesiąca będzie pod górkę…
***
A ja?
Siedzę i tłumaczę pewien koszmar… Koszmar jest nawet dosyć ciekawy – problem polega na tym, że chodzi o serię w gruncie rzeczy naukowych artykułów, których podstawowym tematem jest teoretycznie pewien złożony nurt psychoterapii (mieszczącej się w ramach psychoterapii humanistycznej), ale w praktyce są to w gruncie rzeczy teksty filozoficzne. Niektóre nich napisane są tak strasznym językiem, że nawet nie mam pomysłu, jak Wam to opisać. Czytaliście kiedyś Heideggera? No to wyobraźcie sobie, że czytacie Heideggera, którego ktoś bardzo nieudolnie przetłumaczył na polski. Tekst jest trochę taki, jak w starym dowcipie o powietrzu na Śląsku, które jest całkiem dobre, tylko najpierw trzeba je dobrze pogryźć. I jeszcze miesiąc (albo nieco dłużej) będę się z tym męczył. Nie chcielibyście usłyszeć, co czasami mówię przy pracy. Jęknięcie „…w co ja się wpakowałem!” często jest dopiero wstępem…
Na szczęście potem mam już zaklepaną zupełnie inną książkę, napisaną normalnym językiem, reportażową, ciekawą.
I jeszcze na koniec (bo się późno robi…): jest szansa, że w tym roku znowu uda mi się we wrześniu pojechać na parę dni samemu na jakąś szaloną wyprawę. Mam plan – i nawet chyba jest szansa, że uda się go zrealizować (choć oczywiście będzie to zależało od wielu czynników, ze szczególnym uwzględnieniem finansów). Nie mogę na razie zdradzić szczegółów, ale trzymajcie kciuki… Bo bardzo, naprawdę bardzo tego potrzebuję. Trochę tak się właśnie czuję, jak Steph o tym śpiewa w tej piosence:
Jak wiadomo ja w ogóle nie powinienem wchodzić do księgarni, bo to trochę jak wpuszczanie alkoholika do monopolowego… Ale w Cambridge się nie oparłem. Księgarni multum, ale jedna jest szczególna: to własna księgarnia Cambridge University Press. Trzy piętra książek, dla mnie – trochę jak muzeum. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie taka oto plansza, ukazująca „oś czasu”, a zwłaszcza ten duży napis na górze:
Kiedy w Polsce rządził Stefan Batory, a Zamoyski oblegał Psków, w tym miejscu (w tym budynku, w tych wnętrzach) już sprzedawano książki. Robi wrażenie 🙂
Dużo się dzieje, choć z drugiej strony – „naprawdę nie dzieje się nic”, jak śpiewał Poeta…
Tak, jak pisałem, pojechałem do Cambridge. Wyprawa – choć krótka – była niezwykle sympatyczna. Na miejsce (czyli już pod bramę Trinity College) dotarłem koło wpół do szóstej po południu (czasu wyspiarskiego). Zostawiłem plecak u Piłki w pokoju i… „poszliśmy w miasto”. Łaziliśmy tu i tam prawie do jedenastej w nocy, poznałem znajomych mojej córki (których dotąd znałem tylko z jej opowiadań), a Cambridge po zmroku to naprawdę urocze miejsce. Następnego dnia wstaliśmy koło dziewiątej i… dla odmiany łaziliśmy cały dzień po mieście, zwiedzając, oglądając… Różne college’e, stare kościółki, kapitalne muzeum (mnóstwo starożytności, ale też malarstwo – od średniowiecza, przez mistrzów renesansu, po impresjonistów, Picassa i Rothkę…). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się nachodziłem. Jeden zawód: Muzeum Historii Naturalnej (podobno bardzo ciekawe, z mnóstwem fantastycznych eksponatów) było akurat na kilka dni zamknięte z powodu jakiegoś remontu. Trudno, może następnym razem.
O wpół do szóstej wieczorem odbyła się uroczystość, o której pisałem poprzednim razem. Kaplica Trninity College jest po prostu piękna, w dodatku są w niej wspaniałe organy, na których w czasie uroczystości ktoś grał Haendla – po prostu bajka… Nastąpiło uroczyste „przyjęcie w szeregi” (każdy nowy Scholar był wymieniany z imienia i nazwiska; byłem pod wrażeniem, jak tutor Piłki poprawnie przeczytał nasze dość skomplikowane nazwisko – ale okazało się, że wcześniej specjalnie do niej przyszedł, żeby go nauczyła, jak się je poprawnie wymawia…). Później pani Master (chyba odpowiednik rektora, ale nie na poziomie całej uczelni, tylko konkretnego college’u) wygłosiła krótką przemowę (naprawdę krótką!), po której wszyscy udaliśmy się do Master’s Lodge (apartamentów pani „chyba rektor”) na kieliszek szampana (dla niepijących był musujący napój o smaku bzu!) i słynne w Cambridge pikantne, serowe ciasteczka (zostawię bez komentarza ;-). I tyle – całość trwała niecałe półtorej godziny.
A potem – dla odmiany – chodziliśmy jeszcze po mieście… Cambridge to naprawdę niezwykłe miejsce: całe wielkie centrum miasta składa się w większości z historycznych budynków i w 90% należy do Uniwersytetu. To jakby „miasto w mieście”, gdzie na ulicach trudno spotkać ludzi niezwiązanych z uczelnią: studenci, wykładowcy, pracownicy administracyjni i techniczni… Wynika z tego wiele rzeczy – trochę problemów, ale także fakt, że jest to obecnie najbezpieczniejsze miasto w Wielkiej Brytanii. Jedynym „poważnym problemem” z jakim mierzy się policja, są kradzieże rowerów, a poza tym „typowa działalność przestępcza” w Cambridge sprowadza się do tego, że czasami jakiś student za dużo wypije i na przykład stłucze gdzieś szybę. Piłka (i jej znajomi) chodzą po mieście (w tym także po błoniach nad rzeką, skwerach i parkach) o różnych mocno studenckich porach (czyli także baaardzo późnym wieczorem).
Trzeciego dnia wyszedłem od Piłki koło dziesiątej (rano…), bo później miała już jakieś spotkanie, pochodziłem jeszcze trochę – i ruszyłem w stronę dworca, skąd pociągiem w pół godziny dojechałem na lotnisko London Stansted. Już koło ósmej wieczorem byłem w Modlinie.
Niestety nie mogłem wziąć ze sobą aparatu (jechałem tylko z minimalnym bagażem podręcznym), ale wrzucę Wam zdjęcie zrobione telefonem Piłki (jej telefon ma dużo lepszy aparat niż mój telefon…). Tak wygląda sklepienie kaplicy King’s College (wstęp do kaplicy dla zwiedzających kosztuje dziesięć funtów – ale studenci mają wstęp darmowy i mogą legalnie za darmo wprowadzać swoich gości ;-).
***
Ale Cambridge to nie tylko piękne budynki, muzea i zabytki. Atmosfera tego miejsca jest naprawdę niepowtarzalna. Z jednej strony – „studenckie życie” ze wszystkimi jego urokami, z drugiej – poczucie obcowania z całymi wiekami historii i miejscem, które tworzy naprawdę niezwykłe środowisko intelektualne. Wracając pomyślałem, że nawet niezależnie od całej wiedzy i umiejętności, jakie zdobywa się w czasie studiów tutaj (i wszystkich możliwości, jakie się dzięki temu przed człowiekiem otwierają) sam fakt studiowania przez trzy lata w takim miejscu, w takim otoczeniu i wśród takich ludzi – to jest jednak niesamowita przygoda.
***
Pod koniec stycznia w ramach ferii byliśmy z Puckiem i znajomymi na kilka dni w Beskidzie Śląskim. Pucek nawet pojeździł na nartach… jeden dzień. Bo potem już lało. Ale i tak było sympatycznie. Pietruszka z nami nie pojechał, bo akurat wtedy zaczynała mu się sesja. Za to sobie od nas odpoczął 😉
***
Za to dziś… Ech. Wczoraj Pietruszka zdał ostatni egzamin w sesji, ale dziś musiał jeszcze dokończyć jakiś projekt, wymagany do zaliczenia semestru, który musi oddać do północy (piszę te słowa o ósmej wieczorem). My z Puckiem pojechaliśmy na pizzę do tych samych znajomych, z którymi byliśmy w górach (mieszkają niedaleko), on został, żeby spokojnie kończyć swój projekt. I co?…
I dziadek. Dziadek L. (mój teść) to bardzo specyficzna osoba, kto mnie zna, ten wie, że relacje mamy… Hmmm… Niełatwe. Człowiek dziwny, a bardzo (BARDZO) specyficznych poglądach na mniej więcej wszystko, w dodatku (na moje oko) osobowość paranoiczna z uwzględnieniem wiary we wszystkie chyba możliwe teorie spiskowe (co z kolei, jak wiedzą moi znajomi, na mnie działa jak czerwona płachta na byka). Długo by mówić. A dodatkowo dziadek ma ten wkurzający zwyczaj, że przychodzi do nas rzadko, ale za to nigdy się nie zapowiada. Ot, wpada i już. Sobota albo niedziela, jesteśmy w domu, coś robimy – i nagle wchodzi dziadek.
Jeszcze kiedy żyła M. próbowaliśmy jakoś mu wyjaśniać, że to nienajlepszy pomysł, ale jak grochem o ścianę. Aluzji nie rozumie (albo udaje, że nie rozumie), przy próbie powiedzenia pewnych rzeczy wprost czuje się urażony. Cóż, trudno – taki jest i już się pewnie nie zmieni. Jak się kiedyś zbiorę, to może o dziadku L. napiszę coś więcej, żeby się wygadać…
Ale dziś po prostu się wkurzyłem: my pojechaliśmy, a Pietruszce dziadek zwalił się na głowę. Więc mój syn, młodzieniec kulturalny i dobrze wychowany, przez dwie godziny gadał z dziadkiem, grał z nim w szachy – i dopiero kiedy my wróciliśmy do domu mógł wrócić do swojego projektu. Co oznacza, że zamiast skończyć do ósmej i pójść się spotkać ze znajomymi (co miał w planach) będzie siedział pewnie do samej północy. W dodatku jest zły, zmęczony i zirytowany.
Jasne, powinien powiedzieć dziadkowi, że bardzo go przeprasza, ale ma projekt na studia, czas do północy i musi pracować. Ja nie miałbym z tym problemu, Piłka też nie – ale Pietruszka jest z innej gliny i asertywność nie jest jego mocną stroną…
Święta minęły w tym roku tak szybko, że nawet nie zdążyłem zauważyć kiedy. To samo zresztą mogę chyba powiedzieć (…napisać…) o całym ubiegłym roku. Podobno kiedy człowiek jest dzieckiem, to dni wydają mu się krótkie, a lata długie – a na starość jest odwrotnie… Cóż najwyraźniej jestem w pół drogi, bo mam wrażenie, że i dni, i lata pędzą w zastraszającym tempie. Na nic nie starcza czasu – ani w długiej perspektywie, ani na co dzień. Jest tyle rzeczy, które chciałbym zrobić, tyle książek, które czekają w kolejce do przeczytania, tylko różnych pomysłów, tyle wierszy do napisania… A tu proszę, właśnie kolejny rok się skończył.
***
W styczniu jadę do Anglii. Nie, spokojnie – nie będzie to wielka wyprawa. Trzy dni. Choć – mówiąc uczciwie – pierwszy z tych dni to będzie podróż „tam”, a trzeci – podróż „z powrotem”. Czyli na miejscu będę jeden cały dzień. Jak za studenckich czasów…
Jakaż to okazja? Cóż, to wymaga krótkiego wprowadzenia.
College, na którym studiuje Piłka, nadaje najlepszym studentom honorowy tytuł „Scholar of Trinity College”. To taka college’owa „arystokracja” – górne (plus minus) dwadzieścia procent najlepszych. Nie wiążą się z tym żadne specjalne przywileje (nie licząc niewielkiego, dodatkowego kieszonkowego); do niedawna przynależność do „Scholars” dawała między innymi pierwszeństwo w wyborze pokoju w akademiku na kolejny rok (jakież to angielskie, nieprawdaż?), ale ta zasada właśnie została zniesiona. Oczywiście tytuł ma na uczelni wysoki prestiż, trafia na dyplom ukończenia studiów, jest podobno istotnym dodatkiem do wszelkich CV i tak dalej.
Tytuł ma dwa stopnie. Najlepsi studenci po pierwszym roku dostają tytuł „Junior Scholar of Trinity College”. A jeśli uda im się utrzymać równie wysokie wyniki także w kolejnym roku – to po drugim roku są „awansowani” na „Senior Scholars of Trinity College”.
Rzadko i tylko w wyjątkowych przypadkach zdarza się, że już po pierwszym roku student otrzymuje tytuł „Senior Scholar…”. Ale ponieważ Piłka po pierwszym roku miała na swoim kierunku najlepszy wynik na uczelni (nie „na roku”, ale w całym college’u…) – to, jak się już pewnie domyślacie, oczywiście uznano ją za taki właśnie wyjątkowy przypadek. I jako bodaj jedyna osoba w tym roku zostanie „Senior Scholar…” już teraz.
A że przyjęcie w szeregi „Scholars…” to nie lada uroczystość – zwłaszcza w takiej sytuacji – student ma prawo zaprosić na nią dwie osoby (nie więcej, bo gala odbywa się w kaplicy Trinity College, gdzie jest stosunkowo niewiele miejsca). No więc jadę. I zastanawiam się tylko, czy będę tak spuchnięty z dumy, że powinienem wykupić dwa miejsca w samolocie… A tak na serio – jestem przerażony (w sensie jednakowoż pozytywnym) na myśl, co ta dziewczyna jeszcze w życiu osiągnie.
Gratulacje przyjmuję w dni robocze od dziewiątej do siedemnastej. Na piśmie.